[dropcap]W[/dropcap][dropcap]e[/dropcap] Ride jest fajny. We Ride jest fajny, bo jeżdżenie na rowerze jest fajne. Ale nie tylko dlatego. Fajny jest prz1502725_10152648123174877_3655858599163235551_oede wszystkim ze względu na towarzystwo. Zaledwie jeden dzień po powrocie z dość nieplanowanej We Ride’owej wizyty w Karkonoszach i tydzień po wizycie w Jesienikach oraz Beskidach, na niedzielnej rundzie pokonywanej tysiąc i pierwszy raz, padło pytanie: “Może chcesz z nami skoczyć w Alpy?”. Na takie pytania negatywnie odpowiadają chyba tylko koledzy Szymonbike’a, dzięki czemu, już tydzień później siedzę w szczelnie wypchanym kolarzami, rowerami, bananami, batonami, żelami i ciuchami samochodzie. Po 17 godzinach, 3 kotletach, 8 sikaniach, 13 kawach i 1500 kilometrów, byliśmy na miejscu. Co prawda nie w hotelu, gdyż bez uprzedzenia obsługi, wejść się do niego nie da o 2 w nocy, ale jednak we Włoszech, w Livigno. Temperatura w okolicach 7 stopni nie sprzyja włóczeniu się po mieście w poszukiwaniu noclegu, jednak po sprawdzeniu kilku możliwych opcji, w skład których wchodziły: półgodzinne walenie w drzwi zamkniętego hotelu, spanie w samochodzie, spanie w sali bilardowej hotelu, w którym nie wiadomo jak się znaleźliśmy, spanie w hotelu za milion, udało nam się zdrzemnąć, dzięki uprzejmości jakiegoś lokalsa poznanego w barze.

 

 Doba 1.

Check-in na fejsie. Fota na Instagram z dreptaka. Widow-shopping w strefie bezcłowej. Dzień zaliczony. Korzystając jednak z niesamowitej pogody postanowiliśmy dorzucić jeszcze wycieczkę rowerową. Plan prosty – zobaczmy najsłynniejszą, kolarską przełęcz świata: Stelvio. Jako, że zawsze po powrocie boję się stwierdzenia: “Podjeżdżałeś od wschodu? Słyszałem, że z zachodu jest dużo lepsze”, podjechaliśmy z obu stron. Będzie tego ze 4km w pionie na 100km. Po drodze mijamy Michała Kwiatkowskiego, który akurat ciśnie interwały – pomimo tego, ostatkiem sił, dał radę pozdrowić nas werbalnie. Patrząc jednak ile wysiłku go to kosztowało, mamy pewne wyrzuty sumienia. Do dziś sprawdzam jego profil, czy braku wygranej na GP Plouay nie zrzuca na nas.
Tak jak się obawiałem, słynne zakręty to jedynie końcówka podjazdu. Podjazdu zupełnie różnego z obu stron. Z jednej 20km, 8% podjazdu z przepięknymi widokami i pustymi drogami, z drugiej 25km, 7% podjazdu w połowie przez las, w połowie po słynnych agrafkach, zawalonego motocyklami, camperami i cabrioletami. Na szczycie jak na Marszałkowskiej: sklepy, ludzie, zapach niemieckiego Wursta i palonego sprzęgła. Motocykliści, niemieccy turyści-emeryci, niemieccy bogacze w swoich cabrioletach, kolarze – wszystkich łączy jedno: fotka z rączki na facebooka. Mimo, iż widok 25 zakrętów nie wygląda ze szczytu tak dobrze jak na zdjęciach – widoki z trasy rekompensują wszystko. Po 16.00 wszystko pustoszeje – zostajemy tylko my, asfalt i zachodzące powoli słońce. Krajobraz, asfalty, świstaki i kozy, resztki śniegu, opisać należycie mogłaby chyba jedynie Eliza Orzeszkowa. Ja odsyłam do zdjęć – przeżycie, z punktu widzenia kolarskiego: nie do opowiedzenia. Przemek pali swoją obręcz i wraca stopem. Nam udaje się zdążyć na styk przed zmrokiem. Wieczorem klasyczna, włoska pizza, 2 kilogramy płatków z mlekiem, 3 litry łez z bólu i spać. Jeden z tych dni, które zapamiętujesz do końca życia.

 

 

Doba 2.


W związku z ciągle zapowiadanym załamaniem pogody, postanawiamy zrobić pozostałe dwie najsłynniejsze przełęcze na raz: Gavia oraz Mortirolo. Oba zapamiętane przeze mnie jako “podjazdy płaczu” na Giro, gdy kolarze, na mrozie, wietrze i śniegu, przepychają korby, aby zamarznąć na karkołomnych zjazdach . Gavia od strony Bormio – zawód całkowity. Podjazd nudny, praktycznie bez widoków, po nieciekawych asfaltach. Gdyby nie 2 gumy Łukasza i jego przecięta opona: zero emocji. Od mniej-więcej połowy (czyli czasu, gdy przestaje się podziwiać pejzaże, a wzrok skupia się już tylko na przednim kole) krajobraz księżycowy. Gdy na szczycie, pełni zniesmaczenia, ostatnią siłą woli, przy kiepskiej pogodzie, postanawiamy jechać dalej zamiast zawrócić… przekonujemy się czemu ta przełęcz jest jedną z najlepiej ocenianych wizualnie przełęczy we Włoszech. Stroma, kręta, 2-metrowa droga, wijąca się idealnie równym asfaltem pomiędzy jeziorami i tunelami jest niesamowita. Nie wiem jak można się po niej ścigać, szczególnie biorąc pod uwagę oszczędności na barierkach oraz tak zwanej “ograniczonej strefie bezpieczeństwa” pomiędzy asfaltem a przepaścią, na zjazdach dochodzących do 16%. Nie wiem też jak mijają się na niej auta, ale podejrzewam, że nowe włoskie słówko, którego się nauczyłem: vaffanculo, może być w tym bardzo pomocne. Temperatura rośnie do prawie 30 stopni, chmury znikają. Dzięki dość zachowawczemu zjazdowi, wszyscy żyjemy. Teraz już tylko Mortirolo: na mapie najprostszy podjazd. W internecie co prawda oznaczony wyższym poziomem trudności niż poprzednie, no ale przecież liczby nie kłamią… KŁAMIĄ – podjazd masakra. Południowa część jest stroma i prawie w całości w lesie. Nie, strome było Stelvio, to była ścianka. Ścianka płaczu. 13 kilometrów płaczu i cierpienia. Na szczycie: NIC, nawet ławki. Z drugiej strony jest jednak jeszcze gorzej: stromiej, dłużej, piękniej. Co z tego jednak, że pięknie, gdy zjazd jest tak stromy, że nie da się zrobić zdjęcia. Mimo spalonych klocków hamulcowych, wielokrotnie nie udaje mi się zatrzymać w miejscu, w którym bym chciał. Jedyne zdjęcie ze zjazdu zostało wykonane dzięki wyhamowaniu na prostym i nawrotce pod górę. Potem niekończące się 25km lekkiego podjadu do auta. Na oko trwało ono z 6 godzin, mimo że track pokazuje godzinę. Wieczorem kilogram pizzy, 4 kilogramy bananów i brak łez, bo nie ma siły już płakać. Nie ma też czym, słońce nas wytopiło. Strava, Kudosy, Lajki, Instagramy, Komcie i spać.


Doba 3.


Dokręcanie i zwiedzanie okolicy. Z rana guma na szczycie przełęczy Foscanio. Magiczny płyn ją jednak zalepia… Trochę powietrza zeszło, więc 30km / 1km od domu zatrzymuję się u lokalnego bici-mechanico który mnie trochę podpompowuje swoją italiano-pompką. 500 metrów dalej uszczelniacz nie wytrzymuje. Powrót do bici-mechanico. Godzina 12:27, więc mechanico już rozpoczął swoją przerwę od 12.30 do 15.00. Przyjeżdża po mnie Piotrek, kilogram pizzy, powrót do mechanico. 10E później dziura zalepiona magicznym, włoskim płynem. Dokręcanie po przełęczy Foscanio. Widoki piękne: trochę kropi, więc jest tęcza, są kozy, jest wszystko. 2500m w pionie wpada, dzięki czemu 3. dnia przebijam granicę 10km w pionie. Powrót do domu, końcówka ostatniego podjazdu, zgrzyt. Koniec wycieczki – wózek przerzutki wkręca się w szprychy – hak krzywy, szprychy połamane – wizja braku obiadów prze miesiąc. Przyjeżdża do mnie Piotrek. W międzyczasie Łukasz zwiedza Stelvio robiąc ponad 6km w pionie na jednej “wycieczce”. Jemy wszyscy ulubione danie Sagana – makaron z zielonym, w jego ulubionej knajpce. Dorzucamy tiramisu, trochę łez, integrację z mistrzami polskiego MTB i idziemy spać. Rano czekają kotlety, sikanie i 1500km. Powrót przez Jelenią Górę, żeby przypomnieć sobie jak wyglądają normalne górki. Koło Piotrka jest na niego obrażone za mały dystans w niedzielę, więc łapie kapcia w bagażniku.


[social_icon bg_color=”#404040″ color=”#ffffff” icon=”icon-camera-retro” type=”type1″][/social_icon] ZOBACZ ZDJĘCIA W ALBUMIE
 

To pisałem ja – Maciek. Mógł to jednak pisać każdy z Was. Wystarczy być na odpowiednim We Ride, w odpowiednim momencie :)

P.S. W związku z tym, że na pewno pojawi się pytanie: “ciekawe ile kosztuje taki 5-dniowy trip”, z góry odpowiadam, że spokojnie da się go zamknąć w 3-cyfrowej kwocie.