W tym tekście na ma zbyt wielu dowcipów, dobrych rad i poza sugestią, że Bałkany są warte odwiedzenia, raczej nie wyniesiecie z niego niczego nowego. Ja to w ogóle bym go tylko przescrollował, żeby zobaczyć zdjęcia i poczytał coś innego.
Jeszcze nigdy nie pojechałem na tak bardzo niezorganizowany wyjazd. Tak to jest, gdy bierzesz ponad tydzień urlopu i tydzień przed jego rozpoczęciem, nie masz pomysłu gdzie i z kim jechać. Generalnie, jest w życiu jakiś taki punkt graniczny, po którym organizacja czegokolwiek staje się jakaś taka trudniejsza.
I wtedy BUM! Siedzisz w pracy, scrollujesz bezmyślnie internet i widzisz artykuł na jakimś zagranicznym portalu o gościu, co kupił sobie najtańszy bilet lotniczy i postanowił z tego miejsca wrócić rowerem. Brzmi jak pomysł.
Wchodzę więc na Wizzka, a tam Podgorica za 49zł (oczywiście zanim go kupiłem parę dni później, kosztował już 149zł) + niecałe 200 za rower. Że Podgorica jest straszna, ale okolica super, wie każdy kto czytał wpis z naszego nieco dłuższego pobytu w Czarnogórze. Wrzuciłem na Instagram pytanie czy ktoś jedzie ze mną – zgłosił się Marek. Zgłosił się tak idealnie, bo zapytał tylko co musi zrobić żeby jechać. Jedno 10-minutowe spotkanie i kilkanaście wiadomości później byliśmy już zapisani na przygodę ku trochę znanemu, a trochę nieznanemu.
To że trasa będzie z grubsza beznadziejna było pewne. To w sumie jedno z pierwszych zdań, które powiedziałem Markowi: zapraszam, ale będzie tak-sobie, bo omijamy wszystko co fajne. Coraz częściej rozważam założenie kolarskiego klubu o nazwie We Ride Bez Ambicji. Było kilka wariantów, ale plan optymalny zakładał, że odwiedzimy nieco losowymi drogami kilka punktów na mapie i skończymy w Wiedniu, skąd da się wrócić pociągiem bezpośrednio do Warszawy. To super opcja, bo nic mnie bardziej nie martwi niż wizja szukania kartonu i odkręcania zapieczonych śrubek kilka godzin przed wylotem. Cel był jeden: odwiedzić kraje, w których mnie z rowerem nie było i sprawdzić, czy warto tam wrócić.
Dla osób które czytać nie lubią, podsumowanie.
TL; DR;
Przede wszystkim warto zaznaczyć, że ta trasa omija sto milionów pięknych miejsc. Jeśli więc masz tydzień albo dwa urlopu i chcesz ją powtórzyć to NIE POLECAM. Poleć sobie do Podgoricy, zobacz okolice Jeziora Szkoderskiego, Gór Przeklętych, Durmitoru i zobacz sobie trochę Bośni lub Albanii. Ja byłem po prostu leniwy i chciałem wrócić pociągiem. Jakbym nie był, zdjęcia w tym wpisie byłyby lepsze.
Koszty:
Koszt wyjazdu to jakieś 1500zł liczone z biletami lotniczymi. Noclegi szukane na bieżąco kosztują 50zł/głowa w tanich krajach, 100zł/głowa w tych drogich (przy 1 osobie drożej, przy 4 taniej). Żarcie z grubsza tyle co u nas. Innych kosztów nie ma, więc policzyć łatwo. W ciągu dnia jemy randomy ze sklepów, wieczorami staramy się odwiedzić knajpę (jeśli kebab i pizza to knajpy, można uznać, że udaje nam się prawie zawsze – wliczając do knajp piekarnię – udaje nam się zawsze).
Wnioski:
W Czarnogórze stabilnie – na głównych drogach kierowcy kiepscy, ale kraj przepiękny
W Chorwacji nad morzem ruch olbrzymi w okolicach turystycznych i zerowy na zadupiach.
W Bośni jest sztos, ale może mamy po prostu dużo szczęścia, bo opinie są mocno mieszane.
W północno-wschodniej Chorwacji i Serbii jest jak na Gassach, a czasami jak na wale pomiędzy Białołęką, a Nowym Dworem Mazowieckim
Węgry to najgorsze miejsce świata dla człowieka z rowerem.
Słowacja wzdłuż Dunaju to rodzinna sielanka.
W Austrii sklepy są otwarte, podczas gdy w wyżej wymienionej Słowacji są zamknięte przez święto narodowe.
Czechy to Czechy – wiadomo, choć mam wrażenie, że jedziemy najnudniejszym fragmentem tego kraju.
W Polsce są najgorsi kierowcy świata (bo najszybsi i najbardziej sfrustrowani).
Organizacja:
Ruszamy każdego dnia o 8, kończymy gdy zaczyna zapadać zmrok. Trasę moglibyśmy pokonać na super-hiper lekko, bo z ciuchów nie przydało się nic poza kompletem “na krótko”. Z pieniędzy wystarczy karta kredytowa + euro. Internet w Bośni jest na stacjach benzynowych, w Czarnogórze można kupić na lotnisku po przylocie, Serbię przelecieliśmy szybko, a w innych miejscach jest europejski.
Trasy generalnie nie polecam – da się ciekawiej spędzić urlop… ale trzeba mieć czas, aby go zaplanować. Jest dobra do granicy Bośnia / Chorwacja – potem można iść spać, bo zaczyna się Mazowsze.
Trasa z Podgoricy do Rybnika ma jakieś 1600km i określiłbym ją jako “raczej łatwa”. Jadąc z dwoma litrowymi bidonami i kilkoma awaryjnymi batonami, raczej niewielka szansa, aby umrzeć z innego powodu niż roztopienie się na słońcu (albo pod kołami Węgierskiego TIRa). Na całej trasie spotykamy tylko jednego człowieka machającego do nas karabinem (chyba przyjaźnie), gdzieś w bośniackiej wiosce.
Dzień I: Podgorica -> Kotor
jedyny pewniak trasy – link do Stravy
Pierwszą przygodę mamy już na lotnisku w Warszawie, bo poznajemy tam Elizę, która również leci do Czarnogóry i również na bikepacking (tylko rowerem ważącym więcej niż nasze dwa w sumie)… i chwilę później poznajemy też spisujących nas policjantów na segwey’ach. Staram się przestrzegać zaleceń, ale jednak korzystając z tego, że byliśmy jedynymi osobami na terminalu myślałem, że można sobie trochę pofolgować. Z opresji wybawia nas fakt, że wszyscy trzymamy jedzenie, a dzięki spisaniu wiem, że Marek to faktycznie Marek, czy był karany i ile ma punktów karnych. Potem przygodę zapewnia Eliza, która składając rower na lotnisku w Podgoricy wbija sobie zębatkę w nogę i z dziurą w nodze udaje się na poszukiwania pierwszej pomocy. Tu podpowiadam: na lotniskach takowej udzielają bezpłatnie.
Lotnisko w Podgoricy jest w ogóle super, bo stoją przed nim śmietniki, a utylizacja kartonów jest zawsze nieco problematyczna:
Pierwszy dzień to trasa znana mi na pamięć. Trochę głównej drogi (a główne drogi w Czarnogórze to duża szansa na zgon), a potem już sztos za sztosem. Najpierw trochę wspinaczki i gdzieś w oddali Jezioro Szkoderskie, albańskie góry i przede wszystkim Pavlova Strana Viewpoint, który przypomina mi jak doskonałe na rower były te okolice i jak bardzo chcę tam znowu wynająć mieszkanie na jakiś czas:
Potem czeka nas największy podjazd wyjazdu, bo z nizin wbijamy się gdzieś w okolice 1400m n.p.m. – do parku Narodowego Lovcen. Jak Was to interesuje, odsyłam znowu do wpisu o Czarnogórze. Nas nie bardzo, poza tym, że podjazd jest super przyjemny, bo śpieszy nam się do Chorwacji. Tam będzie darmowy internet i znajdziemy coś na Bookingu. Gdy na szczycie dopada nas powoli zmrok wiemy, że nic z tego nie będzie. Bo może i ze szczytu jest w dól, ale zjazd do Kotoru to jednak z tych dróg, które wrzuca się na Instagrama i jest tysiąc lajków (jeśli był dron pod ręką). To w końcu 25 ponumerowanych serpentyn z widokiem na czarnogórski odpowiednik norweskich fiordów. Na tyle dużo, że pod koniec się już nudzi.
Noclegu w Kotorze szukamy poprzez pukanie do apartamentów i hoteli – ceny wysokie. Znajdujemy w końcu jakiś losowy apartament kawałek za miastem. Pani wymyśla z głowy cenę 50E i że za jedną noc to nie trzeba płacić podatku, my wymyślamy, że jej wierzymy. Gdybym się na lotnisku wykosztował te kilka euro na kartę SIM to pewnie znaleźlibyśmy coś tańszego i sumarycznie wyszli na plus. Wieczorem wizyta w piekarni i sklepie – to chyba jedyny dzień, w którym na dobranoc nie jemy w knajpie. No ale jak się śpi za 50E to się potem nie je.
Dzień II: Kotor -> Dubrownik -> Bośnia
pięknie, strasznie, pięknie – link do Stravy
Rozpoczynamy kulanie się wybrzeżem: jakiś prom, jakaś główna droga z dużym ruchem, jakieś plaże i miasteczka. Odbijamy dopiero przy chorwackiej granicy gdzie wpadamy w niebyt. Gdybyśmy dojechali do Chorwacji poprzedniego dnia w poszukiwaniu noclegu to na kolację jedlibyśmy śniadanie. Jest super ładnie i super pusto – taka klasyczna śródziemnomorska droga. No i warto dodać, że granicę to postawił jakiś śmieszek w miejscu, gdzie łączą się dwie asfaltowe ścianki. Coraz częściej zastanawiam się dlaczego jadę rowerem, a nie czilluję na plaży. Odpowiedzi szukam do dzisiaj.
Potem jest część bardzo zła. Ładna, ale zła. Główna droga wybrzeża i to jeszcze przed Dubrownikiem. Jeśli chodzi o samo miasto – według mnie warto. Szczególnie warto być tam raz, aby nigdy więcej nie wrócić i uśmiechać się pod wąsem, gdy ktoś w pracy wspomina, że odwiedził na wakacje piękne miasto Dubrownik. Może i jest ono piękne, ale to jak zwiedzanie rynku w Krakowie w sobotnie, lipcowe popołudnie… tylko bardziej. Kiedyś było źle, potem wyszła Gra o Tron i zrobiło się jeszcze gorzej. Ja tam nie wracam, chyba że w grudniu. No i warto też dodać, że zmęczone życiem SPDy to nie najlepsze obuwie do chodzenia po zabytkowych, wyślizganych przez 1,5mln turystów rocznie kamieniach. Trzeba jednak przyznać, że miasto z góry wygląda bardzo ładnie, a zacumowany w nim jacht pana Abramowicza (340mln euro) każe zastanowić się nad sensem życia. Szczególnie, gdy chwilę później wjeżdża się do biednej Bośni. Chociaż gdyby Bośniacy się postarali, też by sobie taki kupili – wystarczy, aby każdy pracujący Bośniak przez ponad dwa tygodnie wkładał wszystkie zarobione pieniądze do wspólnej skarbonki.
Prawdziwie dobra trasa zaczyna się po wyjeździe z Dubrownika. Niezbyt mały podjazd, granica bośniacka i oto nieco inny świat. Bo gdy zmienia się kraj, zaczyna się szlak Ciro Trail. Odważę się stwierdzić, że to najbardziej znany szlak rowerowy przez Bośnię (bo może jedyny?). Jakieś 140km od granicy do Mostaru puszczone po starej linii kolejowej. Jak wiemy – pociągi (chyba że Szwajcarskie) nie jeżdżą pod górę. Skutkuje to niespodziewanie miłą sytuacją, w której nie dość, że jedziemy po drogach z praktycznie zerowym ruchem samochodowym, to jeszcze w środku gór, ale po płaskim. Bardzo dobre przeżycie, bardzo polecam Ciro Trail.
Jeśli jesteś fanem pociągów, to nigdy nie poczujesz się bardziej jak pociąg niż na tej trasie:
Po drodze są tabliczki informujące o tym jaką stację aktualnie się mija, ale generalnie z infrastrukturą raczej słabo. To znaczy jest, ale opuszczona. Jeśli należysz do tych, co po 50km bez sklepu umierają – umrzesz. Drobne fragmenty szlaku są jeszcze w budowie, ale wydaje mi się, że jest do przejechania nawet szosą. Pomijając podjazd z Dubrownika do granicy, uważam że to niezła atrakcja nawet dla kogoś, kto rowerem nie jeździ.
Śpimy w miejscowości Čapljina – jest w niej wszystko co potrzeba łącznie z porządną pizzerią, piekarnią, sklepami i nawet dużym dworcem autobusowym. Nocleg ukryty jest tak dobrze, że gdyby nie psy, które zaalarmowały właściciela, szukalibyśmy go do teraz. Gospodarz za to super i wita nas sokiem, wodą oraz informacją gdzie zjeść kolację. Mam wrażenie, że w Bośni po angielsku mówi każdy… Jedynym miejscem, gdzie po angielsku nie dało się dogadać to Czechy.
Dzień III: Bośnia -> Bośnia
pięknie, pięknie, pięknie – link do Stravy
Jestem prostym człowiekiem, nie śledzę sytuacji geopolitycznej na świecie. Moje wyobrażenie o Czarnogórze i Albanii było zupełnie odmienne, od tego co spotkało nas na miejscu w 2019. Z Bośnią było podobnie. Mówisz Bośnia, widzę w głowie filmy z Bogusiem w stylu “Demony wojny wg Goi”, Mostar, Sarajewo, Serbia, Kosowo, Aidę – miny, karabiny, biedę i tak dalej. Potem wjeżdżasz tam rowerem, ludzie się do Ciebie uśmiechają i stwierdzasz do kumpla: “Ty, to taki zupełnie normalny kraj jest“. Jak u nas tylko billboardów mniej. I trochę Ci wstyd. Potem wracasz do siebie i jeden z pierwszych nagłówków, które czytasz brzmi: “W godzinach wieczornych do pokrzywdzonego rowerzysty, na motorze, podjechał nieznany mu mężczyzna. Używając maczety, dokładnie dużego noża, odciął dłoń podróżującego rowerzysty i oddalił się w nieznanym kierunku“. I zaczynasz się zastanawiać kto tu żyje w dzikim kraju. Szczególnie, że najniebezpieczniejszym fragmentem trasy (nie licząc węgierskiej krajówki) jest praktycznie cały fragment w Polsce. No kur%$#, nikt, nigdzie nie jeździ tak szybko.
Należy tu jednak pamiętać, że moja opinia bazuje na kilkuset kilometrach przejechanych przez Bośnię i jestem w stanie wskazać osoby są zdecydowanie mniej entuzjastycznie nastawione do tego kraju. Aby nie szukać daleko, choćby Krakoska Scena Gravelowa (choć nie wiem czy to oficjalne). Chłopaki też przebikepackingowali ostatnio zupełnie inną część Bośni i albo jest to inny kraj, albo mamy inny gusta. Chociaż mogę też wskazać osoby nastawione tak jak ja, więc nie wiem.
Ciro Trail doprowadza nas do Mostaru. Całkiem przyjemne miasto. Zakładam, że zdecydowana większość odwiedzających przyjeżdża zobaczyć słynny most. Gdy wpiszesz sobie w Google Images “Bośnia” to na pierwsze 50 zdjęć, 45 pewnie będzie przedstawiało właśnie go – smutne trochę.
Potem jest bardzo dobrze. Jedziemy trochę jedną z głównych dróg w kraju – ruch jest duży, ale na szczęści w większości w przeciwnym kierunku. Nie mamy chyba ani jednej nieprzyjemnej sytuacji, a widoki dookoła są naprawdę mocne. Mam wrażenie, że drogi w Bośni puszczone są głównie dolinami, dzięki czemu jedzie się przez góry, ale po płaskim. Takie trochę terenowe skrzyżowanie Bieszczad z Tajwanem i obrzydliwie mocno niebieską, albańską wodą.
Gdzieś w okolicy Jablanicy droga się zmienia i zostajemy na niej sami. Potem kluczymy w górach pomiędzy strzałami piorunów i docieramy na koniec świata, który towarzyszy nam praktycznie do końca dnia.
Najciekawsze odkrycie w Bośni to wieczorny spacer po mieście. Obserwacje lokalnych knajp skutkują spostrzeżeniem, że wszyscy siedzą przy stolikach OBOK siebie, a nie na przeciwko – skierowani w tę samą stronę: ulicy lub telewizora. Z jednej strony dziwne, z drugiej śmieszne, bo przejeżdżając obok nich rowerem, człowiek czuje się jak na scenie.
Dzień IV: Bośnia -> Chorwacja
powrót na Mazowsze – link do Stravy
Końcówka Bośni jest dobra, ale z każdym kilometrem staje się troszkę gorsza. W zasadzie od terenu oznaczonego na mapach jako Republika Serbska, robi się całkiem nudno. Miejscowość Zenica, w której śpimy też jest mocna. Mocna przez duże “M”. To taki Rybnik sprzed 20 lat, ale otoczony górami, aby syf wydobywający się z kominów nie miał gdzie uciec – szybko orientujemy się, że poranna mgiełka to wcale nie mgiełka. Wikipedia mówi o nim tylko: “mieście rozwinął się przemysł chemiczny, papierniczy oraz hutniczy” i zdecydowanie ma rację. Nie chcę wiedzieć jak wygląda to zimą.
W Chorwacji mieliśmy się poczuć już jak w domu, a okazuje się, że wszystko pozamykane lub nie można płacić kartą. Cała (północno) chorwacka część trasy mogłaby znajdować się na Mazowszu i nie widziałbym większej różnicy. Atrakcje są porównywalne z okolica Mińska Mazowieckiego, co oczywiście nie jest negatywne, ale po wysoko postawionej poprzeczce poprzednimi dniami, niezbyt satysfakcjonujące. Nie wiemy jeszcze, że z każdym dniem będzie coraz gorzej.
Dzień V: Chorwacja -> Serbia -> Węgry
najgorsze miejsce świata – link do Stravy
Chorwacja bez zmian. W Serbii jesteśmy kilkadziesiąt kilometrów i jedziemy fragmentem trasy zwanej “Amazon of Europe” – bardzo fajna, trochę jak wał pod Chotomowem. Serbskie miasta to znowu zaskoczenie w stylu “Ty, normalnie jest“. Potem kulamy się przez nieskończenie długą drogę wśród ogromnych upraw, głównie uschniętych i wyglądających jak z Amerykańskiego filmu. Takie skrzyżowanie post-apo z tysiącem tych samych ujęć samochodu pędzącego przez kukurydzę. Jest dramatycznie nudno.
Aby nieco urozmaicić życie wjeżdżamy do Węgier. Od granicy do Budapesztu jedynym ciekawym momentem jest sama granica, która przypomina współczesną, północną granicę Siedmiu Królestw na kontynencie Westeros – druty kolczaste, płoty, wieżyczki, strażnicy itd. Znajduje się ona we wsi Bácsszentgyörgy. Uwaga, powtarzam: Bácsszentgyörgy. Jakby ktoś chciał sobie stamtąd wrócić autobusem, przystanek nazywa się Bácsszentgyörgy, autóbusz-váróterem. Piękny kraj.
O Węgrach nie mam nic do powiedzenia. Kto był z rowerem ten wie, kto nie był – niech nie będzie. Same Góry Bukowe i Balaton nie uratują tego kraju. Na Instagramie dostałem sporo wiadomości, dzieliły się na dwie grupy: “hej, przecież Węgry spoko! Co prawda byłem z rodziną, a nie rowerem, ale…” oraz “Potwierdzam, nigdy więcej tam z rowerem nie wracam”.
Dzień V: Węgry -> Słowacja
trochę ratowania się najgorszego miejsca i rodzinny spacerniak – link fo Stravy
Jedyne co po węgiersku umiem powiedzieć to hajduszoboszlo, choć w dalszym ciągu nie wiem, czy jest to powitanie formalne, czy nieformalne.
Droga krajowa numer 51 to jest śmierć. Dziury, brak pobocza, ciężarówki i wszystko co najlepsze. Można jednocześnie wpaść w dziurę, skrzywić koło, przelecić przez kierownicę, zostać rozjechanym i zasuszonym słońcem, a to wszystko podczas umierania z nudów. Alternatywą jest Eurovelo, które może i idze wałem, ale wał ten jest na zmianę dziurawy, terenowy albo nieobecny. Głównymi atrakcjami jest fakt, że uciekamy przed deszczem i czasem wpadamy na pole papryczek.
Potem jest Budapeszt, miasto może i przyjemne na weekendowy wyskok z gulaszem jako temat przewodni, ale z rowerem tam nie wracam. Nigdy.
Za Budapesztem świat się trochę zmienia i wjeżdżamy na komfortową ścieżkę, która prowadzi do samej Bratysławy. Aż do noclegu w słowackiej miejscowości Komarno nie dzieje się nic poza promem, który przewozi nas na drugą stronę Dunaju i bazyliką w Esztergom (po polsku Ostrzychom). Ktoś tam się potrafił bawić. Prom oczywiście, jak przystało na Węgrów, pływa co godzinę i nigdzie nie wisi tabliczka kiedy to ta właśnie łaskawa godzina wypada. Jak zapytasz Węgra kiedy najbliższy to Ci odpowie: huszonnégy co podobno oznacza 15:40.
Komarno jest super jeśli lubi się głośne samochody, kasyna, nagie dziewczyny i kebaby. Sami nocujemy w hotelo-kręgielni, dzięki czemu po około godzinie zasypiania umiem samymi uszami, z dużą skutecznością określić, ile kręgli zostało zbitych.
Dzień VI: Słowacja -> Austria -> Czechy
wałem jak emeryci – link do Stravy
Cały odcinek z Budapeszu do Bratysławy jest bardzo przyjemny i jeśli szukasz trasy w stylu “weekendowy bikepacking dla opornych”, mogę ją polecić. Trochę jak jazda z Góry Kalwarii do Warszawy, tylko asfalt położony jest na wale, a nie pod nim. No i zamiast Wisły jest Dunaj. Jako że trafiamy w święto narodowe (więc na zakupy musimy odbić do SPARa w Austrii), przed Bratysławą na trasie robi się tłok niczym w najlepsze, wakacyjne dni na bulwarach wiślanych. Na szczęście nie przeszkadza, ale może to dlatego, że trochę stęskniliśmy się już za widokiem ludzi na rowerem. Przez poprzednie tysiąc kilometrów widzieliśmy jednego bikepackera i może z 5 sakwiarzy. Nieco dziwne, biorąc pod uwagę, że od dawna trzymamy się Eurovelo.
Dzień VI: Czechy -> PKP w Rybniku
prawie domek – link do Stravy
Takie prawdziwe, średnio przyjemne (jak na Czechy) Czechy. Pagórki, wioski, Ostrava – znajome klimaty. Początek tylko wyjątkowo ciekawy, bo wzdłuż kanałków jakichś niczym pod Amsterdamem. Trasa miała zakończyć się w Chałupkach, ale dociągnąłem nieco dalej. Chałupki, jak zawsze przypominam są super, bo jest to według mnie najlepsze połączenie z Warszawy. Wywozi ze stolicy pod ten lepszy, czeski świat pełen Jesioników, Moraw, Łysych Gór itd.
Nie polecam.
Oczywiście, że tej trasy nie polecam. Jest na niej conajmniej 800km, które według mnie nie mają innego sensu niż nabijanie kilometrów, aby dostać nagrodę w Górze Kawiarni. To płaskie i nudne rejony, które mamy pod domem. Powiem więcej, mimo mojego zachwytu Bośnią, obiektywnie rzecz biorąc, jest to dużo mniej widowiskowy i przyjazny kierunek niż lepiej znane nam wszystkim Dolomity, czy Alpy. Ale to nie o to chodzi. Fakt, że jedzie się przez zupełnie nieznane tereny, o których wie się praktycznie nic, sprawia, że przygoda staje się zupełnie innym doznaniem niż Stelvio, czy Tre Cime. Innym, niekoniecznie lepszym… ale dla mnie jednak dużo ciekawszym. No i zostaje się z tym miłem uczuciem, że człowiek się jednak czegoś nowego o świecie dowiedział i przełamał sobie jakieś niezbyt trafne wyobrażenia.
No i wiecie – spojrzenie, że taka granica Bośniacko/Serbsko/Chorwacka jest 4 dni niespiesznej i turystycznej jazdy rowerem stąd też zmienia trochę perspektywę.
Ja do Bośni wracam na 100%, do Albanii też i do Czarnogóry również. Pewnie i Serbii dam szansę, bo jednak południe kraju wygląda zupełnie inaczej. To zdecydowanie mniej epicka widokowo przygoda od tych, znanych z popularnych wyjazdów, ale za to pozwala się poczuć jak mały odkrywca.