Zobacz też pozostałe części relacji:
Bikepacking Tajwan cz. II: Taiwan KOM Challenge… prawie
Bikepacking Tajwan cz.III: logistyka, ceny i planowanie
Upadek pierwszy.
Ja proszę pana mam bardzo dobre połączenie z Warszawy na Tajwan. Bilecik kupuję sobie tanio, bo w korzystnych cenach latają Air France i Air China. Do bileciku kupuję sobie dodatkowy bagaż, aby jechać z podręcznym oraz rejestrowanym (czyli takim, w którym według strony, jedynym ograniczeniem jest waga 23kg). Dwa dni przed wyjazdem dzwoni do mnie kolega, że to nieprawda i jak się człowiek wczyta, to okazuje się, że nie działa to jak w LOT i rower trzeba wykupić osobno. Wykupienie roweru dla jednej osoby to jedyne 100 euro w jedną stronę. Trzeba to zgłosić telefonicznie, bo na stronie się nie da – jeszcze ktoś by się domyślił, że rower jest dodatkowo płatny. Miły pan na infolinii informuje mnie, że zgłoszą zapotrzebowanie na rower i dadzą albo nie dadzą mi znać, czy to się uda. Zapłacić będę mógł albo na lotnisku, albo mogę przedyktować dane karty kredytowej przez telefon. W ten piękny sposób lecimy wszyscy z niepotrzebnie kupionym bagażem rejestrowanym i biedniejsi o 200 euro na łebka. Przygoda: czas start.
Z Warszawy wylatujemy o 13, przesiadamy się w Paryżu, gdzie odkrywamy, iż lotów powrotnych, na zaplanowany przez nas dzień, było więcej niż myśleliśmy i wracamy osobno. To pewne ryzyko, gdy łączny czas ustalania szczegółów wyjazdu, zajmuje jakieś 3 minuty. Dwóch kumpli zapytało tylko kiedy lecimy i kiedy wracamy i po prostu dołączyli do wycieczki. Z Paryża wylatujemy o 19, lecimy nad Warszawą i w Tajpej meldujemy się o 14:28.
Więźniowie lotniska.
Stwierdzenie „w Tajpej” jest nieco na wyrost. Międzynarodowe lotnisko w Tajpej jest tak samo w Tajpej, jak lotnisko w Modlinie jest lotniskiem w Warszawie. Z lotniska do pierwszego zarezerwowanego przez nas noclegu mamy około 50 kilometrów i ciężko mi powiedzieć, w którym momencie planowania wydało się to dobrym pomysłem, aby przejechać je rowerem, zamiast bezpośrednim pociągiem.
Około godziny 15:15 dostrzegamy nasze kartony stojące pomiędzy taśmami bagażowymi na lotnisku – stoją idealnie ustawione w kwadracie z napisem „oversize” i otoczone taśmą – pierwszy raz widzę coś takiego. Długo się nie zastanawiając, rozpoczynamy, schowani gdzieś w kącie, skręcanie wszystkiego do kupy. Zajmuje to jak zwykle z godzinę – nieco stresu generuje u nas fakt, że elektryczne przerzutki u Pandy nie chcą zadziałać, ale kilka podłączeń i odłączeń później, wszystko wraca do normy. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że to początki dużego nieszczęścia.
Okazuje się bowiem, że tak nie można. Pomiędzy halami przetransportować się można jedynie ze swoim bagażem – rower po wyjęciu z kartonu, bagażem nie jest. Nieszczególnie nam się widzi powrót do kartonów i ponowny proces pakowania/rozpakowywania. Ustalamy z miłą panią, że może się uda, jeśli zdejmiemy po prostu bagaże z roweru i spróbujemy w ten sposób, ale kolejna osoba z bezpieczeństwa wyjaśnia nam, że to nie przejdzie. Kilka panicznych rozmów obsługi lotniska między sobą i dostajemy obejście problemu. Musimy zdjąć podsiodłówki i podramówki i upakować całość, wraz z rowerami na wózek lotniskowy – w ten sposób, wioząc 4 złożone rowery na jednym wózku, stają się one bagażem i nie zwracają na siebie uwagi. Ku uciesze wszystkich na hali przylotów przejeżdżamy tak do wyjścia.
Przed lotniskiem patrzymy po raz ostatni na mapkę, odpalamy nawigację, przerzucam nogę przez ramę i słyszę za sobą gwizdanie oraz biegnącego w moją stronę policjanta. Policjant dobiega i krzyczy, że tu nie można, bo jest autostrada – ja jej na mapie nie widzę, ale on pewnie wie lepiej. Pytamy więc: „to jak wyjechać”, a w jego oczach widzę panikę. Okazuje się bowiem, że z lotniska wyjechać rowerem się nie da. Pociągiem w sumie też się nie da, bo wyrzuciliśmy kartony. Koniec, system złamany, jesteśmy uwięzieni.
Przychodzi ochrona, obsługa lotniska, inny policjant, rozpoczynają się narady. Wszyscy oczywiście przerażeni pomiędzy sobą, ale dla nas super mili i uśmiechnięci. Każą nam iść za człowiekiem z ochrony. Ten prowadzi nas do windy, przekazuje innemu człowiekowi, który prowadzi nas do kolejki, za którą przejmuje nas policjant, jedziemy inną windą, długim korytarzem, za innym człowiekiem z ochrony, jakąś halą, windą, czekamy na kogoś, pojawia się dwójka policjantów (część policjantów była kobietami, ale nie pamiętam kto i kiedy), a ci prowadzą nas na przystanek autobusowy.
Na przystanku sprawdzają rozkład i informują, że za pół godziny będzie autobus jadący na cargo, a tam już można wsiąść na rowery. Minęło jakieś 1,5h, a my przemieściliśmy się w sumie o jakieś 400 metrów od wyjścia z lotniska po raz pierwszy. Aby było weselej, zaczyna lać deszcz, a na dworze jest już całkiem ciemno. Policjanci czekają te pół godziny z nami i gdy przyjeżdża autobus, uprzedzają kierowcę, że wsiądziemy z rowerami. Mijamy o jakieś 500 metrów miejsce, w którym wyszliśmy początkowo i wysiadamy z autobusu. Możemy rozpocząć przygodę.
Dzień 0: Port lotniczy Tajpej-Taiwan Taoyuan -> Tajpej
Pokonanie 50km z lotniska zajmuje nam ponad 4 godziny, z czego pierwsze 25km trwa blisko 2,5h. Powód jest prosty – zachodnie wybrzeże to jedno wielkie, ciągnące się jakieś 300km miasto – serio, 300km miasta non-stop. Na światłach stoimy co chwilę i nie zawaham się stwierdzić, że nigdy, nigdzie nie stawałem rowerem tak często. Chwilę zajmuje nam również odkrycie, że nie działa tu lewoskręt dla jednośladów. Każdy skręt w lewo na skrzyżowaniu oznacza skręcenie na zielonym świetle w prawo, a następnie oczekiwanie na zmianę świateł – tak jak wszystkie skutery.
Gdzieś w połowie naszej trasy docieramy na ścieżkę rowerową wzdłuż rzeki. Ścieżka to mało powiedziane, to rowerowa autostrada o idealnym asfalcie, która jak się potem okazuje, ciągnie się dziesiątkami kilometrów przez całe miasto. Jest doskonała, chociaż przy naszym poziomie zmęczenia i przy niekoniecznie optymalnej pogodzie ciągnie nam się nieco przydługo.
[social_icon bg_color=”#ffffff” color=”#ff00cc” icon=”icon-building-o” type=”type1″ href=””][/social_icon]Nasz pierwszy nocleg to: Mono Hostel – 325zł / za dobę dla 4 osób
Spędzamy w nim wyjątkowo dwie noce. Po pierwsze, znajduje się blisko początku jednej z najbardziej kultowych tras na wyspie, po drugie – jest na przeciwko Shilin Night Market (士林夜市) – jednego z największych i najbardziej znanych night marketów w stolicy Tajwanu. Gwoli wyjaśnienia, przez „nocny targ” rozumie się tutaj coś w stylu naszego targowiska, ale głównie z jedzeniem. Są więc głównie klasyczne budki, oferujące robione na miejscu dania przeróżne.
Mam taką teorię, że od pewnego wieku człowiek nie rozróżnia już nowych smaków. Próbując kolejnych, nieznanych nam do tego dnia przysmaków, mamy minę jak te dzieci na youtubie, które jedzą coś po raz pierwszy, tylko bez wniosków w postaci skrzywienia lub radości. Biorę gryza czegoś, zastygam w bezruchu, czekam… i sam nie wiem, co myśleć. Szczególnie, że 95% nowych rzeczy, których tutaj próbujemy, smakuje po prostu smażonym olejem, a reszta galaretką lub tofu.
Może i nie jest zbyt smacznie, ale za to tłusto i dziwnie.
Może jestem ignorantem żywieniowym, ale nie umiem zrozumieć, o co chodzi w tych zachwytach. Poza kilkoma deserami i słynnym, znajdującym się tutaj wszędzie „bubble tea”, nic nie robi na mnie szczególnie pozytywnego wrażenia. Zapach śmierdzącego tofu (według internetu: tofu moczy się tygodniami w płynie ze sfermentowanego mleka, mięsa, warzyw i owoców morza) nie da nam spokoju już do końca wyjazdu. Dużo bardziej od jedzenia na nocnych targach, cieszą nas gotowe dania z 7-Eleven.
BHP i Sanepid się tu nie zapuszczają.
Moim faworytem jest oczywiście bubble tea (oraz herbata z mlekiem w plastiku). Nie dość, że jest smaczna to kulki z tapioki pite przez słomkę stwarzają wyraźne zagrożenie dla życia i zdrowia za każdym razem jak się zassą i strzelą w przełyk.
Picie bubble tea przez słomkę to jak gra w rosyjską ruletkę… a inaczej się nie da
Hostel jest doskonały i rano wstajemy gotowi na jeden z trudniejszych dni wyjazdu… przynajmniej według planu. Odkrywamy też, że brak okien działa doskonale na walkę z jet lagiem. Przez długi czas nie możemy się też, dostać na nasze piętro. Pomaga nam w tym rozwikłanie zagadki w windzie, w której przyciski oznaczone są B3,B2…0,1,2… Dość późno orientujemy się, że poziom B3 u nas nazywałby się -3 i jest 3 piętra pod ziemią – to tłumaczy brak okien.
Dzień 1: Ręka Boga, klasyk w Tajpej
Podobno najbardziej kultowa, epicka i znana trasa na wyspie, zaraz po podjeździe przez Taroko na Wuling, czyli słynnym Taiwan Kom Challenge. Pewnie nawet dużo bardziej popularna, bo przecież zaczyna się w stolicy i jest zdecydowanie bardziej dostępna, jako że nie wyjeżdża się ponad chmury. Nie będę oszukiwał – oczekiwania mieliśmy ogromne.
Na 130 kilometrach robimy ponad 3200m w pionie. Fajnie.
Trasa składa się z 6 podjazdów – po jednym na każdy palec i jedno zgrubienie na nadgarstku. Momentami jest ciężko, gdyż średnie nachylenie z kilometra lub dwóch potrafi osiągać dwucyfrowe wartości procentowe. Po niezbyt krótkiej podróży, przygodach na lotnisku oraz nocnej eksploracji targu, połączonej z eksperymentami żywieniowymi, jesteśmy delikatnie mówiąc drugiej świeżości. Winę, że hotel opuszczamy o 8.30 rano, a mimo to nie udaje nam się zdążyć przed zmrokiem, zwalam właśnie na to.
Przez prawie całą drogę towarzyszą nam namalowane na asfalcie dłonie, które kierują nas dokładnie po obrysie ręki – ba, jest nawet 131-kilometrowy segment o pięknej nazwie: 如來神掌逆騎之不想回起點 (tłum: If you come to God, you don’t want to go back to the starting point), który dokładnie pokrywa się z naszą trasą. Nam pozostaje więc po prostu jechać i podziwiać.
Tylko z tym podziwianiem jest pewien problem. Startujemy z wysokości nieco ponad 100m n.p.m, a pierwsza górka wznosi się na ponad 800m n.p.m. Tego dnia dowiadujemy się, że tutejsze górki są niekoniecznie stabilne – podjazd potrafi mieć czasem kilka procent nachylenia, a czasem kilkanaście, z drobnymi przerwami na wężowanie od bandy do bandy. Widoki pewnie byłyby niezłe, ale tego nie wiem – przed szczytem wjeżdżamy w chmurę i całość pozostaje już tylko dla naszej wyobraźnie.
Potem czekają nas 4 palce – każdy z nich nieco inny: jakieś uprawy, świątynie, kawałki nadmorskiej drogi. Gdzieś na głównej drodze wzdłuż oceanu łapię jedynego na całej wycieczce kapcia. Spotykamy też olbrzymi posąg psa, wiele śmiesznych, kreskówkowych postaci i po raz pierwszy jemy obiad w 7-eleven. Jak to klasyczni, polscy kolarze – zamawiamy sobie jedzenie i siadamy na krawężniku, nie wiedząc jeszcze, że w każdym ze sklepów znajduje się strefa restauracyjna. Pani ze stoiska obok (najlepsze ciastka jakie jemy podczas całego wyjazdu – takie naleśniczki z czerwoną fasolą) widząc to, wpada w histeryczny śmiech i przybiega ze swoim stołkiem: nie pozwala nam siedzieć na ziemi. To utwierdza nas w przekonaniu, że Tajwańczycy są jednym z najbardziej przyjaznych narodów, jakie poznaliśmy.
Nieco dalej, gdzieś po drodze Michał wywija orła w rów i odnotowane zostają pierwsze straty – tym razem tylko cielesne. Prawdziwy profesjonalista wie, że na testowym rowerze pełen impet przyjmuje się na siebie.
Podjazd na ostatnią, największą górę rozpoczynamy o zachodzie słońca, w 9. godzinie jazdy. Pewne jest już, że nie zdążymy na panoramę Tajpej skąpaną w złoto-pomarańczowym kolorze. Ku naszemu zdziwieniu, zjazd okazuje się nieco trudniejszy, niż przewidywaliśmy – pierwsze 6,5km to delikatna, 3% zapowiedź tego, co czeka nas dalej, czyli ponad 10km ze średnią 6%.
Trasa może nie jest najlepsza, szczególnie przy tej widoczności, ale za to jest ciężka i daje dużo lajków za ślad.
Na szczycie znajduje się opcjonalny podjazd na najwyższy szczyt okolicy z (podobno) świetnym widokiem: Datunshan – tak przynajmniej twierdzą Google. Tu po raz pierwszy zbaczamy z naszego planu, bo widoczność ograniczona do kilku metrów, bardzo duża wilgotność, niezbyt przyjemny chłodek (choć komputerki mówią o 20°C) nie zachęcają do takiego ryzyka. Szczególnie, że spieszymy się do najważniejszego dla nas punktu całej wyprawy: Modern Toilet Restaurant.
Na zjeździe przez moment świta nam gdzieś kolorowa i świecąca panorama miasta z górującym nad wszystkim Tajpej 101, niestety niesieni tłumem skuterów, nie dajemy rady się zatrzymać. Męczy mnie to przez kilka kolejnych dni, bo z dużym prawdopodobieństwem była to jedyna okazja na zobaczenie tego widoku – jak się 10 dni później okazało, na szczęście nie.
Nazywajcie nas jak chcecie, wizyta w restauracji stylizowanej na kible to jedna z najśmieszniejszych rzeczy, które zrobiliśmy. Jedzenie w kształcie kupy, podawane klientom siedzącym na kiblach obok gównianych poduszek i akcesoriów, w talerzykach wyglądających jak małe pisuary i muszle klozetowe jest super śmieszne. Wbrew naszym obawom, jedzenie nie tylko wygląda, ale jest też bardzo dobre, a podana nam zupa jest jedną z najlepszych, jakie kiedykolwiek jedliśmy… choć może to wina poprzedzającej ją, kilkunastogodzinnej jazdy. Subiektywnie – jest dużo lepiej, smaczniej (i troszkę drożej) niż na nocnym targu, który w sobotni wieczór jest tak zatłoczony, że iść da się tylko wtedy, kiedy tłum dookoła też idzie.
Wieczorem o trasie nie rozmawiamy zbyt długo… można powiedzieć, że prawie wcale. Jak się później okazuje, nikt z nas nie chciał pokazać delikatnego… zawodu. Tak, trasa była nawet ładna, ale jeśli ludzie określają ją jako epicką, to nie wróży to dobrze dalszej części naszej wycieczki. Może to ta pogoda, może szarość spowodowana mgłą, a może nasze zmęczenie. Każdy z nas spodziewał się czegoś niezapomnianego, a dostaliśmy taki nieco gorszy, choć egzotyczny odpowiednik Kanarów. Tego dnia delikatny cień zawodu każdy dusi w sobie.
[social_icon bg_color=”#ffffff” color=”#ff00cc” icon=”icon-building-o” type=”type1″ href=””][/social_icon] Drugi nocleg to znowu: Mono Hostel – 325zł / za dobę dla 4 osób
Dzień 2: Ała, moje oko! Tajpej taki fajny, pogoda taka dobra…
Dzień drugi przywitał nas pogodą umiarkowanie pochmurną. Plan na ten dzień był prosty – przedostać się do miejscowości Jiufen. Internet twierdził, że to jakieś znane turystycznie miejsce. Nie wiem dlaczego, pomysł transportowania się do centrum turystycznego w sobotę wydawał nam się dobry. Dostać tam mogliśmy się na dwa sposoby: prosty – jadąc wzdłuż rzeki po płaskim oraz ambity – zbaczając na okoliczne górki. Ku naszemu zaskoczeniu, wybraliśmy łatwy, ale od początku…
Rapha my ass
Żeby było śmiesznie – dwukrotnie, bo jak się okazało, sklep może i jest otwarty od rana, ale tylko część kawiarniana – część z ciuchami działa od okolic południa. Po trzech godzinach wracamy więc w to miejsce, aby zobaczyć najmniejszy asortyment w historii sklepów kolarskich i kupić czapeczkę, którą według pana w kawiarni niespodziewanie mieli. No cóż, czapeczki może i są, ale właśnie się skończyły i nie ma.
Na pocieszenie stajemy w serwisie rowerowym, gdzie przykręcamy sobie niedokręcone rzeczy, dopompowujemy koła (bo okazuje się, że trasę pierwszego dnia robiliśmy na ~5barach) i Dominik w podzięce pozostawia gościowi kawę od LUXA – coś czuję, że nawiązała się w ten sposób nowa, intratna kooperacja.
Nasze bonusowe 3 godziny oczekiwania na otwarcie postanawiamy spędzić oglądając z bliska Taipei 101, czyli prawie 510-metrowy budynek, będący swego czasu najwyższym na świecie. Cóż, budynek faktycznie jest wysoki, ale przez brak sensownych punktów odniesienia ciężko powiedzieć, czy faktycznie jest TAKI DUŻY. Biorąc pod uwagę chmury. unoszące się nad pagórkami, rezygnujemy też z planu jazdy ambitnej i zamieniamy ją na spacer na prawdopodobnie najsłynniejszą turystycznie górkę na wyspie: Elephant Mountain. Rowery zostawiamy schowane gdzieś przy wejściu, za rzeźbą – jeszcze nie wiemy, że na wyspie sprzęt można zostawiać bez stresu praktycznie w dowolnym miejscu. Rowery spinamy ze sobą i zabieramy tylko paszporty, cała reszta zostaje w zamontowanych torbach.
Elephant Mountain polega na tym, że widać z niej całe miasto, a na górze ma skałę w kształcie głowy słonia, na której według znaków siadać nie można, ale kolejka turystów czekających na swoją kolej, jest całkiem spora. Dyplomatycznie powiem tak: widok z górki w ciągu pochmurnego dnia jest może i fajny, ale pozwala też zauważyć, że Tajpej może spokojnie konkurować z Neapolem o miano najbrzydszych miast świata. Różnica jest taka, że w przeciwieństwie do Neapolu, nie ma w nich ani grama śmieci.
Podczas pierwszych kilkudziesięciu kilometrów, których potrzebujemy na wyjazd z miasta utwierdzamy się w tym przekonaniu bardzo mocno. Jest tak obrzydliwie źle, że zaczyna mieć to swój urok. Może to te deszcze i tajfuny tak niszczą budynki, ale całość wygląda jak wielokrotnie powiększone, najgorsze śląskie osiedla – jest imponująco i strasznie.Gdy udaje nam się w końcu opuścić miasto, zaczyna padać deszcz i według prognoz, przestanie dopiero za tydzień lub dwa. Sama droga staje się niezbyt przyjemna, bo jest mokro, ślisko i spory ruch.
W celu utrzymania dziwnych pomysłów, ślad kieruje nas do 猴硐貓村 (Houtong Cat Village). Kiedyś była to typowo górnicza wioska, dziś znana jest z tego, że jest wioską kotów. Tak jak w restauracji kiblowej wszystko było związane z kupą, tak tutaj wszystko jest w temacie kotów. Może to kwestia deszczu, ale odważę się na stwierdzenie, że około-kotowych atrakcji jest tu więcej niż samych kotów: sklepy, znaki, obrazki… Pandę zabieram stamtąd siłą wraz z rzeczami, które kupiła i które będzie ze sobą wiozła najbliższe 10 dni.
Do celu pozostają nam ze 4 do 5 kilometrów… ze średnią 6%. Jakby tego było mało, zgodnie z przewidywaniami, ruch staje się dramatycznie duży i trochę jedziemy, a trochę stoimy na podjeździe w korku. Tłok w Jiufen jest ogromny. Tu po raz pierwszy dowiaduję się też, że autobus ma pierwszeństwo nad wyprzedzanym kolarzem i jestem jakieś 10 centymetrów od bycia zgniecionym. Od tego momentu, widząc za sobą duży pojazd, już zawsze go przepuszczam. Tu jest też dobry moment, aby zaznaczyć bardzo ważną rzecz:
Przez duże opady na Tajwanie, wzdłuż większości dróg biegną rowy melioracyjne. Takie jak u nas, tylko betonowe, niezabezpieczone i pionowe w dół na jakieś pół metra – zaraz za skrajem drogi. Jak przestrzelisz zakręt, obstawiam w najlepszym wypadku brak szczęki. Nie istnieje coś takiego jak awaryjna ucieczka z drogi.
Jak się później okazuje, korek spowodowany jest głównie tym, iż przed nami jedzie śmieciareczka, odgrywająca przy okazji melodię „Dla Elizy” – najbardziej paradoksalna rzecz jaką w życiu widziałem. W ten sposób ludzie wiedzą, że należy wynieść śmieci. Tu ciekawostka: drugą popularną melodią jest Modlitwa Dziewicy polskiej pianistki: Tekli Badarzewskiej-Baranowskiej.
Docieramy na szczyt w ulewnym deszczu i rozpoczynamy poszukiwania noclegu. Trochę go znajdujemy, a trochę on znajduje nas, gdy widząc zagubionych kolarzy pod domem, wychodzi do nas człowiek i wskazuje na mieszkanie, w którym siedzi kilkunastoosobowa chińska rodzina, w której po angielski nikt ani słowa. Nie przeszkadza nam to zupełnie i nawet udaje się wyprosić skorzystanie z pralki. Gdy rozpoczynamy pranie trochę nam tej rodziny brakuje, bo przycisków jest sporo, a każdy ze znaczkiem… ale od czego jest Google Translate!
Wieczorem uderzamy na Jiufen Old Street, do której z noclegu mamy jakieś 30 sekund i zgodnie stwierdzamy, że jest to najładniejszy i najporządniejszy targ nocny jaki widzieliśmy. Może i typowo turystyczny, ale bardzo przyjemny i pięknie położony. Z okien naszego apartamentu widać rozległe pagórki oraz ocean.
Tego dnia ostatecznie umiera też mój aparat – przez kolejne dni wiozę ze sobą niepotrzebne pół kilograma.
[social_icon bg_color=”#ffffff” color=”#ff00cc” icon=”icon-building-o” type=”type1″ href=””][/social_icon] Śpimy w: Long Men Ke Zhan – 311zł za noc dla 4 osób
Dzień 3: Bardzo mokry i bolesny
Przez całą noc leje deszcze. Z tego miejsca chciałbym serdecznie pogratulować człowiekowi, który rynnę ustawił zaraz obok naszego okna. To nie jest taki zwykły, znany nam deszcz. To jest spadający z nieba basen lub jezioro. Prognoza nie pozostawia złudzeń, to się nie zmieni. Do dzisiaj nie wiemy, czy nasza decyzja o całkowitej wywrotce planu była słuszna. Postanawiamy zamiast kierować się najpierw na okoliczne pagórki, a potem z poziomu morza wprost na okolice 3000m n.p.m odwrócić/zmodyfikować naszą pętlę. Oznacza to zjazd do najbliższej stacji i znalezienie pociągu, który weźmie nas gdzieś na południe – na wschodnią lub zachodnią część wyspy. Podobno im dalej na południe, tym szansa na ładną pogodę lepsza.
Metodą prób, błędów i translatora udaje nam się w końcu udać z gościem do kasy i tam kupujemy bilety na lokalny pociąg do Taizhong – 4 godziny jazdy, ale pasuje nam to bardzo dobrze, bo jedna z alternatywnych, zaplanowanych przeze mnie tras przebiega właśnie tamtędy, więc będziemy mogli ją kontynuować. Gość mówi, że odjazd za 10 minut, więc robimy wszystko super-szybko, udajemy się do wejścia na peron i odbijamy się od niego, bo człowiek od biletów pokazuje nam, że to nie było 10 minut, tylko godzina 15:10…. mamy 5 godzin wolnego.
Na pocieszenie podchodzi do nas na dworcu Polka, która właśnie kończy swoją rowerową przygodę po wyspie, a chwilę później na stację wpada 3 kolarzy szosowych z Tajpej, którzy zaskoczeni pogodą, również postanawiają się ewakuować. Robimy sobie wspólne zdjęcia, człowiek nam coś tłumaczy o pogodzie i pokazuje prognozę na południu wyspy, która jest dokładnie odwrotna do miejsca, w którym jesteśmy aktualnie (czyli ciepło i sucho, zamiast mokro i zimno). Człowiek też osiąga apogeum kolarskiego podniecenia krzycząc w azjatyckim stylu co chwilę „uoooooh! Sooo seeeexyyyy” pokazując palcem na niebieskie Rondo, które przyjechało tu z nami.
Charles tłumaczy nam, że jeżdżenie tu w deszczu po górach jest niebezpieczne i że lepiej uciec na słoneczne południe – dowcipniś. Słowa te przypominają mi się 3 godziny później, gdy widzę jak szoruje kolanem i łokciem po asfalcie.
Nasze kilka godzin zapasu postanawiamy przeznaczyć na włóczenie się po okolicy – najpierw przeskakujemy okoliczną górką na wybrzeże, a potem korzystając z faktu, że ubrania i tak są mokre na wylot, postanawiamy przejechać kawałek zaplanowanej na ten dzień pętli. Wybrzeże jak wybrzeże, szeroka droga wzdłuż oceanu – to jedna z tutejszych tras kolarskich, więc trzyma odpowiedni poziom nudy i szerokości. Na pocieszenie rozpoczynamy pierwszy 5-kilometrowy podjazd po 6% serpentynach, aby powrócić do miejsca, w którym spaliśmy. Po raz pierwszy możemy zupełnie szczerze powiedzieć, że jest bardzo ładnie – taka typowa Teneryfa – ocean, zielone górki, serpentyny.
Ucieszeni postanawiamy piąć się dalej w górę – jeszcze 250 metrów, aby dojechać do jednej z najczęściej pokazywanych na zdjęciach dróg. Widzieliśmy ją nawet na jednym z firmowych plakatów. Jak nietrudno się domyślić, jakieś 50 metrów od szczytu atakuje nas mgła, która całkowicie kasuje jakąkolwiek widoczność. Dojeżdżamy na szczyt, ludzie biją brawo, zadają pytania, a my patrzymy na miejsce, w którym powinna być droga, z miejsca, z którego widać ją najlepiej. Tu staje się cud – chmury się na moment rozstępują, przez moment widzimy wszystko. Ludzie szczęśliwi, piesek noszony na rękach się cieszy, my robimy zdjęcia, a ja cierpię, że główny aparat mi nie działa.
Ten punkt powyżej nazywa się 不厭亭 (tłum: Nie zmęczony pawilonem) i jest super znany – występuje nawet na plakatach reklamujących filmy. Google mówią, że gdy pogoda jest dobra, powinien wyglądać o tak, ale w mgle ma swój urok.
Zjazd to w dalszym ciągu Teneryfa tylko jakoś tak bardziej stromo, szczególnie gdy rozpoczynamy powrotny podjazd. Panda jeździ już tak bardzo od bandy do bandy, że bardziej się nie da. To nasze ostatnie, mam nadzieję, wakacje w życiu bez tarczówek, bez szerszych opon i bez komfortowego, emeryckiego przełożenia. Potem znowu zjazd, tym razem boczną drogą, na końcu której pojawiają się jakieś widoki – dzięki niskim chmurom, całkiem klimatyczne. Okazuje się też, że dżungla rządzi się swoimi prawami i fakt, że drogi są przez cały czas idealnie równe, nie daje poczucia bezpieczeństwa.
Na jednym z zakrętów deszcz wymieszany z czymś, co przypomina błoto, ale jest niewidoczne, sprawia, że jest jak na lodzie. Widzę jak Michał cudem to przejeżdża, a Dominik zachowuje się jakby ktoś go kopnął siłą Lewandowskiego w korbę i składa się na bok. W trosce o utrzymanie dobrych relacji pomiędzy chłopakami, a dostawcą sprzętu nie napiszę, co się zepsuło, ale ostatnie 10 kilometrów w dół jedziemy godzinę, napędzając nieustannie karuzelę śmiechu z tego, jak jedzie teraz jego rower. Za główne cele w Taizhong obieramy znalezienie dobrego serwisu rowerowego oraz sklepu z aparatami. Jest niedziela, łatwo nie będzie.
Szybko okazuje się, że niedziela jest tu dniem jak każdy inny i większość sklepów oraz serwisów pracuje minimum do 21. Trudniej natomiast znaleźć losowym poszukiwaniem serwis, który naprawia rzeczy inaczej niż poprzez uderzanie. Tego dnia rower otrzymuje stan „jakoś da się jechać”, a ja porównując ceny LX100 II, każdej wersji RX100 oraz GX5 II odkrywam, że ceny elektroniki nie odbiegają specjalnie od naszych. Decyduję się na Canona (sprzedam tanio), który jako jedyny wychodzi wyraźnie taniej niż u nas, ale nie mam za to gwarancji w Europie. Podczas zakupów odkrywam też, że nie mogę zapłacić żadną z 3 kart – używam do tego więc pieniędzy mojej zdolnej dziewczyny, która swoją wizytę na Tajwanie zgłosiła w banku.
Wieczorem udajemy się jeszcze w losowo znaleziony, nieodległy nam punkt turystyczny jakim jest: Painted Animation Lane, który okazuje się kilkoma muralami w jakiejś bocznej uliczce.
[social_icon bg_color=”#ffffff” color=”#ff00cc” icon=”icon-building-o” type=”type1″ href=””][/social_icon] Śpimy w TG Hostel – stay together – 196zł. Jako że nasz 4-osobowy pokój okazał się niedostępny, na pocieszenie dostaliśmy do naszego użytku pokój 10-osobowy.
Dzień 4: Mamy co chcieliśmy i trochę żałujemy
Czwarty dzień przygody, która w dalszym ciągu pozostawia nam sporo do życzenia rozpoczyna się od upierdliwego wyjazdu z miasta. Nie to, że jedzie się jakoś źle, ale ciągłe światła, wysoka temperatura oraz ciągły szum skuterów niszczą nieco głowę. W 3. z odwiedzonych przez nas serwisów udaje się zastać mechanika, który potrafi naprawiać nie tylko uderzaniem, ale i podskakiwaniem, więc naprawia rower, smaruje nam napędy, płacimy mu za to trochę na siłę, bo nie chce pieniędzy i uderzamy w stronę gór.
Po drodze mijamy głównie palmy, ale trafia się też jakieś olbrzymie drzewo, miniaturka bloku schowana w lesie, wiszące mosty, świątynie i inne dziwy.
Jedziemy takim trochę końcem świata ze śmiesznym uczuciem, że jak padniemy roztopieni gdzieś na drodze, to znajdą nas za tydzień. Jest dość ciężko, ale przyjemnie – przynajmniej do momentu, w którym dojeżdżamy do nieco wątpliwego momentu naszego tracka. Pamiętam jak wytyczałem tam trasę i zastanawiałem się, czy te wąskie dróżki to asfalt… no i niby to asfalt był, ale taki raczej nieprzydatny. Ten 2,5-kilometrowy skrót pokonywaliśmy przez 40 minut, powolnie pchając co chwilę rowery. Dawno nie widziałem tak stromej drogi na tak długim odcinku. Od tego momentu przez długi czas nie używaliśmy już określenia „stromo”, aby opisać jakikolwiek podjazd.
Docieramy na Sun Moon Lake – prawdopodobnie najbardziej znane jezioro na wyspie. Mało tego, trasa rowerowa dookoła tego jeziora została wybrana przez CNN za jedną z 10 najlepszych ścieżek rowerowych świata.
DZupa
Może to kwestia pogody, może naszego nastawienia, ale jezioro jak jezioro. Być może gdy niebo jest idealnie niebieskie, a góry w oddali idealnie widoczne całość prezentuje się nieco inaczej. W tych warunkach jednak jezioro przejechalibyśmy niemal bez postojów, gdyby nie to, że wszędzie pisali, że tak pięknie. Sama ~30 kilometrowa ścieżka jest nawet spoko, gdy jedziesz wypożyczonym rowerem na pół-dniową wycieczkę. Nas jakoś szczególnie to nie urzekło i nawet oczekiwanie na zachód słońca, wiele nie zmieniło.
Moim, skromnym zdaniem Sun Moon Lake możecie zupełnie odpuścić przy planowaniu wizyty na Tajwanie. Naprawdę.
Zjeżdżamy długim, autostradowym zjazdem do miejscowości Shuili – tam czeka na nas nocleg, 7-eleven oraz stołówka, która do złudzenia przypomina więzienną (jedzenie przerzuca się samemu bezpośrednio na metolową tackę, a pani przy kasie wycenia wszystko na oko).
[social_icon bg_color=”#ffffff” color=”#ff00cc” icon=”icon-building-o” type=”type1″ href=””][/social_icon] Śpimy w Travel Life B&B – 281zł / dobę
Gdy gospodarz słyszy skąd jedziemy i dokąd zmierzamy, wpada w histeryczny śmiech. Kolejny dzień ma być z tych ciężkich…
Dzień 5: This is Taiwaaaaaan!
To był dzień, który można w końcu nazwać epickim. Ruszamy z poziomu około 300m n.p.m. i w planie mamy powolny, ale regularny podjazd w okolice 2700m n.p.m. To chyba największy podjazd jaki robiłem do tej pory w życiu, bo przecież większy niż Teide. Żeby nie było za łatwo, w okolicach 20km postanawiamy zahaczyć o wiszący mostek, który na Googlach wyglądał bardzo ładnie. Pokonujemy kilka niebywale stromych serpentyn przez puszczę i odkrywamy, że jest zamknięty… To ładnie się komponuje z faktem, że długi odcinek pokonać mieliśmy miłą dróżką rowerową przy rzece – problem w tym, że aktualnie jest ona w trakcie budowy. Nieco zawiedzeni i zdecydowanie bardziej zmęczeni, wracamy na nasz podjazd. Jest turbo ciepło, a podjazd ciągnie się w nieskończoność – jakby na to nie patrzeć, jest to ponad 80km ciągłego podjeżdżania.
Kawałek za sklepem odbijamy na skrót, czego z perspektywy czasu wyjaśnić nie umiem. Jakim cudem uznałem, że jazda skrótem będzie wygodniejsza, skoro planujemy pokonać ten sam dystans w górę na mniejszym dystansie w poziomi? Owy skrót na szczęście miał jedynie ~7km, ale nieco nas dobił, byliśmy już jednak na 1000m n.p.m. Od tego czasu robiło się już coraz lepiej i lepiej i lepiej. Góry coraz wyższe, droga coraz wyżej, chmury coraz bliżej, ruch całkowicie zerowy i tylko od czasu do czasu ekipa robotników odbudowuje zniszczone kawałki drogi. To zdecydowanie jeden z najlepszych podjazdów pokonanych przez nas na Tajwanie, a może i jeden z lepszych w życiu. Zapamiętany zostanie na pewno – wszystko tu jest ogromne i zielone.
Oto przed nami Park Narodowy Alishan.
Podjazd Neverstop Tataka to 70,7km ze średnią 3%.
Im bliżej szczytu, tym bardziej wszystko spowite zostaje mgłą, co z jednej strony zabiera nam widoki, które widzimy tylko na tabliczkach z oznaczeniami szczytów, które powinniśmy widzieć, z drugiej tworzy nieco groźny, bajkowy klimat. Nieliczne chwile, gdy między chmurami pojawia się luka, w której widać zarysy okolicznych gór to widok 10/10.
Po drodze mijamy też duży parking, z którego to jest wejście do zasadniczego parku. Dla leniwych jest kolejka, która przewiezie nas po najważniejszych punktach parku. Jeśli ktoś lubi drzewa, spodoba mu się tam – zestaw tysiącletnich jest spory, a znajdzie się nawet takie z wiekiem przekraczającym 3000 lat.
Internet twierdzi, że w Alishan w ciągu roku 209 dni jest deszczowych, 244 mglistych, a średnia temperatura delikatnie przekracza 10°C. Mogę w to uwierzyć. Trafiając tylko na mglisty mamy dużo szczęścia.
Polecam zobaczyć (tylko za pomocą street view) jak w parku wygląda o poranku Zhushan Sunrise Observation Deck.
Od szczytu temperatura spada do wyraźnie jednocyfrowych wartości i robi się dość chłodno. Przy okazji wychodzi też pokłosie jeżdżenia w ulewach i mój bębenek zaczyna umierać (ten w rowerze, nie ten jedzeniowy) – po przekroczeniu pewnej prędkości, gdy nie pedałuję, zaczyna on wydawać bardzo nieprzyjemne dźwięki – piłowanego metalu. No nic, ludzie przecież jeżdżą na ostrych i żyją.
Czeka nas stabilne 50km delikatnego zjazdu, licząc po drodze na jakiekolwiek prześwity przez mgłę. Nie zawodzimy się, na jednym z punktów widokowych trafiamy na taki prześwit i jest to jeden z najładniejszych widoków widzianych przeze mnie ever. Nawet nieliczni lokalsi zatrzymują się na fotki. To jest sztos, bardzo sztos.
Obiad jemy w 7-eleven, a potem odwiedzamy kolejne 7-eleven, aby kupić zupki chińskie do hotelu.
[social_icon bg_color=”#ffffff” color=”#ff00cc” icon=”icon-building-o” type=”type1″ href=””][/social_icon] Śpimy w Fenchihu Street Hotel – 276zł / doba
Zobacz też pozostałe części relacji:
Bikepacking Tajwan cz. II: Taiwan KOM Challenge… prawie
Bikepacking Tajwan cz.III: logistyka, ceny i planowanie