Znowu jest mi wstyd i patrzę na siebie w lustrze jak na prawdziwego ignoranta. O takim kraju jak Albania nie wiedzieliśmy jeszcze niedawno zupełnie nic. Miesiąc temu odwiedziliśmy ją przypadkiem, na kilka godzin przekraczając nielegalnie granicę z Czarnogórą. Zobaczyliśmy idealne asfalty, kręte drogi, świnie na środku ronda umieszczonego na jednej z najgłówniejszych dróg w kraju i śmieszne domy – wiedzieliśmy, że musimy tam wrócić. To miał być drugi dom Borata, abstrakcja, oderwanie od rzeczywistości, dzicz i parodia.
Co wiem, jako statystyczny Polak, o Albanii? Że jest gdzieś na Bałkanach, ale gdzie dokładnie to ciężko powiedzieć. Że mają tam przestępczość zorganizowaną, narkotyki, mafię, złodziei, Gang Albanii, Popka Króla Albanii i inne przyjemne, wakacyjne skojarzenia. Wiadomości nie pomagają, bo tak jak tydzień przed nasza wizytą w Maroku zdekapitowano tam dwie turystki (podlinkowałbym artykuł, ale gardzę wszystkimi mediami informacyjnymi) w miejscu naszego spacerniaka, tak tydzień przed wizytą w Albanii, napadnięto samolot do Wiednia (czyli nasz rejs) i wywiązała się na lotnisku strzelanina. Podobno buchnięto 2mln euro (Polsat mówi, że nawet 10 he, he, he), ale jako że to nie pierwszy taki przypadek na tym lotnisku, policji udało się zastrzelić jednego z napastników…
Nasze rozmowy przed wyjazdem sprowadzały się więc na przykład do tego, czy zabierać ze sobą zegarki, bo strach.
Nie przesadzę mówiąc, że nic nas nigdy tak nie zaskoczyło, jak Albania.
UWAGA: jeśli jesteś z tych, co w książkach chcieliby, aby opisy przyrody były zaznaczone innym kolorem, by dało się je łatwo pominąć, ten wpis może nie być dla Ciebie.
Albania: organizacja wyjazdu.
Na dwa dni przed wyjazdem, ze wszystkich spraw związanych z organizacją wyjazdu, załatwioną mieliśmy jedną: bilety. Nie było ani hoteli, ani samochodu, ani nawet planu zwiedzania. Trochę niepoważnie jak na gościa, który chce pisać bloga, lecz ostatnio pochłonęła nas trochę praca oraz inne wyjazdy, jak choćby Wyspa Uznam, z której wróciliśmy 2 dni wcześniej.
Mamy na szczęście XXI wiek i organizacja wyjazdu do Albanii, nie różni się w zasadzie niczym (poza kupnem dodatkowej karty SIM z internetem), od organizacji wyjazdu do Hiszpanii. W księgarni kupiłem papierową, rozkładaną mapę, w Pepco kolorowe mazaczki, odpaliłem internet, blogi, google street view, dangerousroads, Stravę, Youtubea, Instagrama (polecam #Albania i każdy powiązany, same cycki, wielkie usta i drogie rzeczy), kilka portali, którymi gardzę i w parę godzin zaznaczyłem na mapie, co warto zobaczyć, a co przejechać. Klepnąłem na Bookingu pierwszy, najbliższy lotniska nocleg (bo lądowanie o północy), sprawdziłem gdzie są bazy noclegowe. Potem jeszcze odwiedziny w kantorze, zakup ubezpieczenia KL przez internet (koniecznie) i koniec planowania.
Kolejność punktów wytyczaliśmy na podstawie prognoz pogodowych, a noclegi rezerwowaliśmy Bookingiem przez telefon z wyprzedzeniem 2-3 godzinnym.
Albania: o czym nam nakłamali?
„Właśnie wróciłem z Albanii. Krótko mówiąc syf, kiła i mogiła. Jak można wciskać ludziom taki kit ze jest tam pięknie, czysto, piękne widoki itd?! Wszędzie śmieci i wszechogarniający syf. nawet nad Blue Eye w górach są śmieci, śmieci i jeszcze raz śmieci. Wjazd do Sarandy od południa to wysypisko śmieci po obu stronach. Nawet w pięknej rzece Bystricy pływają worki ze śmieciami. Totalna załamka na ten Albański brud. Idąc główną ulica w Sarandzie trzeba zatykać nos bo wszędzie czuć smród ze śmietników albo cuchnący fetor odchodów. Ludzie nie wierzcie w te brednie o piaszczystych plażach, błękitnej wodzie i pięknych zalesionych wysepkach. Wszystkie zdjecia są wykonywane w taki sposób aby nie było widać tego wszechogarniającego brudu i syfu i żebyście wydali pieniądze na wyjazd. Zdjęciami Kasmil robią Wam wodę z mózgu, przedstawiając że są to Karaiby Europy, a w realu plaże są wąskie, brudne i zatłoczone do granic możliwości. Ludzie leżą gdzie popadnie, na piachu, kamieniach, w przejściu a nawet na chodnikach pośród śmieci, petów i butelek.”
~Albert 05-09-2018, źródło: opinie.travelplanet.pl
Czuję się bardzo niekomfortowo, przygotowując ten wpis. Albania wygenerowała nam wspomnienia, które odbiegają znacząco od doznań innych osób. Nawet tych, które były w podobnym czasie, lecz w innych miejscach. Może mieliśmy szczęście, może byliśmy trochę obok, może pogoda była wyjątkowo dobra, a może wizyta w Czarnogórze przygotowała nas na tę wizytę. Oto 3 największe kłamstwa, które przeczytaliśmy wielokrotnie przed wyjazdem.
1. W Albanii nikt nie mówi po angielsku
Okazało się, że po angielsku mówi prawie każda osoba, która ma cokolwiek wspólnego z turystami. Nawet jeśli nie mówi, to pod ręką ma syna przygotowanego na ten właśnie wypadek i tenże syn, wszystko przetłumaczy. Hotele, restauracje, sklepy – nigdzie żadnego problemu. Przez cały pobyt spotkaliśmy może kilka osób, które po angielsku ani słowa, ale wtedy strategie były dwie – mówili po albańsku, a my po polsku albo nie mówili nic i kiwali tylko głową. Język albański jest wspaniały, bo brzmi trochę jak połączenie włoskiego z węgierskim, czytane z angielskim akcentem.
Do najczęściej spotykanych wyrazów należą:
shitet – sprzedać (prawie wszystko ma na sobie taki napis: auta, domy, pola itp)
lavazh – pranie lub dokładniej: myjnia samochodowa. Tylu myjni nie widziałem przez całe swoje życie. Zdarzają się miejsca, w których widzimy 3 myjnie na odcinku 100 metrów. Każda składa się z wiaty i myjki ciśnieniowej i w każdej jest przynajmniej jeden klient.
Chciałbym podać tu jakieś przydatne zwroty, bo przecież warto coś umieć powiedzieć, ale gdy zobaczyliśmy, że
dzień dobry | mirëmëngjesi |
cześć | përshëndetje |
dziękuję | falemnderit |
nie rozumiem | këtë nuk e kuptoj |
szesnaście | gjashtëmbëdhjetë |
a wyraz Gjashtë składa się z 5 liter, to odpuściliśmy. Jedynym słowem, które pamiętam, jest kupa.
Może być kupa lodów (czyli kulka), kupa kebaba, kupa hallal, pizza kupa no i kupa na Stravie (czyli pucharek).
2. Stan dróg w Albanii jest dramatyczny
Tu bardzo ważny punkt. Cokolwiek czytasz o Albanii w internecie, jest już prawdopodobnie nieaktualne. Duża szansa, że nawet ten wpis jest już nieaktualny w momencie, gdy go czytasz. Jeśli szukasz opisu drogi w internecie i ktoś pisze, że przejazd nią zajął mu 4 godziny, bo jechał 30km/h to znaczy, że albo też będziesz jechał 30km/h, albo nie będziesz. Albania to obecnie wielki plac budowy. Budują się drogi, hotele, cała infrastruktura.
Zdecydowana większość dróg, którymi się przemieszczaliśmy była w stanie BARDZO DOBRYM. Nasza nieprzyzwoicie niska prędkość wynikała głównie z tego, jak te drogi były poprowadzone. Tak długimi i krętymi jednocześnie asfaltami nie jeździłem chyba nigdy. Poza najbardziej głównymi z głównych dróg (i miast) ruch jest znikomy. Nie sugerowałbym się również zbytnio kolorami na Google Mapsach – duża, krajowa droga może okazać się szutrówką lub mieć odcinek z większą ilością kraterów niż asfaltu, a biała, boczna droga może być idealnym asfaltem. Sytuacja jest dynamiczna. Konkretniejsze informacje znajdziecie w opisie poszczególnych fragmentów, które przejechaliśmy, ale czas jazdy obrazuje dobrze obrazek obok. Valbone i Teth dzieli od siebie kilka godzin spaceru (8km w linii prostej) – warianty samochodowe Google Mapsów wyglądają dość ciekawe.
3. Albańczycy jeżdżą jak nienormalni
Tak i nie. Pierwsza próba przejazdu wypożyczonym samochodem przez Tiranę to trauma do końca życia. Wyobraź sobie 3 pasmówkę, którą zaraz wpadniesz na rondo… i nagle jakieś 50 metrów przed tym rondem pasy znikają, a samochody ustawiają się w 6 rzędach. To jest moment, w którym Twoim najlepszym pomysłem jest włączyć awaryjne, wysiąść, iść z buta do hotelu i wrócić o 3 nad ranem. Zasada na albańskim rondzie zdaje się być prosta: kto jedzie szybciej, ma pierwszeństwo. Ewentualnie kto ma Mercedesa, ale Mercedesa ma tutaj co druga osoba.

Przez półtora tysiąca kilometrów poza Tiraną, nie spotkaliśmy chyba ani jednych świateł drogowych – latarni też nie za wiele.
Prawda jest taka, że zdecydowana większość Albańczyków jeździ wolno i kulturalnie. Przez wolno, mam na myśli wolniej niż ja, czyli sytuacja w Polsce niespotykana. Od czasu do czasu trafia się tylko szaleniec wyprzedzający kolumnę samochodów na górskim zakręcie swoim AMG albo wyprzedzający korek jadąc pod prąd, aby do ruchu się włączyć, gdy korek zniknie (WTF?).
Nie da się za to jeździć przepisowo. Ilość i restrykcyjność ograniczeń prędkości mnie przerosła. Ostry zakręt na szerokiej, idealnie równej drodze? Ograniczenie do 20km/h. Mniej ostry? Ograniczenie do 40km/h. Poważniejszy łuk na ekspresówce? 60km/h. Nawet rowerem przekraczamy często dozwoloną prędkość 2 lub 3-krotnie. Drogówka stoi często, czasami nawet nas zatrzymuje. Głównie po to, aby zapytać, czy nam się w Albanii podoba i podziękować, że jesteśmy zadowoleni.

To, co najistotniejsze oczywiście na tym blogu to: jak jeździ się rowerem po Albanii? Doskonale. Według mnie jakiś miliard razy lepiej niż w Czarnogórze i 6 razy lepiej niż w Polsce. Kierowcy omijają nas tak dużym łukiem, że czasem boję się, że wpadną do lewego rowu. Jeśli wyprzedzają na zakręcie i okaże się, że coś im wyjedzie na czołówkę, miną się z nim na milimetry, ale od nas w dalszym ciągu pozostawią bezpieczny odstęp. Podejrzewam, że spowodowane jest to naszym typowo turystycznym wyglądem i faktem, że turysta jest tu VIPem, ale to nieistotne. Nawet na bardzo ruchliwej wylotówce z Tirany sznur samochodów mijał nas „po norwesku”. To chyba największe zaskoczenie wyjazdu.
4. Wszystko pokryte jest śmieciami
To była jedna z naszych największych obaw i najsmutniejsze wspomnienie z Czarnogóry. Piękne widoki, a obok nich równolegle rozrzucone śmieci. Faktycznie, albańskie miasta to jest wyższy poziom abstrakcji. Miasto takie, w większości przypadków składa się z dużego, betonowego placu (lub ulicy), który jest pusty, czysty i przestronny. Coś jak rynek u nas. Wieczorami taki plac oraz biegnąca przy nim ulica (lub kilka) są zamykany i zamieniają się w ogromne spacerniaki. Tłumy ludzi wychodzą i maszerują powolnie rozmawiając niezrozumiałymi dla nas słowami. Wygląda to jak deptak nad morzem, tylko morza brakuje. Problem jest wszędzie dookoła takiego placu. Budynki w stanie „mocno umiarkowanym”, od czasu do czasu jakaś kupka śmieci, pełno bezdomnych psów, które wyglądają dokładnie jak te z „Wyspy psów” Wesa Andersona – generalnie klimat ciężki. Miast staramy się unikać.
Na „prowincji” i w terenie nie jest jednak źle. Ba, powiedziałbym, że jest całkiem dobrze i niewiele gorzej niż u nas wiosną. Gdyby nie wspomniane wcześniej wysepki śmieci, znajdujące się w okolicach miasteczek (wyglądają jakby ktoś wyrzucił kilka kontenerów z odpadami), nie zwrócilibyśmy na brud uwagi. Według nas, a zdaję sobie sprawę z tego, że to niepopularna opinia, jeśli jesteś fanem natury i zamiast plaż miejskich, wybierasz te nieco bardziej schowane, śmieci nie powinny być dla Ciebie problemem. Dla nas nie były ani trochę.
5. Najpierw nas tam zabiją, potem okradną, a potem zabiją jeszcze raz
Jak w kraju, w którym jest 173371 (5,7/km²) betonowych bunkrów, może być niebezpiecznie?
Gdyby Christopher Nolan kręcił „Dunkierkę” w Albanii, nazywałaby ją: Bunkierka.
Podczas pobytu w Albanii tracimy dwie koszulki kolarskie, klucze do mieszkania, ładowarkę i baterię do aparatu oraz dwie pary okularów. Jak się później okazuje – koszulek zapomniałem zabrać z domu, baterie z ładowarką z hotelu, klucze zostały po prostu w aucie, a pojemnik z okularami magicznie się później odnalazł w plecaku, ale wiecie jak jest – niesmak pozostaje.
Jeśli chodzi o bezpieczeństwo cielesno-psychiczne, jest specyficznie. Wieczorami po ulicach miast spacerują grupkami młodzi chłopcy, ubrani w dresy, którzy przypominają nieco nasze swojskie klimaty, tylko jest ich o wiele więcej i w otoczeniu nieco strasznych bloków i domów – widok napawa lekkim niepokojem. Mija kilka dni, abyśmy porzucili nasze stereotypy przywiezione z Maroka i zrozumieli, że każda z tych grup prędzej pomogłaby nam w jakimkolwiek problemie, niż wykazała się złymi intencjami.
Po kilku dniach w Albanii czujemy się co najmniej tak bezpiecznie jak w Holandii. Mamy takie śmieszne uczucie, że wszyscy obchodzą się z nami jak z jajkiem.
Albania: jak jest?
W Albanii jest ciężko, naprawdę.
Nigdy, znikąd nie wracaliśmy z tak dużym poczuciem ominięcia ładnych rzeczy: dróg, miejsc, gór, spacerniaków, jezior, rzek, wszystkiego… Cierpię na kolarsko-turystyczne FOMO – z angielskiego „fear of missing out„. Zawsze na wakacjach boję się, że przegapię coś fajnego i z tego tez powodu wstajemy o wschodzie słońca i zasypiamy po zachodzie wypełniając czas w 100%. Pomiędzy zachodem i wschodem patrzę na mapę. W Albanii uczucie to nie opuszczało mnie ani na moment, bo gdy stoisz na skrzyżowaniu i widzisz, że w obie strony biegnie droga, idealna z przepięknymi widokami, i musisz podjąć decyzję co dalej… jest ciężko.
Wiecie, co w Albanii jest najlepsze? Ja nie wiem. Nie wiem, bo nie mogę się zdecydować.

Krajobrazy są doskonałe, góry są doskonałe, lazurowe morze, niekończąca się siatka dróg gravelowych i nieco ograniczona, ale również ogromna siatka dróg asfaltowych, z których każda wygląda jak z reklamówki firmy kolarskiej. Przełęcze, niespodziewane podjazdy, ścianki, jeziora, klify, rzeki, wiszące mosty, niewielkie wioski, kozy, owce, krowy. Nawet psy, które na pierwszy rzut oka wyglądają, jakby zaraz miały nas rozerwać na strzępy okazują się przyjazne. Krajem jesteśmy zachwyceni.
To, co zaskoczyło nas jednak najbardziej to ludzie. W naszym domowym rankingu najbardziej przyjaznych i pozytywnych narodów, Albańczycy wskoczyli na pierwsze miejsce, wyprzedzając Amerykanów. Nie wiem, na ile to kwestia podejścia do turystów, a na ile usposobienia, ale nie ma to dla mnie znaczenia. Tak pomocnego, miłego, bezinteresownego i przyjaznego narodu jeszcze nie widzieliśmy.
Pierwszą zasadą jest to, że każdy pyta jak podoba Ci się Albania i jeśli tylko wypowiesz się pozytywnie, bardzo Ci dziękuje. Drugą zasadą jest to, że nic nigdy nie jest problemem. Chcesz komuś zostawić walizki na 1,5 tygodnia, zaparkowane auto, zapłacić kiedy indziej/w innej walucie?
Nie ma z niczym problemu, a jedyne z czym się spotkasz to wyraz zdziwienia, dlaczego w ogóle pytasz o tak przyziemne rzeczy. Albo taki gość, który krzyczy i macha do Ciebie z traktora, że prawdopodobnie źle pojechałeś autem, bo nawigacja prowadzi starą drogą. Albo gość z myjni, który umył Ci myjką i szmateczką dwa rowery, który absolutnie nie chce za to pieniędzy. Albo kelner, który zaprasza Cię do kuchni, abyś sam sobie wybrał, którą rybę chcesz zjeść. Albo ten, który nie pozwala Ci wnieść samodzielnie bagażu do hotelu. Albo ta dziewczyna, którą spotykasz nieco zagubiony w środku gór, a ona postanawia Cię odprowadzić z buta do poprawnej trasy, żebyś się na pewno nie pomylił. Przykładami mogę strzelać naprawdę długo.
Mu prish gjiza – ser mi skisł
(czyli: wisi mi to)
A najlepsze jest to, że to zupełnie bezinteresowna pomoc. To nie Maroko, gdzie za każdy przejaw życzliwości musisz płacić, bo jesteś pieniędzmi, które przyjechały na wakacje. Tu odnosimy wrażenie, że każdy chce, abyś z tego kraju wywiózł jak najlepsze wspomnienia i opowieści. W lokalsach jest coś, z czym spotkaliśmy się chyba tylko w Ameryce – bardzo mocna identyfikacja z krajem i świadomość tego, jaki jest piękny. Doskonała cecha, która trochę nie łączy się z tymi śmieciami leżącymi na obrzeżach miast.
Ile to kosztuje?
Najważniejsza informacja finansowa: Revolut nie ma albańskiej waluty. Z perspektywy czasu bardzo mnie to cieszy, bo pewnie wymieniłbym sobie wirtualne pieniądze i pojechał nieświadomy w miejsce… w którym karty nie użyłem ani razu. Żaden z hoteli nie obsługiwał płatności kartą, praktycznie żaden ze sklepów (poza większymi w stolicy) i nawet stację benzynową z terminalem znaleźć jest ciężko. Rada na przyszłość: warto pytać o takie rzeczy PRZED zatankowaniem.
Çdo pyll ka derra – każdy las ma świnie
(czyli wszystko ma swoje plusy)
Plus jest za to taki, że nawet na najdalszym i najbardziej oddalonym od cywilizacji miejscu,w oddalonym o 7 gór i 7 jezior zakątku wioski, sprzedający przyjmie Euro. Spokojnie można uznać, że euro jest tu drugą, obowiązująca walutą (kurs jest zazwyczaj relatywnie uczciwy). Wpisuje się to dobrze w ogólną bezproblemowość i otwartość na turystów w Albanii.
Powód jest prosty – spróbuj iść do kantoru i poprosić o pół kilograma albańskich leków (bo tyle mniej-więcej dostałem za 1500zł, gdy w końcu udało mi się je namierzyć).
Loty 1577 PLN
2 zestawy biletów z Okęcia przez Wiedeń do Tirany liniami Austrian Air (z rowerami): 1577zł
Połączenie bardzo dobre, bo wylot w piątek wieczorem, a lądowanie we wtorek o 8.30, więc prosto do pracy. Rowery w „normalnych” liniach wozi się bardzo dobrze, bo wystarczy dać znać mailowo/telefonicznie, że zamienia się zwykły, 23-kilogramowy bagaż, na torbę z rowerem.
Samochód 1132 PLN
Łącznie przejeżdżamy 1550km, ze średnim spalaniem 4l/100km (średnia prędkość z jazdy 45km/h). Średnia cena benzyny około 5,9zł.
Wydatki na miejscu: 2500 PLN
(1000zł w EUR i 1500zł w LEK)
Auto:
Za benzynę płacimy około 360 zł.
Dwukrotnie jedziemy prawdopodobnie jedyną, płatną autostradą w kraju (a pewnie i jedyną autostradą w ogóle): 2 razy 5 euro.
Rozrywka:
Rzecz najważniejsza, bez której życia nie ma – INTERNET. Kartę prepaid kupujemy bez problemu na lotnisku – do wyboru stoiska Vodafone i Albtelecom. 4GB na miesiąc kosztuje 17zł doładowania + 17zł za kartę.
Bilety wstępu: 2 razy po 2 bilety za 18zł do muzeum: Bunk’Art 1 i Bunk’Art 2. Jakieś drobniaki w stylu 3zł gdzieś na parkingu przy Rodonicie i ze 30zł za kilka godzin parkingu w Tiranie (Toptani Plaza). W sumie pewnie ze 120zł.
Reszta uciech – bezpłatna.
Wyżywienie:
Jednoosobowa pizza na promenadzie w turystycznej miejscowości to nieco ponad 20zł. Dwuosobowa pizza w mieście – ok 30zł. Ceny w sklepach podobne do naszych – czasem wyższe, czasem niższe. W nabrzeżnej/przydrożnej restauracji kilogram jagnięciny/dobrej ryby kosztuje do 50zł.
Generalnie każdego dnia staraliśmy się zjeść przynajmniej jeden posiłek w restauracji (i śniadanie w hotelu).
Według numbero.com ceny w sklepach w Warszawie są wyższe jedynie o 12%, a ceny w restauracjach o około 15-20% w porównaniu do Tirany. Przypominam, że Warszawa może nie być najlepszym miastem w kraju do porównywania ze stolicą, która ma z pół miliona mieszkańców. Szczególnie, że średnia pensja u nas wynosi 4145zł, a u nich 1433zł.
Noclegi:
11 noclegów: 1328zł
Noclegów szukamy tylko na bookingu – podejrzewam, że nie jest to najtańsza opcja, ale na pewno najwygodniejsza. Tani nocleg to poniżej 20EUR za pokój za parę. Dobry hotel to 20-30EUR za dobę, bardzo dobry >40EUR, wszystkie oczywiście ze śniadaniem (kawa, omlet, pieczywo, dżemy, ser). Przez „bardzo dobry” mam tu na myśli luksusowy (w moim mniemaniu) w turystycznej miejscowości. My decydujemy się na hotele tanie, ale dobre, więc kosztowo można pewnie jeszcze poważnie zejść niżej.
Szczegóły hoteli wraz z linkami i cenami w opisie kolejnych dni.
Łączny koszt wyjazdu: 5209 PLN za dwie osoby
(wylot w piątek po pracy, powrót we wtorek przed pracą – efektywnie 10 pełnych dni)
Dzień 0: Próba Albańczyka
Warszawa -> Wiedeń -> Tirana
Do Tirany przylatujemy koło północy. Spacer z walizkami rowerowymi po nieoświetlonej drodze do hotelu zajmuje nam jakieś 7 minut. Po drodze nie widzimy niczego, więc ciężko ocenić, co to jest ta Albania.
W hotelu wita nas miły pan, którego angielski wprawiłby niejednego anglika w zakłopotanie. Sugeruje nam, żebyśmy zostawili rowery w walizkach w głównych holu hotelowym (zaraz przy wejściu) i poszli spać, bo po co to nosić, a on przecież i tak jest w okolicy całą noc. Jesteśmy na tyle śpiący, że nie widzimy w tym nic dziwnego.
Hotel Verzaci – 135 zł
Dzień 1: Umrzemy tu
Dopiero rano budzi mnie świadomość, że zostawiliśmy dwa drogie, pożyczone rowery, walizki i masę akcesoriów niepilnowane i jakieś 3 metry od wyjścia z hotelu. Rano przy wejściu jest już ktoś inny, ale zupełnie nie rozumie mojego niepokoju, gdy zbiegam po schodach.
Potem spacer na lotnisko, gdzie miła pani w ALBtelecom tłumaczy mi perfekcyjnym angielskim, jaką kartę SIM mam sobie kupić, a następnie (po pół godziny czekania na okienko pogodowe w ulewie) inna miła pani, podobnym angielskim wypożycza mi auto w jakieś 5 minut. Tego dnia deszcz nie przestaje padać przez kilka najbliższych godzin. Już na dzień dobry zmieniamy plan i zamiast na północ, postanawiamy udać się na południe, wzdłuż wybrzeża – tam powinno być cieplej.
Godzina spędzona na próbie złożenia rowerów i upchnięcia ich do Clio wraz z walizkami (mimo propozycji gościa w hotelu, że walizki możemy sobie u nich zostawić i odebrać za 10 dni). Po kilku dniach dochodzimy w tym do perfekcji.
Tirana[social_icon bg_color=”#ffffff” color=”#ff00ff” icon=”icon-car” type=”type4″ href=””][/social_icon]Himarë
Wyjazd z Tirany odciska się mocno na mojej psychice. Już pierwsza próba włączenia się z podporządkowanej ulicy sprawia, że mam ochotę wyrzucić bagaż na ulicę, aby auta się zatrzymały lub przynajmniej zwolniły dając mi szansę na wyjazd. Brak świadomości, że na rondzie pierwszeństwo ma szybszy również nie pomaga. Dodajmy do tego ścianę deszczu, ogólną szarość i już pierwszego dnia mam przeczucie, że wybraliśmy bardzo zły kierunek.
Stajemy na obiad we Wlorze – 140km zajmuje nam nieco ponad 2 godziny, jest całkiem nieźle. Wlora to taka Budva, tylko ludzi mniej (przynajmniej tego dnia). Śmieszne, betonowe hotele, ułożone w rządku przy deptaku, a w oddali góry. Tu po raz pierwszy widzimy słońce i kolor morza, który sugeruje, że może być nieźle. Jest taki… katalogowy, photoshopowy.
Jako że tego dnia nic już i tak nie zrobimy, szukam noclegu i kierujemy się jeszcze kawałek dalej na południe, do miejscowości Himare. Jedziemy prawdopodobnie najbardziej znaną drogą w kraju – przez przełęcz Llogara. Jest na tyle stroma i długa, że jesteśmy pewni, iż wrócimy na nią rowerem. Przeczytacie o niej dwa dni niżej.

Nocleg, do którego trafiamy, to jedna z tych miejscówek, które się zapamiętuje – jak beczki w Bieszczadach. Trafiamy bowiem do bungalowów, które znajdują się jakieś 5 metrów od dobrze schowanej plaży. Fakt, że obiekt szykuje się dopiero do sezonu (jak się później okazuje, cały kraj się dopiero szykuje i wygląda jakby się szykował do sezonu 2021, a nie lipcowego),rekompensuje nam powitanie właścicielki (a dokładnie jej córki), która wygląda jak wyjęta prosto z teledysku Jefferson Airplane (tylko że blond). Przynosi herbatę, opowiada jak tu pięknie, że jutro będzie słońce, pójdzie na plażę popływać, że koniecznie spacer przez klify do miasta i generalnie dzieci kwiaty, hipisi, Woodstock i w ogóle zupełnie nie Albania. Jest tak zadowolona z życia, że aż boli.
Bungalowów jest kilka, zajętych są ze dwa, gdzieś obok jest jeszcze jakaś lokalna knajpka, niewielki hotel, kilka zabudowań i bardzo długa plaża otoczona klifami i lasem. Panda odkrywa po tych 18 latach swojego życia, że gdy plaża jest pusta, kamienista, a woda lazurowo-przejrzysta i pofalowana, to da się ją lubić (plażę w sensie). Domek składa się z sypialni, kibelka i werandy i po raz pierwszy mamy dziwne przeczucie, że dalibyśmy radę „pochillować dwa dni nad morzem„. Może to zapach drewna, może widok z okienka na wodę, a może 77zł za dobę.
Wizytę można opisać jednym zdanie: bunkry są i wiadomo jak jest… bo oczywiście, jak przystało na Albanię, na środku plaży stoi betonowy bunkier. Wieczorem próbujemy jeszcze dojść klifem do miasteczka, ale okazuje się, że bardziej patrzymy na morze niż idziemy, więc zapada zmrok i jest po ptakach.
Scala Bungalows – 77 zł
Dzień 2: Wielkie, gravelowe piękno
Rano pakujemy rzeczy do samochodu, wyciągamy z auta rowery, montujemy duże podsiodłówki i ruszamy na wyprawę, z której wrócimy kolejnego dnia. W samochodzie zostaje większość naszych ważnych rzeczy, ale wiecznie wesoła pani mówi, że jest tu bezpiecznie
Droga SH8, którą rozpoczęliśmy we Wlorze, a którą dokończymy w kolejne dni jadąc do Sarandy, w internecie opisywana jest jako epicka. Ba, jest wymieniana na listach najlepszych dróg na wybrzeżach w skali świata, obok takich kolosów jak Droga Atlantycka w Norwegii, Sa Colobra na Majorce, Big Sur w Stanach – tutaj lista „best coastal drives” (co ciekawe, jest na niej też jeszcze jedna droga, którą przejedziemy w Albanii – do plaży Gjipe). Byłem święcie przekonany, że SH8 nawet się do nich nie zbliży. Cóż, SH8 jest naprawdę dobra i przyznam szczerze – na rowerze wolę jechać nią, niż każdą z trzech wymienionych powyżej. Asfalt jest świetny, ruch znikomy (w maju), woda ma taki kolor, że co bym w Lightroomie ze zdjęciem nie zrobił, wyjdzie przesadzona, do tego czasem jakieś wysepki i oczywiście odgłosy zwierząt. Przejeżdżając przez miasteczka, wystarczy zamknąć oczy, choć przyznam, że ten specyficzny klimat krzyżujący post-apo z atakiem zombie i horrorze o psach-zabójcach, też ma swój klimat.
Himarë[social_icon bg_color=”#ffffff” color=”#ff00ff” icon=”icon-arrow-right” type=”type4″ href=””][/social_icon]Vlora
Plan na ten dzień jest prosty – przeskoczyć na drugą stronę górki wpadającej do morza, wrócić terenem na północ do Wlory, przespać się w jakimś hotelu i wrócić do auta przełęczą Llogara. Problem jest już na dzień dobry, bo okazuje się, że na drugą stronę górki można się dostać na wiele sposobów i żadna mapa nie wie, który jest najlepszy, a Google Street View jest mocno nieaktualne lub w ogóle nieistniejące. Można jechać nowym, idealnym asfaltem ułożonym w dziesiątki serpentyn przez Pilur, a potem liczyć na to, że istnieje dalej jakaś droga. Można skręcić w dużą szutrówkę w Borsh, a można też znaleźć mocno zniszczony już biegiem czasu znak, kierujący do miejscowości, które powinny znaleźć się na naszej trasie i za jego pomocą rozpocząć kamienisty podjazd – nietrudno się domyślić, że wybraliśmy opcję trzecią.
W Borsh rozpoczęliśmy więc niezbyt imponującą w cyfrach wspinaczkę z poziomu morza na jakieś 600 metrów. Pokonanie kolejnych 20 kilometrów, zajmuje nam 3 godziny. To bardzo ciężkie 3 godziny składające się ze sporych kamieni, kamieni, po których jedzie się 40mm oponą dość ciężko, z sypkich kamieni, po których ciężko nawet iść i z niewielkich fragmentów, po których udaje nam się jechać. Widoki wynagradzają trud, choć nieprzyzwoity upał i spadająca średnia, każą na bieżąco weryfikować, czy na pewno damy radę tego dnia, zrobić prawie 120km. W pewnym momencie gubimy trasę i znajdujemy się na środku czyjegoś pola.
Z domku w oddali, który wyglądał na opuszczony wychodzi człowiek z wielkim tasakiem i coś do nas krzyczy. Okazuje się, że przerwaliśmy mu skalpowanie owcy. Nie krzyczał do nas, tylko wołał swoją córkę, która niezłym angielskim tłumaczy nam, że prawilna droga odbijała „przy dużym kamieniu w prawo”. Jako że nie do końca jesteśmy w stanie sobie przypomnieć akurat TEN duży kamień, dziewczyna postanawia nas do niego odprowadzić. Z tyłu głowy przypomina mi się Maroko i rodzą się brzydkie myśli, że pewnie za pomoc będzie chciała pieniądze. Tak oczywiście się nie stało.
Butujemy tak sobie z drobnymi przerwami do miejscowości Kuc, w której podjąć trzeba bardzo ważną decyzję. Czy jeśli w 4,5h jazdy pokonaliśmy 40km (plus pewnie minimum z godzina przerw na stanie), jesteśmy pośrodku niczego z pustymi bidonami, to dalsza podróż ma sens. Mało tego, widzimy drogowskaz z odbiciem na wspomniany wcześniej Pilur, który przecież osiągalny był genialnym asfaltem. Odnoszę nieodparte wrażenie, że naszą pętlę dało się zrobić dużo bardziej kolarską trasą, ale z drugiej strony – co zobaczyliśmy, to nasze. Panda podejmuje odważną decyzję, że jedziemy dalej. Decyzja oczywiście (jak każda Pandy) jest bardzo dobra i od Kuc, przez kolejne 40km mamy delikatny szutrowo-asfaltowy zjazd całkiem cywilizowaną drogą, aż do skrzyżowania z SH76, w którym rozpoczynamy ostatnie 40km po idealnym i w dużej mierze całkowicie opuszczonym asfalcie.
To jest trasa, po której spokojnie można powiedzieć – warto było przyjechać do Albanii choćby tylko po to, aby zrobić te 120km. Nie wiemy jeszcze, że z każdym kolejnym dniem będzie jeszcze lepiej.
[social_icon bg_color=”#ffffff” color=”#ff00ff” icon=”icon-chevron-right” type=”type3″ href=””][/social_icon]Track na Stravie[social_icon bg_color=”#ffffff” color=”#ff00ff” icon=”icon-chevron-left” type=”type3″ href=””][/social_icon]
Lądujemy znowu we Wlorze, w której tego dnia (niedziela) jest tysiąc razy więcej osób, a deptak wygląda jak środek Sopotu w lipcu. Nocujemy w bardzo przyzwoitym hotelu zaraz przy promenadzie:
Hotel Nika – 110 zł
Dzień 3: Jej Wysokość Llogara i wielka lazurowosć
Drugi dzień jazdy to powrót z hotelu we Vlorze do samochodu pozostawionego na plaży w Himare.
Vlora[social_icon bg_color=”#ffffff” color=”#ff00ff” icon=”icon-arrow-right” type=”type4″ href=””][/social_icon]Himarë
To chyba najbardziej znana, samochodowo-motocyklowa trasa w kraju. Wspomniana „jedna z najlepszych dróg na wybrzeżach” na świecie, która ciągnie się aż do Sarandy, ale to właśnie tutaj, niedaleko Wlory znajduje się fragment z podjazdem na przełęcz Llogara. Dlaczego jest ona taki sztosem? Otóż startujemy z poziomu morza i wznosimy się na 1027m n.p.m. Może nie brzmi to specjalni imponująco, ale zjazd na południe rozpoczyna się z widokiem na morze i praktycznie w żadnym momencie, nie tracimy go z oczu.
Naszą główną obawą jest ruch na drodze, bo przecież to spora atrakcja turystyczna. Jak się później okazuje, ruch faktycznie jest, ale na ścianie południowej (tej z lepszymi widokami) – jadąc od strony Wlory mija nas średnio jedno auto na kilka minut. Ruch na zjeździe nie przeszkadza – po pierwsze większość samochodów kieruje się w górę i gdzieś znika (może dlatego, że jesteśmy tam przed południem), a po drugie – nie zjeżdżamy szybko, bo widoki nam na to nie pozwalają.
Podjazd jest naprawdę ciężki – to ponad 20km ciągłego wzniosu, z czego końcowe 10km to okolice 7%, a niektóre fragmenty mają co najmniej po kilkanaście. Gość na climbbybike opisał to jako „hardest climb Ive ever done”. Przez prawie 3 godziny, które potrzebujemy na pokonanie 35km obserwujemy narastające zachmurzenie, aż do momentu kulminacji, gdy osiągamy szczyt i widoczność spada na jakieś 20 metrów – piękna nagroda wysiłku. Temperatura również spada o dwucyfrową liczbę, co w połączeniu z brakiem słońca nieco nas zmraża. Momenty, gdy w chmurach pojawia się prześwit nam na szczęście w zupełności wystarczają, szczególnie, że z każdym metrem w dół jest już tylko lepiej, a utworzone w ten sposób widoki są znacznie ciekawsze niż przy bezchmurnym niebie, gdy byliśmy tu 2 dni wcześniej.
Kush nuk di ç’është lodhja, ai nuk di ç’është çlodhja
Jak się nie zmęczysz, nie odpoczniesz – albańskie przysłowie
Llogara na pewno nie była najpiękniejszą drogą jaką widzieliśmy w kraju, ani zdecydowanie najlepszym widokiem, jest jednak niezaprzeczalnie jedną z najbardziej imponujących – z północy strome serpentyny wiodące przez las i oddalające się na horyzoncie morze, z południa ciągły widok na znajdujące się kilometr niżej i ze 2 kilometry dalej wybrzeże.
Jak to zwykle u nas bywa, gdy już przejeżdżamy główny sztos dnia, rozpoczyna się… sztos jeszcze większy. Postanawiamy spontanicznie odbić na polecaną w internecie, trochę ukrytą plażę Gjipe. To jedna z kilku zatoczek plażowych w okolicy, podobnie jak ta nasz od bungalowów, ale różnice są dwie – nie ma tam asfaltowego zjazdu i kończy się tu niewielki kanion – Gjipe, który polecany jest spacerowiczom i wspinaczom. Droga jest na gravele „w większości przejezdna”. Dają radę nią również przejechać terenowe campery turystów, które na plaży zatrzymują się na dłużej.
Mimo naszych początkowych obaw (ukryte plaże w internecie zazwyczaj okazują się plażami, które odkrywają miliony turystów) – tłoku nie ma, plaża jest bardzo fajna, a droga dojazdowa do niej magiczna. Na miejscu spotykamy kilkanaście osób, ze dwa campery i budujące się na sezon chatki. O samej plaży rozpisywał się zbytnio nie będę, bo jaka jest – widać na zdjęciach.
[social_icon bg_color=”#ffffff” color=”#ff00ff” icon=”icon-chevron-right” type=”type3″ href=””][/social_icon]Track na Stravie[social_icon bg_color=”#ffffff” color=”#ff00ff” icon=”icon-chevron-left” type=”type3″ href=””][/social_icon]
Pod wieczór docieramy do samochodu, jedziemy sprawdzić wspomniany wcześniej asfaltowy podjazd pod Pilur (zdjęć serpentyn nie ma bo mi się dron rozładował) i kierujemy się w stronę jednego z najbardziej turystycznych miast w kraju – Sarandy.
Himarë[social_icon bg_color=”#ffffff” color=”#ff00ff” icon=”icon-car” type=”type4″ href=””][/social_icon]Sarande
W Sarandzie już na dzień dobry włącza się odruch ucieczki, bo trafiamy tam wieczorem, gdy wszyscy wychodzą na ulice. Miasto to taka namiastka (bardzo namiastka) Lazurowego Wybrzeża i jakiegoś Monte Carlo. To jest bardzo odważne porównanie ;-) Znajdujemy hotel nieco na uboczu, wśród wielu innych, budujących się hoteli i apartamentów na sprzedaż. Z balkonu widzimy całą zatokę.
Harmony Hotel – 146zł
Dzień 4: Butrint National Park
To był dzień odpoczynku, ponieważ większość dnia spędzić musiałem w pracy. Nieco spontanicznie wytyczona i zaplanowana trasa – z Sarandy dookoła jeziora, które na Googlach nie ma nawet nazwy. W trakcie jazdy odkrywamy dlaczego tak jest – to nie jezioro a zatoka morska, co oznacza, że objechanie jej nie będzie takie oczywiste. Z tej skomplikowanej sytuacji ratuje nas prom linowy znajdujący się przy ruinach starożytnej osady, która sądząc po liczbie turystów i autobusów musi być olbrzymią atrakcją… nie dla nas – dla nas dużo ciekawsze są rozlewiska, przez które prowadzą szutrowe ścieżki.
Zanim tam docieramy, postanawiamy zahaczyć o słynne plaże w Ksamil. Zgodnie z przewidywaniami to malutkie, kamieniste fragmenty otoczono placem budowy, zbrojącym całą okolicę do nadchodzącego sezonu (choć ciężko ocenić po stanie robót, czy tegorocznego). Nie zmiania to oczywiście faktu, że kolor wody faktycznie przypomina reklamówki znacznie bardziej egzotycznych kierunków. Czy chciałbym tam się jednak rozsiąść? Wątpię.
Resztę dnia spędzamy włócząc się szutrami gdzieś pod Grecką granicą i próbując wrócić pod niezbyt sprzyjający wiatr. Szutrówek jest sporo, a asfalty obok są równe i puste. Na licznik wpada 50km i ruszamy dalej samochodem.
Na pierwszy ogień idzie słynne Blue Eye. To jedno z tych miejsc, które według każdego poradnika internetowego należy KONIECZNIE odwiedzić. Cóż, płacimy siedem zeta (osobno za dwie osoby i za auto) za wjazd, parkujemy wśród dziesiątek innych samochodów i widzimy błękitną rzeczkę otoczoną przez zieleń i plac budowy – tutaj także niedługo będą restauracje i sklepiki. Jej źródełko jest o tyle ciekawe, że z głębokiej na kilkadziesiąt metrów dziury wypływa jakieś 7m³ wody na sekundę (przypomnienie: 1m³ to tysiąc litrów). Sama woda jest czysta jak w wannie i faktycznie jest ładnie, ale dużo ładniej byłoby, gdyby nie masa ludzi dookoła. Łącznie nad Blue Eye spędzamy jakieś 10 minut. Może gdybyśmy byli plażowiczami i wyskoczyli na popołudnie zażyć trochę natury byłoby inaczej. To, co widzieliśmy do tej pory na rowerze oceniamy znacznie wyżej.
Sarande[social_icon bg_color=”#ffffff” color=”#ff00ff” icon=”icon-car” type=”type4″ href=””][/social_icon]Lazarat
Narkomiasto Lazarat
Czym jest Lazarat i dlaczego mieliśmy spore opory przed odwiedzeniem tego miejsca odpowie artykuł: Lazarat – to tutaj jest prawdziwy gang Albanii na Interii. Zaczyna się tak:
„To mała wioska, ale funkcjonuje jak narkotykowe państwo w państwie. Tutaj interesy są ważniejsze niż prawo czy utrudniające tylko życie przepisy. Potężne SUV-y z obwieszonymi złotem kierowcami jeżdżą tu bez tablic rejestracyjnych albo z blachami zrobionymi na zamówienie właściciela. Możesz odwiedzić to miejsce, lecz lepiej o nic nie pytaj, bo wrócisz w foliowym worku albo wcale. Witaj w narkotykowym imperium Lazarat! Witaj w świecie prawdziwego gangu Albanii.”
Jak większość artykułów na tego typu portalach, jestem święcie przekonany, że jest w większości wymyślony lub sklecony z internetowych historyjek. Faktem jest jednak, że produkowano tu rocznie blisko 900ton marihuany o wartości połowy PKB całego kraju. To jedyne miejsce w Europie, w którym jawnie hodowane były konopie na skalę przemysłową. W czerwcu 2014 roku wpadło tu 800 żołnierzy z oddziałów specjalnych i po drobnych negocjacjach z użyciem granatników i miotaczy innych niebezpiecznych rzeczy, wioskę przejęto. Podobno potem było tu jeszcze kilka innych strzelanin, jakieś pojazdy pacyfikujące w postaci np. helikopterów. Miejscowy dowcip mówi, że Lazarat jest obecnie jedynym miejscem w kraju, w który nie hoduje się marihuany. Każdego, kogo dziwi fakt, że policja ma problem z przejęciem takich terenów, zapraszam do zobaczenia, jak wyglądają tutejsze wioski w górach.
Jak moglibyśmy pominąć takie miejsce podczas naszej podróży?! No więc, chcącym powtórzyć ten pomysł od razu odpowiadam: w Lazarat nie ma obecnie niczego ciekawego. Jedyne co wyróżnia je od innych wiosek górskich jest świetna panorama otaczających je gór oraz… wielkie mury przed każdym z domów ;-)
Sarande[social_icon bg_color=”#ffffff” color=”#ff00ff” icon=”icon-car” type=”type4″ href=””][/social_icon]Gjirokastra
Aby było śmieszniej, Lazarat leży jakieś 5 minut drogi od ogromnie popularnej miejscowości: Gjirokastra i jest z niej doskonale widoczne. „Miasto Tysiąca Schodów”, jedno z dwóch miast-muzeów w kraju – wąskie, strome uliczki, kamienne domy, twierdza i miejsce urodzenia najbardziej znanego dyktatora w okolicy: Envera Hodży. Wizytę odbębniamy i ruszamy dalej.
Okazuje się, że nasz nocleg na bookingu w rzeczywistości znajduje się kilka godzin jazdy dalej niż był na mapie. Obiekt zgadza się na bezpłatne odwołanie rezerwacji, a my ruszamy do Permet.
Gjirokastra[social_icon bg_color=”#ffffff” color=”#ff00ff” icon=”icon-car” type=”type4″ href=””][/social_icon]Përmet
W którym trafiamy do jednego z najfajniejszych noclegów na wyjeździe (zgodnie z nazwą):
Funky Guest House & Adventures – 116zł
Nocujemy w hotelu, który znajduje się w uroczym, niewielkim miasteczku Permet – dokładnie w centrum rynku, który jak to w lokalnym zwyczaju bywa, wieczorami jest zamknięty i zalany spacerowiczami. Zaparkować pomaga nam policja, a potem prowadzi do właściciela, który może i po angielsku nie mówi ani słowa, ale zupełnie mu to nie przeszkadza w opowiadaniu nam różnych rzeczy. Łączy nas przez telefon z synem, który wyjaśnia hotelowe oczywistości, a potem częstuje gliko (taka galaretka z owoców, która smakuje jak posłodzony cukier) i dalej opowiada – chyba coś z przysłowiami, bo dużo się rymuje. Machamy głową uśmiechnięci, Panda odpowiada coś zupełnie bez sensu po Polsku, on też macha głową uśmiechnięty i tak sobie rozmawiamy.
Wieczorem trafiamy na kolację do jeszcze śmieszniejszego miejsca – niewielkiej knajpki Hani i Kikes. Zamówienia przyjmuje śmieszny koleś, który po każdym naszym pytaniu/zamówieniu krzyczy coś do swojej mamy – starszej pani, która przygotowuje jedzenie w kuchni, oddalonej od nas o 2 metry. Potwierdza czy nam może zrobić to, co zamawiamy, a po kolejnych nieudanych próbach po prostu zaprasza ją do nas, aby wybrała nam jedzenie sama – lepiej niż robimy to my. Potem zaczyna się Liga Mistrzów, więc miła pani tłumaczy nam kto z kim gra i że pewnie nikt już się pewnie nami przez najbliższe 105 minut nie zajmie. Ludzie z ulic przenoszą się do kawiarni.
Dzień 5: Park Narodowy Bredhi i Hotovës, czyli kąpiel zamiast wielkiej zieleni
Permet[social_icon bg_color=”#ffffff” color=”#ff00ff” icon=”icon-car” type=”type4″ href=””][/social_icon]Petran
Petran[social_icon bg_color=”#ffffff” color=”#ff00ff” icon=”icon-arrow-right” type=”type4″ href=””][/social_icon]Kadiut Bridge
Rano podjeżdżamy do Petran i odkrywamy, że Pandzie zeszło powietrze z koła, a ja omyłkowo kupiłem dętki ze złym wentylem – cała nadzieja w łatkach. Głupi ma zawsze szczęście i okazuje się, że w tej wiosce pośrodku niczego, 3 metry od nas zaparkowane są dwa busy z wyjazdu organizowanego przez rowerzysta-podróżnik.pl. Później dowiadujemy się, że i tak nie ma to znaczenia, bo nie posiadają dętek 28” i 40mm, ale spokój ducha zapewnia.
W Petran zaplanowaną mamy pętlę drogą, która nie ma nawet numerka – dookoła Parku Narodowego Bredhi i Hotovës. Pętla jest doskonała – wiedzie krętymi szutrówkami po zboczach zielonych pagórków, otoczonych wielkimi górami – wzdłuż kanionu Langarica. Szybko okazuje się, że pokonanie 80-kilometrowej trasy zajmie nam pewnie cały dzień, a zbierające się nad nami ciemne chmury, nie zachęcają do jazdy. Pokonujemy więc kawałek pętli i zawracamy przed zjazdem do kanionu, aby posiedzieć nieco w gorących źródłach Llixhat e Benjes (za darmo!). Tłoku nie ma, a wizyta w źródła to tak zwana, długo oczekiwana: „odrobina luksusu”.
[social_icon bg_color=”#ffffff” color=”#ff00ff” icon=”icon-chevron-right” type=”type3″ href=””][/social_icon]Track na Stravie[social_icon bg_color=”#ffffff” color=”#ff00ff” icon=”icon-chevron-left” type=”type3″ href=””][/social_icon]
Petran[social_icon bg_color=”#ffffff” color=”#ff00ff” icon=”icon-car” type=”type4″ href=””][/social_icon]Pogradec
Z Petran ruszamy nad jezioro Ochrydzkie – trasa jest ciężka.
Początek to niesamowicie kręta i wąska droga zboczami gór (SH75), potem nowy, bardzo równy odcinek przy granicy z Grecją (SH80 i SH65), który w okolicach miejscowości Leskovik znowu zamienia się w SH75 i jest „raczej dziurawy” i szeroki na jedno auto i pół roweru. Trasa jest bardzo urokliwa i na mapach oznaczona jako „krajobrazowa”, ale jedzie się wolno, a jesteśmy już poważnie zmęczeni. Myślę, że to kwestia kilku lat, bo widać już postępujące roboty drogowe w okolicy. Mijamy po drodze miejscowość Eseka, która pomijając oczywiście nowy i ładny plac w centrum, jest niezłym hardcorem. Tak właśnie wyobrażałem sobie Albanię – nie to, że jest super brudno, jest po prostu bardzo biednie i to widać.
Na obiad stajemy w Sofra Kolonjare, które jest restauracją i noclegiem (który odwołaliśmy dzień wcześniej) – na mięsko i sałatkę zdecydowanie do polecenia.
Wieczorem lądujemy w:
Hotel Ermano – 91zł
który z jednej strony jest prawdopodobnie najgorszym noclegiem, w jakim było nam dane się zatrzymać – taki trochę hotel pracowniczy, z drugiej – mamy taras z widokiem na prywatną plażę i Jezioro Ochrydzkie. Z jednej strony wilgoć i strach spać, bo się człowiek bez nerki obudzi, z drugiej – genialny widok i położenie.
Dzień 6: Jezioro Ochrydzkie, jego błękit i K2
Co fajnego może być w jeziorze, gdy dzień wcześniej widziało się góry i morze? Nie wiem – nie miałem więc zbytnich oczekiwań. Wytyczyłem trasę na Stravie na szczyt okolicznej górki w Macedonii i powrót w okolicy drugiego jeziora – Prespa, otoczonego parkiem narodowym o tej samej nazwie. Plan nie wypala – zdobycie szczytu zajmuje nam tam długo, że nie domknęlibyśmy pętli w sensownym czasie – wracamy tą samą drogą.
Pogradec[social_icon bg_color=”#ffffff” color=”#ff00ff” icon=”icon-arrow-right” type=”type4″ href=””][/social_icon]National Park Galicica[social_icon bg_color=”#ffffff” color=”#ff00ff” icon=”icon-arrow-right” type=”type4″ href=””][/social_icon]Pogradec
Jaki jest to podjazd? Cóż – ruszamy z 700 metrów, aby po 20km znaleźć się na 1600 i kolejne 400 pokonać trochę z buta, trochę rowerem. Do wysokości 1600m n.p.m. prowadzi idealny asfalt, z licznymi serpentynami ciągłą ekspozycją na Jezioro Ochrydzkie, które mówiąc krótko – wygląda magicznie. Potem opcje są dwie – zjazd nad drugie jezioro lub szutrowo-kamienistka ścieżka na szczyt. Zjechać się nią da, podjechać już niekoniecznie, szczególnie przy naszych umiejętnościach technicznych.
Środkowe 14 kilometrów ma stabilne nachylenie 5% i jedzie się bardzo dobrze. Mija nas średnio jedno auto na jakieś pół godziny. Z takimi widokami nie liczy się jednak nic innego. Na fragmencie z najbardziej skondensowanymi serpentynami stajemy na chwilę, by polatać dronem, co jak się później okazuje, jest zupełnie bez sensu. Trasa biegnie zboczami i te same rzeczy, które widziałem z drona zawieszonego 100metrów nad ziemią, widzę potem kilkaset metrów wyżej.
W okolicach szczytu widzimy dwie osoby również wpychające rower – również Polacy, jakże by inaczej. Dowiadujemy się, że o ile Macedonia na rower jest przeciętna, to Bośnia jest mistrzostwem. Znamy już chyba nasz kolejny kierunek wyprawy.
Kolację wrzucamy w restauracji ALBI przy wybrzeżu. Dostajemy rybę Koran, która podobno występuje jedynie w tym jeziorze i bez wahania powiem – jest to najlepsza ryba jaką w życiu jedliśmy. Kelner przynosi, aby pokazać jak wyglądała żywa, a następnie niesie ją na grilla.
[social_icon bg_color=”#ffffff” color=”#ff00ff” icon=”icon-chevron-right” type=”type3″ href=””][/social_icon]Track na Stravie[social_icon bg_color=”#ffffff” color=”#ff00ff” icon=”icon-chevron-left” type=”type3″ href=””][/social_icon]
Wieczorem zbierają się chmury. Generalnie nie ma nadziei na dobrą pogodę prawie nigdzie. W norweskiej prognozie znajduję, że być może w Tiranie jest szansa, więc udajemy się znowu do stolicy:
Pogradec[social_icon bg_color=”#ffffff” color=”#ff00ff” icon=”icon-car” type=”type4″ href=””][/social_icon]Tirana
Do Tirany docieramy wieczorem i po raz kolejny mam ochotę porzucić auto przed dużym rondem i uciec.
Na pocieszenie trafiamy do hotelu, który jest „jakby luksusowy”.
Britania Hotel – 128zł
Wieczorem postanawiamy pograć w lokalną grę Albańczyków, która polega na przechodzenie w nieoświetlonym miejscu przez 3 pasmową, ruchliwą ulicę pod hotelem. Idzie nam całkiem nieźle.
Dzień 7: Jezioro Bovilla, Kruja i generalna przesada
Kiedy myślisz, że widziałeś już wszystko co najlepsze i że teraz to już tylko zapchajdziura jakaś w stolicy… odkrywasz jezioro. Tirana leży zaraz przy sporym Parku Narodowym i bardzo blisko wybrzeża. Park Narodowy ma zarówno puste i równe asfalty, jak i szutrówki. Z bólem serca musimy ograniczyć się do jednej trasy i łączymy je po połowie. Zaczynamy od Bovilla Lake.
Tirana[social_icon bg_color=”#ffffff” color=”#ff00ff” icon=”icon-arrow-right” type=”type4″ href=””][/social_icon]Bovilla lake[social_icon bg_color=”#ffffff” color=”#ff00ff” icon=”icon-arrow-right” type=”type4″ href=””][/social_icon]Kruja[social_icon bg_color=”#ffffff” color=”#ff00ff” icon=”icon-arrow-right” type=”type4″ href=””][/social_icon]Tirana
Po około 5km Tirany kończy nam się asfaltówka i jesteśmy poza miastem, na wielkim placu budowy. Zdaje się, że jezioro będzie niedługo dostępne dla każdego, nawet w samochodzie z niskim zawieszeniem – trochę fajnie, trochę smutek. Jedziemy imponującym kanionem, na końcu którego znajduje się podjazd na tamę. Strzeże jej pan budowlaniec, który przez 15 minut próbuje nam wytłumaczyć, że czegoś nie możemy, używając słów: bumbum i kaput. Brzmi przekonująco, ale ostatecznie nie dogadujemy się i ruszamy dalej… 100 metrów dalej stoi znak, który przekazuje nam to samo, ale językiem obrazkowym. Chodziło o to, że droga którą jechaliśmy otwarta jest tylko w kilku krótkich przedziałach czasowych, bo przez roboty budowlane, spadają na nią kamienie. My na szczęście wracamy inaczej.
Za zaporą jest koniec świata, game over, widok ostateczny, dowcip szalonego malarza. Albania nas miażdży. Nie mogę tak zrobić zdjęcia, aby człowiek, który je zobaczy nie stwierdził, że coś tu nie gra. Jakby tego było mało, przy jeziorze rozpoczyna się też szutrowa ścieżka z serpentynami, która przeradza się potem w ciągnącą się po zboczach trasę przecinaną mostkami nad wodospadami. Nie mamy niestety czasu, aby odbyć obowiązkowy trek na skałkę obok, z której widok na GSV wygląda o tak <- gorąco zachęcam do kliknięcia.
Kulamy się powoli szutrówkami przez kolejne 15km, aby dotrzeć do asfaltówki SH38, gdzie znowu cierpimy, iż możemy pojechać tylko w jedną stronę. Droga ta jest według mnie obowiązkiem kolarza szosowego będącego w okolicy – podobnie z resztą jak wiele innych. Jedynym problemem jest możliwość domknięcia pętli – trzeba albo jechać względnie szybko albo gdzieś nocować. SH38 jest naprawdę mocna i imponująca, a potem jest jeszcze lepiej….
Docieramy do miejscowości Kruja – jest tam zamek, mały targ i prawdopodobnie najwięcej wycieczek i turystów ze wszystkich miejsc, które widzieliśmy w Albanii. Nie ma się co dziwić, w dół roztacza się niezła panorama z morzem, Tiraną i jakimiś jeziorkami. Chmurzy się, zaraz zacznie padać. My jednak ryzykujemy i udajemy się niewielkim podjazdem na Teqeja e Sari Salltikut. Jezu Chryste Nazarejski, jak tam stromo i wysoko. Zamek w Krui leży jakoś na 550m n.p.m. i jest uważany za dobry i wysoki punkt obserwacyjny. Nasze odbicie dokłada do tego jeszcze prawie 7km ze średnią 8%. Niektóre kilometry przekraczają średnią 14%.
Widok z góry imponuje, bo jak mogłoby być inaczej – kilometrowa przepaść, ale mimo wszystko to droga jest tutaj głównym sztosem.
[social_icon bg_color=”#ffffff” color=”#ff00ff” icon=”icon-chevron-right” type=”type3″ href=””][/social_icon]Track na Stravie[social_icon bg_color=”#ffffff” color=”#ff00ff” icon=”icon-chevron-left” type=”type3″ href=””][/social_icon]
Zjeżdżamy ponad 1100 metrów w dół do miasta, przebieramy w garażu hotelu Britania i odpalamy w dalszą drogę – prawdopodobnie jedyną płatną autostradą (i chyba jedyną autostradą w ogóle) w kraju – prowadzącą do Kosowa.
Celujemy w Valbone, ale nie mamy wątpliwości – nie ma żadnych nadziei na dobrą pogodę. Z Tirany do Valbone jest jakieś 260km, czyli 5 godzin (mimo tej autostrady).
Tirana[social_icon bg_color=”#ffffff” color=”#ff00ff” icon=”icon-car” type=”type4″ href=””][/social_icon]Kukës
Dystans nas przerasta, zatrzymujemy się w:
Oda Kuksit Hotel – 127zł
Kukes jest świetne, a hotel w którym śpimy, mimo że ciężki do znalezienia, jest jeszcze lepszy. Przemiła, jak zwykle, obsługa nie pozwala nam nawet wnieść samemu bagażu do pokoju. To co najlepsze jednak to kibloprysznic w łazience. Na sedesem umieszczony jest prysznic – można robić rzeczy i myć się jednocześnie. Ba, możesz iść do łazienki, rozsiąść się i dopiero wtedy zastanowić, co planujesz zrobić. Martwi tylko trochę ten kontakt w ścianie, na który leci woda… no i wizja pomylenia w nocy przycisków.
Wieczorem uderzamy na miasto, bo wiadomo – główna ulica zamknięta, jak wszędzie. Dołączamy do grup spacerujących tam i z powrotem. Poza tym, miasto wygląda tak i postawione jest pod górą, która przypomina Fuji:
Dzień 8: Najbardziej znany trekking w kraju… prawie
Kukës[social_icon bg_color=”#ffffff” color=”#ff00ff” icon=”icon-car” type=”type4″ href=””][/social_icon]Valbone
Z Kukes do Valbone jest jakieś 120km, których pokonanie zajmuje nam blisko 3 godziny. To nie tak, że droga jest zła – droga jest doskonała, tylko wąska i kręta. Zakrętów jest tak wiele, że musimy robić przerwy, aby przewietrzyć głowę. To trasa, która ze względu na minimalny ruch oraz jakoś asfaltów wydaje się być idealna na rower szosowy – wrócić można drugą stroną rzeki Drin, która jest jeszcze bardziej pokręcona i jeszcze mniej ruchliwa.
Do Valbone wybieramy się z bardzo prostego powodu – to właśnie tam rozpoczyna się bez wątpienia najbardziej znany trek w kraju – do miejscowości Teth (jakieś 16km). Organizacja tej kilkugodzinnej przechadzki doliną nie jest trywialna. Przemieszczenie się sensowną drogą samochodem pomiędzy tymi miejscowościami zajmuje blisko 7 godzin.
O samej trasie możecie przeczytać na stu milionach blogów i stron opisujących to miejsce. Mimo że udaje nam się trafić w bezdeszczowe okienko pogodowe, celu w postaci głównego punktu widokowego na dolinę nie osiągamy. Brakuje nam do niego około 1,5km spacerem, lecz powstrzymuje nas śnieg do kolan. Na horyzoncie widzimy grupę, która trawersuje zaśnieżoną stromiznę. Przypomina mi się, że w Albanii nie działa GOPR i robimy wycof taktyczny. Na pocieszenie spoglądamy jeszcze na wodospad Shemtina e Shales. Wszystko jest bardzo ładne, choć nie jestem pewny, czy dużo ładniejsze niż góry dużo bliższe nam.
Valbone[social_icon bg_color=”#ffffff” color=”#ff00ff” icon=”icon-car” type=”type4″ href=””][/social_icon]Bajram Curri
Przejeżdżamy do najbliższego nam miasta, aby coś zjeść i… zapłacić więcej niż za nocleg w samej dolinie. Wybór jest niewielki, a hotel, który wybieramy jest jedyną, sensowną opcją.
Hotel Vllaznimi – 128zł
Dzień 9: Atomowa rozrywka w Tiranie
W drodze powrotnej, mimo olbrzymiej ulewy, zaplanowaną mamy jeszcze jedną atrakcję – również jedną z najbardziej znanych w kraju: rejs promem z miejscowości Fierze do Komani. Skraca to nieco czas w aucie, a do tego nazywane jest jedną z najpiękniejszych wycieczek na rzecze w Europie. Pech chce, że w niedzielę prom o godzinie 9 nie pływa, a do 13 czekać nam się nie chce. Udajemy się ponownie do stolicy, bo co robić w deszczu…
Bajram Curri[social_icon bg_color=”#ffffff” color=”#ff00ff” icon=”icon-car” type=”type4″ href=””][/social_icon]Rodonit[social_icon bg_color=”#ffffff” color=”#ff00ff” icon=”icon-car” type=”type4″ href=””][/social_icon] Tirana
Tirana jest spoko… tak na 3 godziny. Duży plac, trochę pomników, sporo betonu, trochę nowoczesnej zabudowy i bardzo dużo, bardzo złych bloków. W ramach zażywania odrobiny kultury i walki z niepogodą postanawiamy odwiedzić dwa bunkry przeciwatomowe: Bunk’Art 1 i Bunk’Art 2. Ten drugi, sporo mniejszy – umiejscowione jest praktycznie w samym centrum miasta, przy głównym placu.
Który wybrać? Jeśli w stwierdzeniu „bunkier przeciwatomowy przerobiony na muzeum” bardziej jara Cię słowo muzeum niż bunkier – wybierz drugi. Dla nas dużo ciekawszy jest pierwszy. Koło 100 pokoi, trochę historii, nieco multimediów – całkiem fajnie i jednocześnie strasznie. Szczególnie, że w całym bunkrze jesteśmy jedynymi osobami – przypominają się wszystkie horrory.
Odwiedzamy też kilka innych miejsc, ale żadne z nich nie jest warte wspomnienia, a w szczególności kawiarnia wzorowana na serialu „Friends”, która w środku wcale jak w serialu Friends nie wygląda.
Hotel Verzaci – 135 zł
Dzień 10: Rodonit, czyli albańska miniatura Azorów
To kolejny dzień, który spędzam w pracy, ale to dobrze – znowu leje deszcz. Pod koniec dnia wychodzi jednak na chwilę słońce i postanawiamy sprawdzić ostatnią rzecz w okolicach stolicy – półwysep Rodonit. Gdzieś w internecie wyczytałem, że to jedna z najlepszych rzeczy koło Tirany. Można powiedzieć, że pojechaliśmy tam, aby udowodnić, że to na pewno kłamstwo ludzi, którzy nie widzieli tego wszystkiego co my…
Niestety, Rodonit jest bardzo mocny. Przypomina nam wyspę Sao Miguel na Azorach – wszechobecna zieleń, strome drogi, urwiska wpadające do morza – jest super, a do tego znowu jesteśmy sami. Jedyną wadą są wyskakujące czasem z krzaków węże oraz plastik, który półwysep zbiera z morza. Im bardziej jeździmy po Bałkanach, tym bardziej nabieramy do niego awersji – to chyba dobrze.
Dzień kończymy w restauracji Nori na tymże półwyspie, gdzie dostajemy rybę, która smakuje jak błoto z jeziora, jakieś skorupiaki, których nie potrafimy zjeść, ani nawet zidentyfikować oraz prawdopodobnie najlepsze kalmary, jakie w życiu jedliśmy. Chwilę wcześniej, aby wzmocnić efekty, Panda przyjmuje zaproszenie na „chcecie zobaczyć rybki?” i ku jej zdziwieniu, zamiast popatrzeć na akwarium, ląduje w kuchni, gdzie miła pani pokazuje jej pół-martwe ryby w lodówce i pozwala wybrać, którą zje.
Hotel Verzaci – 135 zł
Dzień 11: Koniec
Tirana -> Wiedeń -> Warszawa
Wstajemy o 2.30, idziemy z walizkami na lotnisko i koło 10 rano meldujemy się w pracy – czyści, wypoczęci, uśmiechnięci i pełni życia.
Albania: jedź
…albo nie jedź
Albania wylądowała w naszym osobistym rankingu w TOP5 destynacji kolarskich. Podobnie jak Czarnogóra, nie jest to miejsce dla każdego. Mili ludzie, stosunek kierowców do rowerzystów, ilość dróg gravelowych i widoki z tych nielicznych, acz pustawych dróg asfaltowych, kolory wybrzeża oraz to miłe uczucie bycia trochę poza mainstreamem, to jest dokładnie to, co lubimy. No i fakt, że w końcu nie musimy sortować noclegów na bookingu po cenie, tylko można w końcu wybierać ładne hotele ;-)
Albania zaskoczyła nas niesamowicie. Do tego stopnia, że wybaczam jej nawet moment, w którym postanowiłem w pracy sprawdzić, co to jest ten cały Gang Albanii i Popek. Zapomniałem podpiąć słuchawki – 3 nutki wystarczyły, by zniszczyć opinię, na którą sobie pracowałem latami. Choć to chyba my powinniśmy przeprosić Albanię za to skojarzenie…
Moja rekomendacja jest taka: rzućcie wszystko i jedźcie zanim Albania stanie się zawalonym wielkimi, niekompatybilnymi ze sobą hotelami z tysiącami plażujących turystów. Plażujący turyści są przecież najgorsi.
Słowo o rowerach, czyli Canyon Grail
Niegrzecznie byłoby tu nie wspomnieć o wspaniałej firmie Canyon, która po raz kolejny ratuje nam życie (podobnie jak na Azorach). O rowerze Canyon Grail więcej będzie pewnie niedługo, przy okazji kolejnego-w-internecie wpisu o gravelach. Nie wiem też, dlaczego mielibyście wierzyć w techniczne opisy rowerów ludziom, którzy przez ostatnie 50 godzin jazdy nimi walczyli o utrzymanie średniej brutto w okolicach 10km/h.
Rower ma dużo mniej lub bardziej dyskusyjnych rozwiązań (np. podwójna kierownica ze zintegrowanym mostkiem, amortyzowana sztyca) i niezwykle trudno mi je indywidualnie ocenić nie mając dużego doświadczenia z jazdą gravelami. Jako całość jest to:
To jest 100% NAJWYGODNIEJSZY rower na jakim w życiu jeździliśmy. Nic nie boli, da się (będąc jednocześnie pozbawionym jakichkolwiek sportowych ambicji) jechać w nieskończoność.
Opony 40mm w gravelu to jest super-mistrz i nie wiem dlaczego, ktoś nieścigający się miałby jeździć na 35mm, a tym bardziej 33mm. Różnica jest kolosalna. Miejsca, w których przygotowany byłem do wypięcia się, po prostu przejeżdżał. Jak jest na asfalcie? Chyba jeździmy zbyt wolno, aby to obiektywnie ocenić, bo jedzie nam się po prostu dobrze.
Wszystko to okupione jest niestety pewną ceną. Amortyzowana sztyca rozszerza się przez co nie da się jej w całości schować w ramę przy pakowaniu. Podwójna kierownica jest również problematyczna przy pakowaniu (nie da się jej łatwo „owinąć” na ramę) przez co próba wsadzenia w walizkę rowerową wymaga nieco ekwilibrystyki – da się to jednak z czasem opanować. Jej konstrukcja i zintegrowany mostek będą poważnym wyzwaniem, gdy po bikefittingu okaże się, że potrzebna jest zmiana. Sam mostek, mimo że wygląda doskonale i sportowo-agresywnie regularnie mnie denerwował, gdy trzymając za niego rower, przycinałem się w dłoń… ale to ja i moje niepowtarzalne problemy.
W kontekście najwygodniejszego roweru ever są to jednak pierdoły. Nieskromnie powiem, że na tę konkretną wyprawę, był to najlepszy rower, jaki mogliśmy wybrać dostać za co serdeczne podziękowania dla: