Bardzo trudno jest napisać ten wpis. Z jednej strony każdy, pojedynczy dzień, mógłby tu być osobnym wpisem, z nieskończoną liczbą zdjęć, z drugiej – jedziemy całymi dniami rowerem i poza widokami, których nie da się opisać, naszą jedyną myślą jest “czy na pewno dożyjemy wieczora”. Ale nie jak w Afryce – rozkminiając, czy ktoś nas po drodze zje. Bardziej jak na pustyni – z poczuciem, że jak padniemy na poboczu z wyczerpania i przegrzania, to znajdą nas zasuszonych za kilka miesięcy. Choć i tego nie jestem pewny, bo być może prędzej zjedzą nas konie i krowy.
Uczucie, że jestem dalej od cywilizacji (rozumianej jako stacja benzynowa i otwarty sklep z wodą i ciastkiem) niż w dowolnym momencie przejazdu przez Etiopię, czy inną Ugandę jest nieco zaskakujące w Hiszpanii. Na zdjęciach sugeruję zwrócić uwagę na liczbę osób innych niż nasza dwójka.
Nie ma żadnych przeciwwskazań, aby w całości przescrollować ten wpis spoglądając jedynie na zdjęcia, ze świadomością, że było nam bardzo sucho, bardzo mokro, bardzo ciepło, bardzo zimno i że widzieliśmy masę ładnych miejsc. O każdym z tych miejsc można śmiało powiedzieć “o, widziałem coś takiego, ale lepsze, gdzieśtam“, ale wystarczająco dobre, aby nieustannie się zachwycać i piątego dnia jazdy dalej wystrzelać masę zdjęć. To nie zdarza się często.
Istnieje też szansa, że wszelkie pochlebstwa tego wpisu są znacznie przesadzone. Wynika to z faktu, że o okolicy przed przyjazdem wiedziałem prawie nic. Inaczej podchodzi się do Dolomitów, o których przez lata człowiek czyta same superlatywy, a inaczej do zaskakująco dobrych widoków, w miejscu, w których się ich nie spodziewało. Czy to dlatego, że człowiek czuje się małym odkrywcą? Może.
Wstęp
Znalezienie odpowiedniego miejsca na wakacyjny wyjazd nie jest trywialnym zajęciem dla człowieka, który chciałby spędzić czas na rowerze. Powiedziałbym nawet, że jest równie trudne, co znalezienie odpowiedniego towarzysza.
To drugie poszło jednak tym razem znacznie łatwiej niż zwykle. Wrzuciłem na Instagrama, że gdzieś bym kiedyś pojechał – zgłosił się nieznany mi wcześniej Kamil. Nie mamy wspólnych znajomych – cała nasza konwersacja przed wyjazdem nie przekroczyła kilkudziesięciu znań. Bikepacking jest wbrew pozorom dużo prostszy niż się wydaje – wstajesz rano, pedałujesz, jesz, idziesz spać, powtarzasz. W idealnej wersji zachwycasz się jeszcze po drodze widokami, ludźmi, kulturą lub czymkolwiek innym, choć nie jest to obowiązkowe.
Ustaliliśmy szybko, że za jakieś 2-3 tygodnie lecimy do Grecji i wracamy rowerami do domu. To super opcja, bo odpada cała logistyka – you have one job: wrócić żywym do domu rowerem. Przez tydzień oglądaliśmy mapę pogodową, która sugerowała, że wyparujemy tam po godzinie jazdy. Nie brzmiało to jak wakacje. Wtem, oczom mym ukazała się pewna gwiazdka umieszczona na Google Maps nie wiem jak dawno temu. Wisiała sobie ona po środku Picos de Europa, w regionie Hiszpanii, do którego jeżdżą chyba tylko pielgrzymi udający się na Camino de Santiago.
Nawet kiedyś byłem w okolicy Bilbao. Były to piękne czasy, w których duże firmy rowerowe zapraszały do bardzo drogich hoteli, aby pojeździć bardzo drogimi rowerami z bardzo znanymi osobami (w tym przypadku Nairo Quintana), a potem napisać coś o ich rowerach. Tereny zapamiętałem jako pustynie, ale było to jednak nieco bardziej na wschód niż zachód od miasta.
Chwila googlania i okazało się, że klimat w okolicy jest zdecydowanie bardziej sprzyjający do jazdy, niż moglibyśmy się spodziewać. Do tego loty Wizzairem, nie dość, że w doskonałych dniach (wyloty soboty i poniedziałki rano) to i w świetnych cenach: 500zł w dwie strony plus rower. Czego chcieć więcej?
Decyzja o kompanie zapadła więc 2-3 tygodnie przed wyruszeniem, o miejscu: z tydzień przed.
Jak się okazało, był to strzał w dziesiątkę. Gdybym miał wybrać jedno miejsce, na jeden, jedyny zagraniczny bikepacking w życiu, byłaby to właśnie ta okolica.
Można powiedzieć, że statystycznie pogoda była idealna i widziałem prawie wszystko to, co widziałem przez ostatnie kilka lat jeżdżąc po świecie. W wersji nieco gorszej, ale sumarycznie niesamowicie ciekawej i upakowanej w krótki czas. Stąd też tytuł wpisu.
Co warto wiedzieć
Nie wiem nawet czy do lokalsów odnosić się per Hiszpanie czy Baskowie. Mało tego, nie wiem nawet jak określić miejsce, w które pojechaliśmy, bo jednak długa na prawie 1000km pętla pokrywa sporo terenu… choć w skali Hiszpanii zaskakująco mało. Dobrze pokazuje jednak, że Hiszpania to nie tylko wybrzeże i odnoszenie się do czegokolwiek w tym kraju z perspektywy Costa Blanka jest mocnym przekłamaniem.
Lokalsi mają cztery podstawowe hobby:
- Zamykanie sklepów i knajp (których i tak praktycznie nie ma) w godzinach, gdy jest się najbardziej głodnym
- Darcie ryja i puszczanie głośnej muzyki w czasie, gdy chce się najbardziej spać.
- Wyjaśnianie czegokolwiek za pomocą tysiąca hiszpańskich słów, bo moda na angielski tam jeszcze nie dotarła.
- Bycie powolnym i załatwianie czegokolwiek w tempie, jak gdyby mój urlop miał trwać miesiąc, a nie tydzień.
Średnia temperatura w Bilbao (które jest prawie na poziomie morza) jest zbliżona w wakacje do średniej temperatury w Warszawie. Średnia liczba opadów w wakacje jest zbliżona do Warszawskiej, natomiast całoroczna dwukrotnie większa. Jak nietrudno się domyślić – w górach otaczających miasto jest nieco chłodniej i bardziej mokro. Nie jest to więc typowa Hiszpania z naszych wyobrażeń. Nic tu w ogóle nie jest typową Hiszpanią w naszym pojmowaniu Hiszpanii jako słonecznego wybrzeża, piasku i paelli.
W momencie, gdy piszę te słowa, w Bilbao jest 20 stopni mniej niż na południu Hiszpanii i 15 stopni mniej niż w Madrycie.
Trasa
W nieco ponad 6 dób jazdy robimy: 999,9km i 14360m w górę. Zajmuje nam to 51 godzin (czas samego ruchu).
Trasa nie jest prosta pod kątem kondycyjnym i zaopatrzeniowym. Nawet jak jest płasko to nie jest płasko i przewyższenia wychodzą takie same jak w górach. Po prostu zamiast wjeżdżać 1000m w górę, wjeżdża się 20 razy po 50 metrów.
Jakieś 98% nawierzchni to asfalt (teren jest opcjonalny), ale optymalna opona to okolice 30-32mm bez bieżnika. Nie dlatego, że jakieś kratery, ale asfalty bardzo często są popękane lub mocno chropowate.
Nasza pętla omija sporo dróg, których omijać się nie powinno, ale żeby zjeździć całą okolicę, zarówno od strony asfaltowej, jak i szutrowej (która też wydaje się mocna), musielibyśmy się tam chyba przeprowadzić na dłuższy czas. Poza tym mówimy o regionie, który na powyższej mapie wydaje się mały, ale tak naprawdę, jest bardzo duży.
Koszty
Lot Warszawa-Bilbao-Warszawa z rowerem: 1166zł.
Samochód na tydzień: 140zł (do podziału na dwóch)
7 noclegów: 1964zł (do podziału na dwóch)
ŁĄCZNIE: PONIŻEJ 3000 ZA CAŁOŚĆ
Na tej wycieczce można zaoszczędzić bardzo dużo poprzez niejedzenie oraz niepicie. Jest duża szansa, że gdyby jechać tam na dłużej, wyjazd wyszedłby taniej niż siedzenie w domu.
Rano budzisz się na Pradze,
o 11:00 jedziesz rowerem po Kraju Basków
To jest bardzo dobra wycieczka proszę państwa.
Wstaję jakoś przed 4 rano, ubieram się, mijam przyklejoną od blisko miesiąca żółtą karteczkę z napisem “kanapki” pozostawiając w lodówce kanapki starannie zapakowane w siateczce. Co ciekawe, tydzień później nie znalazłem ich w miejscu, gdzie zostały pozostawione. Na lotnisku melduję się 4:15, czyli niecałe godziny przed wylotem, bo przecież kto wylatuje w poniedziałek rano? Otóż okazuje się, że całkiem dużo ludzi. Na tyle, że przez bramki “security” przechodzę prosto w kolejkę przesuwającą się już przez nasz gate.
Po drodze wpadam na całkiem niezły pomysł. Jako że jedyną zorganizowaną sprawą na tym wyjeździe są: obecność uczestników, bilety lotnicze oraz potencjalna trasa – nie mamy dobrze rozpracowanej logistyki. Na przykład nie wiemy, gdzie zostawić walizki. Sytuacji nie ułatwia nawet fakt, że lotnisko w Bilbao zapamiętałem jako miejsce, w którego nie da się w żaden sposób uciec. Gdy byłem tam ostatnio, spędziłem na nim 6 godzin szukając przebitki przez autostradę otaczającą je. Wchodzę więc na moją ulubioną stronę do wypożyczania samochodów economycarrentals (nie dorobiłem się jeszcze referrala) i Bingo! Wypożyczenie małego samochodu to 140zł za tydzień. Rezerwuję więc na szybko – na tyle szybko, że od dzisiaj jestem Maciej Hip. Rezerwacja to 20zł, więc plan jest taki: idziemy do najbliższych hoteli, pytamy czy przetrzymają nam walizki rowerowe, a jak nie to wsadzimy je do auta pod lotniskiem. Plan idealny.
Poniedziałek, 9:30 – lądujemy w Bilbao. 25 minut później stoimy już z walizkami przed lotniskiem i zastanawiamy się co teraz. Wypożyczalnie samochodów oczywiście są, ale tych drogich. Nasza, tania wypożyczalnia, jest dokładnie 1,2km w linii prostej od nas. Niby spoko, ale Google Maps mówi, że pieszo jest to ponad 4km. W mailu z wypożyczalni wyraźnie mam napisane, że powinien odebrać nas bus z napisem “OK” – nie ma go. Im bardziej czekamy, tym bardziej go nie ma. Decydujemy się iść z buta, ale oczywiście najkrótszą, możliwą drogą, bo wakacje uciekają. Jestem prawie pewny, że droga którą idziemy, nie ma jeszcze formalnie statusu autostrady, mimo znaku Autovia, który mijamy poboczem. Zjeżdżamy walizkami pierwszym zjazdem prosto do wypożyczalni, po drodze mija nas busik z napisem “OK” pełny Polaków, którzy ustawią się w kolejce do samochodów przed nami. Bo bus dojeżdża pod wypożyczalnię jakieś 2 minuty przed nami. Jak się potem okazało, kursował co 30 minut.
Wypożyczalnia jest obok hoteli – wchodzę do pierwszego, proponuję klepnięcie jednego noclegu i zostawienie im walizek na tydzień… “esto no es posible“. Wchodzę do drugiego… “esto no es posible”. Od tego momentu każdy Hiszpan będzie mnie denerwował już tylko bardziej – to nie jest kraj dla mnie, człowieka, który lubi szybko, jasno, konkretnie. Tu każda rozmowa kończy się albo w 10 sekund, bo “się nie da” albo wymaga wymiany wielu hiszpańskich zdań, nawet jeśli jedna strona po hiszpańsku umie tylko zamówić duże piwo.
Wytłumaczenie pani w wypożyczalni, że nie biorę żadnego ubezpieczenia, bo w ogóle nie planuję ruszać auta z miejsca przez tydzień, wymaga nieco ekwilibrystyki słownej. To jest oczywiście “esto no es posible“, bo będzie im zajmowało miejsce parkingowe. Składamy więc rowery pod wypożyczalnią, robimy tetrisa w bagażnik Corsy (cud, że nie dostaliśmy Fiata 500) i przeparkowuję auto 30 metrów dalej.
11:30 wciskamy na licznikach “START”.
Bilbao -> Reinosa
127km / 2577m w górę (Strava)
Tyle lat jazdy rowerem, tyle bikepackingów, a człowiek dalej łudzi się, że będzie inaczej niż zwykle. Nie jest.
Ruszamy z prawie pustymi bidonami, przejeżdżamy Bilbao i trafiamy na jakąś kolarską pętlę patrząc na liczbę kolarzy. Mówiąc przejeżdżamy Bilbao mam na myśli: wjeżdżamy do niego drogą szybkiego ruchu, mimo że obok idzie piękna trasa rowerowa, niestety za betonowym płotem. Szkoda, bo widok z drogi na miasto jest więcej niż imponujący.
Dlaczego nie napełniliśmy sobie w Bilbao bidonów i nie kupiliśmy jedzenia? Nie wiem, pewnie z tego samego powodu, dla którego zostawiłem kanapki na podróż w lodówce. Powiedziałbym, że cały wyjazd bardzo za nimi tęskniłem, ale byłaby to nieprawda – w końcu przez tydzień będę jadł głównie chleb z serem i szynką.
Samo miasto jest więcej niż doskonałe – jestem prawie pewny, że mógłbym tu jakiś czas pomieszkać (gdyby nie Hiszpanie (tudzież Baskowie) oczywiście – ale wtedy jeszcze tego nie wiem). Jedziemy wzdłuż rzeki podziwiając pięknie zachowane budynki i jakąś sztukę. Co więcej, sztuka jest na tyle prosta, że nawet ja ją rozumiem: kto nie lubi piesków?
Jak się potem okazuje, kolarska pętla jest tu w każdą stronę. Postanawiamy zatrzymać się w najbliższym sklepie, bo przecież od wczorajszej kolacji nic nie jadłem, a i napiłby się człowiek czegoś. Wierzcie lub nie, na blisko 160-kilometrowej pętli, wydaje się, że mijamy jeden sklepik. Jego asortyment jest porównywalny do mojego śmietnika pod domem. Biorę więc 2 butelki wody oraz 2 ciastka. Można powiedzieć, że biorę wszystko, co w tym sklepie nadaje się do wzięcia.
Do końca dnia wypatrujemy sklepów i nie udaje nam się już nigdzie stanąć. Jak śpiewał pan Kazimierz Staszewski:
Gdybym o tym wiedział, to co wiem (…)
Gdybym umiał cofnąć się (…)
Gdy odgarnąć mogłem wreszcie, co ważne tutaj jest (…)
Rozważamy upolowanie konia lub osła na poboczu, odcięcie mu nogi i szybkie zasuszenie na słońcu. Wydaje mi się, że nie jesteśmy nawet pierwsi z tym pomysłem, bo podczas całego wyjazdu mijamy przynajmniej kilkanaście oślich nóg leżących na poboczu. Widocznie nie są tak smaczne, jak sobie to wyobrażam.
Naprawdę wiele razy mijamy miejsce, w którym powinna być żywność, lecz nie ma niczego. Dobrze że widoki chociaż przyjemne na tyle, że śmierć poniesiemy w pięknych okolicznościach przyrody. Samej przyrody, bo gdyby nie dość mocno popękane asfalty miałbym wrażenie, że ludzkość umarła.
W miejscowości Reinosa, meldujemy się po godzinie 20. To 8 godzin jazdy i 40 minut przystanków po drodze. Nie wiem, czy po drodze były hotelowe alternatywy, ale to pierwsze miejsce, w którym jest supermarket.
Do hotelu wchodzimy “na Roberta” z rowerami. Pakujemy się do dwóch malutkich wind zanim pani na recepcji zdąży jakkolwiek zareagować. Za Hotel Vejo płacimy 240zł i szybcikiem udajemy się do Lidla, którego zamykają chwilę później. Wychodzę z niego jakbym był Julią Roberts, a za mną szedł Richard Gere – torby pełne luksusów, uśmiech wymalowany na twarzy i kilka minut później otrzeźwienie: co ja z tym wszystkim zrobię. Szczególnie, że zapomniałem z walizki plecaka.
W oczach Kamila widzę pytanie, które słyszałem wiosną, w Etiopii, u Roberta: “Ej, tak będzie codziennie?”. Bez mrugnięcia okiem kłamię “oczywiście, że nie. Na pewno będzie lepiej“. Nie będzie, wiem to – nigdy nie jest lepiej. Za każdym jedzonym drażem te wycieczki wyglądają tak samo i pierwszy dzień wygląda tak samo. Pierwszy dzień jest zawsze “ostatni raz zaczynamy tak wycieczkę”.
Reinosa -> Alba de los Cardaños
158km / 2317m w górę (Strava)
To zabawny dzień. Zmieniamy nasze podejście do jazdy. Od teraz dokładamy minimum kilogram jedzenia do bagażu na czarną godzinę. Bo wiecie – w normalnym życiu człowiek może pojeździć rowerem i nie zjeść, ale gdy kolejnego dnia znowu musi jechać cały dzień bez jedzenia, a potem znowu i znowu… sytuacja staje się niekomfortowa. Organizm może się najeść swoimi mięśniami, ale i one kiedyś się skończą, a coś pedałować musi.
Dzień jest zabawny, bo zaczynamy podjazdem z 850 metrów na jakieś 2100 metrów. El Chivo desde Espinilla – ponad 20km ze średnią przekraczającą 5%. Powiedziałbym, że dojeżdżamy do górnej stacji stoku narciarskiego, ale mamy gravele, więc oczywiście przesuwamy nieco granicę i dochodzimy na szczyt Pico Tres Mares.
Podczas naszego spaceru w SPDach po górach mija nas kilku biegaczy. Jestem prawie pewny, że gdy przebiegają obok dwóch gości w kaskach i ze stukającymi o skały butami, powyżej 2000 metrów, zapada lekka konsternacja.
Sam podjazd nie jest szczególnie prosty z bagażem, ale widoki oraz brak ludzi wszystko wynagradzają. Jest jak w Alpach – wyżej już podczas tej wycieczki nie będziemy. Prawdziwe trudności rozpoczynają się jednak ku naszemu zaskoczeniu po zjeździe. Może i bidony mamy napełnione w źródełku, które znajdowało się najdalej od pasących się krów i koni jak to możliwe, ale niewiele to zmienia. Wielkiem błędem logistycznym był brak filtra do wody. Nie ufam krowom – są leniwe, ale podświadomie czuję, że na szczycie naszego źródełka jest krowi szalet.
Jest tak ciepło, że cieplej być nie może, a nas czeka zaledwie, zdawałoby się, 400 metrów do góry. Ostatni raz tak ciepło było na równiku w Ugandzie. To stan, w którym już oddycha się ciężko i człowiek cieszy się z wmordewindu, bo to jakakolwiek ochłoda. Podobnie zresztą jak w Ugandzie, nie ma żadnej możliwości ratunku. Cienia brak, cywilizacji brak, wszystkiego brak, łącznie z nadzieją.
Marzę o wakacjach w zimnych krajach
Pierwszy sklep napotykamy na setnym kilometrze. Nie brzmi to niby źle, ale setny kilometr osiągamy po 8 godzinach od rozpoczęcia jazdy. Nie mamy też wątpliwości, że innego sklepu tego dnia już nie spotkamy – nawet pod naszym upatrzonym hotelem. Robimy więc zapasy, które mają uzupełnić aktualny deficyt kalorii, wystarczyć na kolację, śniadanie i jeszcze część jazdy kolejnego dnia. Czaicie? Hiszpania, a my w sklepie robimy zapasy na 4-5 posiłków, bo nie ma innego wyjścia. Wypakowani po czubki toreb podjeżdżamy jeszcze 30km do hotelu. Żeby było weselej, ściga nas burza i prawie zdążamy przed nią. Nocleg za to wynagradza wiele.
Za Hotel Pico Espiguete płacimy 166zł. Po rezerwacji spod sklepu dostaję od razu pytanie (oczywiście po hiszpańsku) o nasz przyjazd. Z pomocą tłumacza odpisuję pięknym, rozbudowany zdaniem, że koło 19:00 (i faktycznie, będziemy 19:01, czyli w hiszpańskim pojmowaniu czasu, jakieś 30 minut za wcześnie). Jako zwrotkę dostaję informację, że “nie ma problemu, pies w pokoju 10 euro”. Moja wiara w automatyczne tłumaczenia nieco spada.
Gospodarz wita nas informacją “restauracja nieczynna, sklepów w okolicy nie ma”. Tzn tak tłumaczę sobie jego sto hiszpańskich zdań. Zdziwienia zero. W cenie mamy śniadanie, które składa się z kawy i chrupkiego tosta. Gdyby nie zapasy, umarlibyśmy. Co by jednak nie mówić, położenie hotelu jest sztosem, zarówno jak i okolica.
Alba de los Cardaños -> Riaño
175km / 1829m w górę (Strava)
OH MY GOD jak mawiała Janice z Przyjaciół. To jest mocne. Bardzo.
Równie dobrze mogłaby to być Norwegia. Od samego początku, który rozpoczynamy nad wielkim jeziorem otoczonym górami, przez wszystkie wspaniałości, które mijamy po drodze, aż do końcowego 600-metrowego podjazdu i następującego po nim zjazdu. Ruszając nie mamy konkretnego planu, jako że prognoza pogody od samego rana straszy nas powiadomieniami o poważnych burzach. Postanawiamy więc jechać “jeszcze kawałek i zobaczymy” i tak do samego wieczora. To dzień, którego nie umiem opisać inaczej niż zdjęciami. Jest pusto i pięknie. Umieramy tylko raz, na ostatnim podjeździe, bo cywilizacji oczywiście brak, a temperatura nieco przesadza. Wtedy jeszcze nie wiemy, że zatęsknimy jeszcze za ciepłem.
Przez chwilę zastanawiamy się, co musiałoby tu być, aby było jeszcze ładniej. Wymyślamy tylko obecność dinozaurów – chwilę później mijamy dwa drogowskazy na coś, co przypomina muzeum dinozaurów.
Tego dnia mijamy głównie jeziora i góry. To jedna z ładniejszych pętli (bo kończymy w miejscowości, którą już mijaliśmy) jakie jechałem. To jak gdybyś spojrzał w czasie jazdy w niebo i zapytał “czy może być lepiej”, a pan Bóg na to “potrzymaj mnie piwo”. To nie ostatni dzień, w którym tak będzie. Zmienność nie pozwala się nudzić.
Do Hotelu Presa, za który płacimy 289zł recepcjonista nie wpuszcza nas z rowerami – zostawiamy je w podziemnym parkingu. To problem, jeśli bagaż ma się zamocowany w kilku torbach przy rowerze. Na miejscu meldujemy się jakoś koło 18:30. Brzmi dobrze, ale jak przystało na lokalne zwyczaje, oznacza czekanie minimum 2 godzin na otwarcie czegokolwiek z jedzeniem, mimo że miejscowość wybitnie turystyczna (oznacza to, że istnieje w niej przynajmniej jedna osoba poza nami i obsługą hotelu). Idziemy więc do piekarni, która cudem jest otwarta, kupujemy ze 2kg pieczywa, które zjadamy w hotelu i zamiast iść na kolację, zasypiamy. Kilkanaście euro zaoszczędzone… znowu.
Widok z okna mamy za milion dolarów, a żeby wzmocnić wrażenia, pojawia się w końcu zbrojącą się przez cały dzień burza. To 4 dzień z rzędu, w którym nie dotykamy ciepłego (lub powszechnie zwanego normalnym) jedzenia. Można się przyzwyczaić.
Bardzo ciężko będzie pobić ten dzień. Lecz okolica jest sprytna. Wcale nie będzie próbowała go pobić, po prostu po raz kolejny zmieni krajobraz całkowicie i dzięki temu, nie będzie się dało tych dni porównać.
Riaño -> Cangas de Onís
171km / 2055m w górę (Strava)
Dzień, po który tu przyjechaliśmy. Z samego rana wjeżdżamy do parku narodowego Picos de Europa z celem okrążenia go. Nie widzę jednak możliwości, aby było lepiej niż dnia poprzedniego. Czy jest? Nie wiem, ale nie przestaje mnie zaskakiwać różnorodność terenu i widoków. Mam wrażenie, że każdego dnia pokonujemy tu minimum 3 kraje. Tym razem jest to skrzyżowanie Słowenii, Dolomitów i tajwańskich kanionów.
Nie jest to jednak dzień, który łatwo opisać. Jazda tą trasą, to trochę jak oglądanie wyników totolotka, gdy masz w pełni wygrywający kupon. Trafiasz trójkę, myślisz, że jest super, a prowadzący wyciąga kolejny numerek z Twojego kuponu. I tak pare razy. Mamy wąwozy, alpejskie góry, olbrzymie skały, a nawet trochę terenu. Nawigacja w terenie oznacza w naszym przypadku oczywiście trochę spacerowania. Było jednak warto!
Mamy też po drodze z 50 kilometrów ciągłego zjazdu: z ponad 1600 metrów prawie do zera. Jest on delikatnie niekomfortowy dla kogoś, o ograniczonych umiejętnościach zjazdowych. Szczególnie, gdy jedzie z bagażem. Istnieje bowiem poczucie, że przestrzelenie barierki na zakręcie skończy się minimum kilometrowym lotem w dół. Znając Hiszpanów, helikopter pogotowia będzie akurat miał sjestę, a zanim do mnie wyruszy, czeka go przecież jeszcze obiad.
Zjazd ten różni się od innych, wspaniałych zjazdów jedną, zasadniczą różnicą. Różnicą, która odczuwalna jest przez cały wyjazd. Brakuje na nim Niemców w swoich drogi samochodach. W ogóle brakuje turystów i całej, najgorszej otoczki znanych przełęczy. Co najwyżej trafi się czasem para Anglików na motocyklach lub w zabytkowym samochodzie. Zdaje się, że bezpośrednie połączenie promowe pomiędzy pobliskim (nie na rowerze) Santander i brytyjskim Plymouth jest im całkiem wygodne. W niecałą dobę mogę się ze swojego deszczowego kraju przetransportować z ciężkim sprzętem do innego deszczowego kraju, ale z większymi górkami.
Wieczorem dopada nas deszcz, który nie opuści nas już do końca wyjazdu. Śpimy w Pensión San Pelayo 10, za który płacimy 215zł. Zaraz po rezerwacji dostaję hiszpańską wiadomość w stylu “zadzwoń do mnie to Ci powiem, gdzie jest nocleg”. Ignoruję to, jedziemy na miejsce, stajemy pod klatką budynku wskazanego na Bookingu i dzwonię używając najprostszego angieskiego, jaki znam “hello, booking reservation, we are in hotel”. Miła pani w słuchawce wypowiada kilka do kilkunastu zdań i się rozłączamy. Ostatecznie odnajduje nas w minucie, w której nasza cierpliwość oczekiwania się kończy. A cierpliwość jest ograniczona, bo od godziny mokniemy na rowerze.
W Cangas po raz pierwszy widzimy ludzi w liczbie mnogiej, szybko tego żałujemy – bo liczba jest zbyt mnoga. Nasze mieszkanie jest w samym centrum niewielkiej miejscowości, w której tego dnia akurat trwa miejska impreza. Muzyka robi dokładnie to co dzwony o 6 rano na Ursynowie w niedzielę. Zaczyna jakoś koło 21, gdy planujemy rozpocząć zasypianie, kończy chyba jakoś po 3 w nocy. Do tego śpiewy, krzyki i pełna paleta odgłosów, które nie pozwalają zasnąć. Obiad i kolację jemy oczywiście w sklepie spożywczym, bo knajp może i jest dużo, ale złożenie zamówienia nie jest w nich proste dla kogoś, kto nie chce delektować się winem, tylko pragnie dostać po prostu szybko dużo jedzenia. Przychodzi kelner, proszę go o pizzę, on ucieka, bo przecież odpowiada tylko za podawanie napojów. Nowy kelner nie podejdzie dopóki nie zobaczy, że siedzimy już z napojami. Wychodzimy, elo.
Po raz kolejny kanapki muszą załatwić temat. Chciałbym napisać, że to był bardzo mocny widokowo dzień i co dwie godziny zaskakiwał nas czymś zupełnie nowym, ale mam wrażenie, że kończyć się tak będzie każdy dzień w tym tekście. Nawet drogi, które podczas jazdy traktujemy jako “takie sobie” z perspektywy czasu wydają się epickie. To problem ładnych miejsce, granica szybko się przesuwa. Nie tak szybko jednak, gdy różnorodność terenu zaczyna przesadzać.
Cangas de Onís -> Queveda
145km / 2323m w górę (Strava)
Oczekiwanie na przyjemny powrót wybrzeżem jest jak oczekiwanie na prezenty gwiazdkowe pod choinką. Potem się je otwiera i okazuje się, że czeka tam książka.
Miało być zupełnie inaczej. Mieliśmy zjechać na wybrzeże i w słońcu, szczęściu, z wiatrem w plecy i płaskim kierować się Camino de Santiago w stronę Bilbao. Zgadza się tylko ostatni punkt, choć serdecznie współczuje każdemu, kto postanowił iść na pielgrzymkę tą drogą. Co przyjemnego jest w chodzeniu asfaltem, który nawet specjalnie widokowy nie jest – nie wiem. Kulminacją tego bezsensu są piechurzy mijani na drodze technicznej wzdłuż autostrady. Musieli w życiu bardzo zgrzeszyć lub zagubić się, aby tak odkupywać winy. Choć z drugiej strony my nie mamy dużo lepiej.
Jest mróz
Delta, The Cassino
I mokniesz
Nie poradzimy we dwóch
Ostrożnie
Przyprowadziłem nas tu
Bo mogłem
Krople zmywają z nas brud
I teraz widzisz co mam pod spodem
Ruszamy w drobnym deszczyku, który z każdą kolejną godziną przybiera na sile. Na start pokonujemy górkę, która równie dobrze mogłaby znajdować się na Tajwanie. Patrzymy na piękny widok z Mirador del Fitu ograniczony przez deszcz do około 10 metrów. Potem trochę w dół, żeby zamarznąć, a dalej miało być już tylko sucho, płasko i z wiatrem. Plan z grubsza się zgadzał, tylko wyszedł dokładnie odwrotny.
Czy jeżdżenie w deszczu może być przyjemne? Oczywiście, ale nie z wiatrem w ryj, nie na zmęczonego i nie przez 10 godzin. Szczególnie, że plaże i surferzy wyglądają znaczenie lepiej w słońcu. Moja wizja wskoczenia w upałach, które męczyły nas przez ostatnie dni, do zimnego oceanu teraz nie wydają się tak atrakcyjna. Mam nawet wrażenie, że w oceanie jest bardziej sucho niż na asfalcie.
Problem w tym, że płasko oznacza nieskończoną liczbę niewielkich górek wzdłuż wybrzeża. Ciężko mówić o płaskości, gdy dzień kończy się z wynikiem 2323 metrów w pionie. Gdzieś w okolicy 60. kilometra dopada nas kryzys ostateczny. Patrzymy na prognozę: brak deszczu. Patrzymy przed siebie: brak deszczu. Rozpoczynamy jazdę – leje jak szalone. Faktycznie, deszcz tutaj nie pada – on wisi w powietrzu. Jest tak drobny, że praktycznie go nie widać, ale bardzo skutecznie utrudnia jazdę. Szczególnie, że temperatura nie chce przekroczyć 17 stopni.
Marzę o wakacjach w ciepłych krajach
Stajemy na stacji benzynowej i szukamy najbliższego noclegu, mamy zapas czasowy przecież. Zgodnie z planem, powinniśmy skończyć o jeden dzień za wcześnie. Z drugiej strony, jeśli cały wybrzeże okaże się tak pofalowane, a prognozy nie kłamią, że pogoda nie zmieni się przez kilka dni, może być to ryzykowne.
Ruszamy ze stacji, aby po kilku kilometrach znowu się zatrzymać z przekonaniem, że nie da się tak dalej. Po raz pierwszy (i ostatni) na tej wycieczce jemy coś ciepłego, bo przystanek odnajdujemy w przydrożnej restauracji, w której spędzimy jakieś 2 godziny. Zamawianie jest proste, bo wszędzie jest tylko “menu del dia“. Okazuje się, co szokujące, że jak człowiek zje coś ciepłego i odpocznie to świat staje się nieco lepszy. Deszcz nieco się uspokaja, a my ruszamy dalej zgodnie ze starą strategią “do najbliższego hotelu, a potem się zobaczy”. W ten sposób robimy jeszcze prawie 100 kolejnych kilometrów.
Śpimy w Posada la Hijuela za 259zł. Gdy miła pani pyta mnie czy chcemy pokój na dole, czy na górze, odpowiedź po spojrzeniu na mojego najcięższego Factora świata (bo zapasy jedzenia z poprzedniej miejscowości) odpowiadam, że oczywiście na dole. Bardzo dobry wybór – dostajemy pokój z oknami na wejście do hotelu, przy którym stoją dwa fotele. Wieczór spędzamy słuchając hiszpańskich rozmów, które przeszywają głowę.
Queveda -> Bilbao
170km / 2241m w górę (Strava)
Prognoza pogody mówi same przyjemne rzeczy: wiatr w plecy, bez opadów, wakacje. Może i bym w to wierzył, gdybym nie miał okien. W ogóle prognozy pogody działają tu bardzo dobrze, tylko że kłamią przez cały czas. Deszczem wali na tyle, że po mniej-więcej 10 minutach jest nam już z grubsza wszystko jedno. Powiedzieć, że wielogodzinna jazda po górkach jest ostatnią rzeczą, której w tym momencie chcieliśmy, to jak nic nie powiedzieć. Kolana już latają na boki, ciało nieszczególnie ma siły po jednym ciepłym posiłku przez tydzień, do tego niewyspanie i nieszczęsny, poprzedni dzień, który wyraźnie nas wyziębił.
Po drodze mijamy górki, których nie da się podjechać. Jest tak stromo, że białe pasy wymalowane na drogach kasują jakąkolwiek przyczepność, nawet mocno dociążonego bagażem koła. Ba, nawet idzie się po nich niezbyt komfortowo. Jakby tego było mało, powtarzam swoją przygodę z Etopii, choć tym razem już bez wywrotki. Pamiętacie, jak pisałem, że mam w życiu jedną śrubkę, którą przykręcam sam – tę w bucie, którą razem z blokiem zgubiłem pośrodku Afryki. No więc, nauczony doświadczeniem, tym razem, podczas spaceru również ją gubię, lecz blok zostaje na miejscu. Oznacza to, że stopa dalej jest spięta z pedałem, ale za to blok kręci się dookoła i nie mogę się wypiąć. Info dla potomnych, wprost z przystanku: dowalenie tysiąca niutonometrów w jedną śrubkę, pozwala zaoszczędzić ze 3 gramy, poprzez nieużywanie drugiej.
Po 2 godzinach dojeżdżamy do Santander. O mieście będę miał od teraz tak dobre zdanie, jak o banku z tą samą nazwą. Nie powiem czy dobre, czy złe, bo boję się, że ktoś to przeczyta i podwyższą mi oprocentowanie. Przebicie się w deszczu przez Santander to jest dramat. Drogi śliskie, ścieżki jakieś pourywane, a ślad trasy, mimo użycia nawigacji, gubimy tak bardzo, że mógłbym się poddać i użyć pociągu. Tylko, że to nic nie da – w pewnym momencie jesteśmy otoczeni autostradą i zamkniętymi drogami portu. W głowie rysuję sobie nagrobek: “zmarł, robiąc co lubi” – do tego obrazek mnie stojącego na rondzie w deszczu, całkowicie wymęczonego i przemoczonego. Dobrze, że znam technikę “nie ma czasu na myślenie, trzeba jechać przed siebie, aż coś się wydarzy” – po raz kolejny nas ona ratuje.
Potem jest już tylko lepiej, przynajmniej fizycznie. Wiatr faktycznie zaczyna wiać w plecy i chyba po raz pierwszy zaczynamy osiągać 40km/h na płaskim. Dalej oczywiście są pagórki, ale zbliżające się szybko Bilbao daje radę nas przyciągnąć. Klepiemy nocleg na dwie doby w hotelu obok lotniska: Hospedium Hotel Blu Loiu: 800zł za dwie doby.
Po drodze zahaczamy jeszcze o sklep i jestem prawie pewny, że nikt, nigdy nie dał rady zapakować tak dużo jedzenia w Tailfina (bagażnik) jak ja tego dnia. Wiozę jedzenie w nim, w innych torbach, w kieszonkach, wszędzie.
Na koniec dnia czeka nas jeszcze półgodzinne zderzenie z recepcjonistką, która w każdym zdaniu tłumaczy nam, że w hotelu są dywany i nie da się wejść z rowerem. Proponuje postawienie roweru opartego o elewację. Pomysł doskonały, szczególnie, że trzeci dzień z rzędu śpimy w hotelu graniczącym z miejską imprezą. Koniec końców osiągamy jakiś kompromis – pani sugeruje nam trzymanie rowerów w wannie (chyba jako swój dupochron, gdyby ktoś ją pytał), my formalnie się zgadzamy, czując bezsens rozmowy.
I wszystko byłoby spoko, gdyby nie fakt, że w pokoju witają nas damskie ubrania. Z tego miejsca, chciałbym przypomnieć, że po tygodniu jazdy mózg nie funkcjonuje już tak dobrze, jak przed jej rozpoczęciem. Przy okazji przepraszam też wszystkich, z którymi korespondowałem podczas wyjazdu. Trochę więc zajmuje nam stwierdzenie, że dostaliśmy pokój zajęty już przez kogoś. Muszę iść po miłą panią i nasz wzrok spotka się, gdy oboje patrzymy na nasze rowery postawione na dywanie zamiast w łazience.
Bilbao -> Bilbao
53km / 1018m w górę (Strava)
Jeśli zastanawiacie się jak wyglądają drogi w okolicach Bilbao, polecam pierwszy odcinek drugiego sezonu Tour de France na Netflixie. W dużym skrócie: wąsko, mokro, pofalowanie, szybko z ostrymi zakrętami. W kategorii dróg, którymi chcesz jechać z kolanami telepiącymi się na boki, jest to prawdopodobnie ostatnie miejsce (lub przedostatnie, bo istnieją jeszcze Karkonosze w Czeczach).
Cel mamy jeden: dojechać rowerami do samochodu, wrzucić je w walizki i wrócić do hotelu. Okazuje się, że narysowanie pętli z mniejszą liczbą przewyższeń niż 2000 metrów na 100km nie jest tu proste. Kierujemy się na wybrzeże, aby choć raz zobaczyć je z niebieskim niebem. Po drodze jest jak na Gassach, tylko ludzie starsi i rowery tańsze (większość ze szczękami!). Kilka kolejnych podjazdów, w tym jeden całkiem śmieszny, pokonywany wężykiem, uświadamia nas, że tego dnia nic nie wskóramy. Skracamy pętlę i ze spuszczoną głową udajemy najkrótszą drogą do auta. Licznik wskazuje 999km – idealnie.
Podsumowanie dla nieczytających
To nie jest tydzień wakacji, to jest miesiąc. Jeden dzień na bikepackingu to 2 tygodnie korpożycia w Warszawie. Pomnóżcie to sobie razy osiem i już wiadomo, że człowiek wraca w stanie, w którym uśmiecha się w biurze po powrocie.
Temat jest prosty – udzielam 100% rekomendacji. Gdybym miał to powtarzać wyciąłbym całe wybrzeże i dorzucił trochę gór, a potem powrót pociągiem z Leon do Bilbao (na stacji w Bilbao odkrywamy, że takowy istnieje). Może dałoby się dzięki temu dociągnąć do legendarnego podjazdu, którego nazwy od lat nie potrafię odpowiednio wymówić – Alto de L’Angliru (13km ze średnią 10%). A może w ogóle nie warto tej trasy rozciągać, bo jest wystarczająco dobra i wtedy wylecieć w piątek rano, za*ebać się fizycznie, w niedzielę wrócić tym pociągiem (nie wiem jak godziny), w poniedziałek rano wrócić prosto do pracy… nieco spóźnionym i średnio żywym. Brzmi ciężko, ale wtedy bierze się jeden dzień urlopu, a widzi świat w pigułce
Jeśli jednak pewnego dnia utkniecie gdzieś pośrodku niczego, bez jedzenia i picia, z nadchodzącą burzą, mimo iż w całym kraju słonecznie, zmęczeni, bez żadnej nadziei i zaczniecie się zastanawiać co to są za wakacje – nie miejcie do mnie pretensji. Ja żadnej odpowiedzialności za to, co tu piszę, nie biorę. Jeśli przeżyjecie, nie będziecie żałować. Jeśli nie, w sumie też. Na nagrobku możecie sobie wygrawerować “Nie żałuję niczego!”.