Germańskiego oprawcy jesień życia… w zimie
Chciałoby się rzec, że na Wyspach Kanaryjskich mieszkają głównie Hiszpanie, ale tak nie jest – szczególnie na południu. Na nielicznych billboardach prędzej znajdziemy reklamę Ärzte – Kliniki niż Clínici. Powód jest prosty: większość domów okupowana jest przez emerytowanych Niemców oraz Brytyjczyków. Od czasu do czasu trafi się wakacyjny kolarz lub wycieczka golfiarzy z Business Club Biała Podlaska, którzy przyjechali pojeździć Melexem po jedynych zielonych terenach w promieniu kilkuset kilometrów. Nie ma co się dziwić, loty do Las Palmas kosztują niewiele więcej niż Intercity z Warszawy do Trójmiasta, a ceny żywności i życia są na zbliżonym poziomie cenowym do Radomia. Idealne miejsce na spędzenie spokojnej starości. Niezbyt piękne, 3-pokojowe mieszkanie z widokiem na morze można mieć już za 70.000 euro, a 40-metrową kawalerkę od 50.000€. Nam póki co pozostaje zachwyt nad klasycznymi kolorami polskiej, złotej jesieni w środku zimy:
Pico de las Nieves
[dropcap]N[/dropcap]ajwyższy szczyt na wyspie – 1949 metrów, a żeby było jeszcze lepiej – na samą jego górę wiedzie droga, która zaczyna się z poziomu morza… a nawet kilka dróg!
Dla lokalsów jest to jedno z niewielu miejsc, w którym dotknąć mogą śniegu. Podobno lepią wtedy małego bałwana na masce samochodu i starają się go dowieźć na sam dół w nienaruszonym stanie. My nie mamy takiego farta, chociaż niewiele brakuje nam do pojawienia się przy plaży jako bałwany. Pogoda potrafi spłatać figla i nawet jeśli na wybrzeżu topimy się w 29 stopniowym upale, to podczas zjazdu z prawie 2 kilometrów temperatura spada czasem ponad 4-krotnie. Nie było jednak dnia, w którym żałowalibyśmy ubrania krótkich spodenek. Pico dla Gran Canarii jest jak Stelvio dla Alp, Col de Rates dla Alicante, czy Teide dla Teneryfy. Nieważne jak długo jesteś na wyspie, nieważne czy jest to najlepsza droga, musisz tam wjechać. Podjazd z Maspalomas ma ponad 46 kilometrów przy średnim nachyleniu 4%, daje to dokładnie jeden i 3 bałwanki przewyższenia (1888m). Z miejscowości Ingenio jest to prawie 23km ze średnią 7%! A możliwości jest też kilka innych. Na szczycie jest punt widokowy, na który przy odrobinie samozaparcia można wdrapać się w kolarskim obuwiu, zostawiając trochę bloków na kamieniach. Na parkingu powinien być też busik z obowiązkowym wyposażeniem kolarskim: słodkie napoje, kawa i ciastka. Drogi są stosunkowo równe, ładne widokowo (chociaż w skali lokalnej – przeciętne). Nie warto zastanawiać się, czy wjazdy na Pico są słusznie najbardziej znanymi drogami wyspy – tak czy siak, trzeba się na nich pojawić. |
![]() |
Zrób zdjęcie zwykłym kolarzom
Wyspa dzieli się na dwie części: południe od lotniska (jak to zwykle na świecie bywa – bogatsze) i północ (miejscami trochę bardziej dziką).
Jeśli zależy nam na równych drogach, trasach, na których zagęszczenie kolarzy sięga kilkunastu na kilometr, segmentach pokonywanych przez setki osób dziennie, to jest odpowiedni wybór. Będzie też cieplej, więcej słońca i zdecydowanie bardziej wietrznie. Wystarczy stanąć na kilka minut na dowolnym punkcie widokowym, a usłyszymy pytanie z Montypythonowskim akcentem: „Excuse me sir, could you take us a photo?”. Podróżując po wyspie odnosi się wrażenie, że istnieją 3 drogi po których jeżdżą wszyscy – takie Gassy: też machasz ręką więcej niż przerzutką. Jedna z nich to płaskie wybrzeże, na którym mijają nas zawodowe grupy (w tym Cze-Cze-Cze i Verva), dwie pozostałe to „epickie pętle po górach”, które z czasem okazują się jednak niezbyt epickie. To wszystko chyba nie dla nas. Czujemy się jak Bear Grills w McDonaldsie.
[pullquote]Ej chłopaki, myślicie, że na pewno tak powinien wyglądać urlop?[/pullquote]Wybieramy (z początku nie do końca świadomie) północ. Prymitowną, pustą, z drogami o nawierzchni tak różnej, że zdarza nam się wpaść przy 70km/h na tarkę, po której nadgarstki bolą jeszcze przez tydzień. Chociaż tak szybkie zjazdy są tu rzadkością – ilość zakrętów sprawia, że ludzie z moją techniką zjazdową wykręcają tu wyższe średni na płaskim niż w dół… to znaczy wykręcaliby, gdyby płaskie istniało. Drogi są tak puste, że widok pieszego turysty lub kolarza wywołuje uśmiech, zdziwienie i spojrzenie pełne szacunku. To wszystko, wraz z mnogością tras i widokami, które nie pozwalają wyłączyć aparatu, dają ogólne poczucie bycia rycerzem hardkoru. Gdybym wybierał miejsce zamieszkania jeszcze raz, byłoby to znowu okolice miejscowości Teror i Valleseco. To nie jest jednak wybór odpowiedni dla wszystkich. Jeśli lubisz kolarską społeczność, kawkę z nieznajomymi, pogaduchy kolarskie lub wyjechałeś wykonać plan treningowy – będziesz trochę zawiedziony. My nie jesteśmy normalni. W ciągu 9 dni spędzamy jadąc w siodle ponad ponad 60 godzin (moving time), pokonując grubo ponad 1100km i ponad 30km uczciwych przewyższeń.
Zrób sobie selfika na szczycie świata (lub okolicy)
Wbrew pozorom to nie na Pico de las Nieves są najlepsze widoki. Podczas każdej jazdy mijamy kilka znaków na Mirador de Cośtam. Mirador po ichniemu to balkon (w sensie: punkt widokowy), co dość dobrze obrazuje, czego można się spodziewać. Większośc z nich wymaga chwilowego zejścia z roweru, ale wynagradzają takie poświęcenie z nawiązką. To na przykład nie jest Mirador, a niewielka skałka przy jednym z wielu zakrętów:
Nie daj się zabić na GC-200
[pullquote]Kierując się z północy szlakiem o wymownej nazwie „No el Paso” możemy przejechać jej najlepszy fragment[/pullquote]Nazywana najniebezpieczniejszą drogą Hiszpanii, GC-200 atakuje z zaskoczenia, lecz ryzyko jest warte gry. Trasa, która trafia zdecydowanie do mojego kolarskiego top-10 ze względu na widoki, nawierzchnię, ruch i profil… czyli w zasadzie wszystko. Nazywana najbardziej spektakularną trasą Gran Canarii, znaną z reklam i katalogów firm motoryzacyjnych, na przykład Porsche. Ponad 360 zakrętów na 35 kilometrach wijących się po klifach, sięgających 900 metrów. Gdzieś w oddali widać Teneryfę i górujący ponad chmurami wulkan Teide. Brzmi wspaniale? Na asfalt spada rocznie 150 lawin, które blokują przejazd. Listopadowa, podczas której zleciało ponad 300 ton skał, zamknęła droga na stałe. Władze zdecydowały jej nie naprawiać w bliżej określonej przyszłości i postawić wmurowany płot, który nie pozwala przedostać się dalej (serio, skutecznie nie pozwala). Stoi on na szczęście praktycznie na szczycie, więc kierując się z północy szlakiem o wymownej nazwie „no el paso” możemy przejechać jej najlepszy fragment. Warto, nawet jeśli powrót wymaga pokonania kilkudziesięciu kilometrów tą samą drogą. Szczególnie, że po drogach do nikąd nie jeżdżą samochody. Napisałbym, że jest to obowiązkowy punkt każdego kolarza, ale nie chcę Was mieć na sumieniu, jeśli coś pójdzie (lub spadnie) nie tak jak powinno.





Jeden krok za daleko i wakacji koniec
Z biegiem czasu odkrywamy, że najlepsze widoki wcale nie są z dostępnych dla wszystkich miradorów. Wystarczy zjechać z głównych dróg na ścieżki leśne, pokonać kilka zakazów wjazdu, przedreptać chwilę po kamieniach rozcinając opony i rysując karbony i jesteśmy w prawdopodobnie najbardziej urokliwym miejscu wyspy. Prawie jak klify w Orzechowie, czy Jarosławcu… tylko wyżej. No i to Teide w oddali, miejscowość Agaete w dole i wijąca się przy oceanie droga GC-200. Jesteś królem świata, jak Jack i Rose w Titanicu, Maciek i Rose stoją na skraju przepaści, w której nikt ich nigdy nie znajdzie. Nasza miejscówka znajduje się gdzieś tutaj, ale jest ich pewnie dużo więcej. Na szczycie obowiązkowo selfie. A nawet selfie robienia selfie.




Zachód słońca na północy
Północ, poza tym, że częściej na niej pada, słońce pojawia się później i zachodzi wcześniej (trochę paradoks) ma jednego, zasadniczego plusa. Chmury mają swoje zalety, szczególnie gdy wyjeżdża się ponad nie. Ciężko opisać to słowami, ciężko też przystanąć na zrobienie zdjęcia, gdy pędzi się w dół, by zdążyć przed zmrokiem, lecz co wieczór wyglądały jakoś tak:
![]() |
![]() |
Niedzielna runda po wybrzeżu południowym
Wizyta na południowym skraju wyspy przypomina trochę wakacje we włoskim Bibione w 1996 roku: plaża, na plaży sto tysięcy leżaków, a dookoła betonowe molochy. Część niedokończona, część tak skomplikowana, że turystów dowożą do nich windy i kolejki, wszystkie wkomponowane w skały i równie urokliwe co one. Brakuje tylko przyczepy z salonem gier video, Meksykańczyka sprzedającego arbuzy i Somalijczyka z Rolexami. Jest tego tak dużo, że wygląda aż karykaturalnie. W przeciwieństwie do znanych nam wszystkim okolic nadmorskich, nie ma reklam, billboardów, bannerów i innych świecidełek. Plus, o którym wspominałem już wyżej jest taki, że na drodze spotkamy pewnie stusiedemdziesięciu trzech innych kolarzy, którzy jadą tędy, aby ominąć góry.



Wjedź na drogę marzeń
Droga, na którą trafiliśmy przypadkiem. Ktoś nam coś o niej wspominał, ale nie mogliśmy jej znaleźć. Skrzyżowanie Drogi Atlantyckiej w Norwegii i Stelvio we Włoszech. Sztos – sztosów.
Serenity Climb, bo tak nazwany jest na Stravie ma jedynie 8,5 kilometra ze średnią 6%, ale jakież są to kilometry! Idealnie gładki asfalt najeżony agrafkami. Ciężko zrobić zdjęcie, które ukaże je wszystkie. Ciężko też przewidzieć podczas zjazdu ile z nich jeszcze nam pozostało.
Z typowo kolarskiego punktu widzenia – prawdopodobnie najbardziej epickie miejsce na wyspie.
Zjedz wszystko, co się da
[pullquote]Tortilla española lub tortilla de patatas – hiszpańska tortilla, będąca odmianą omletu, przyrządzanego z jajek z dodatkiem ziemniaków i innych składników; całość podsmażana jest na oleju. Wikipedia.[/pullquote]Piątek, godzina 6.30. W ciemnej kuchni patrzymy z Krzyśkiem pustym wzrokiem w miskę płatków. To trzecia miska, którą opróżniam, potem wjadą kanapki i batony. Dzień wcześniej pedałowaliśmy ponad 6 godzin, w środę ponad 9. Nie da się uzupełnić tych kalorii jedynie za pomocą bułeczek z przydrożnych sklepów… ale można próbować!
Nasze życie na wyspie składa się na zmianę z jedzenia, spania i jeżdżenia rowerem. Czasem, aby zaoszczędzić trochę czasu łączymy te czynności ze sobą w każdej z możliwych konfiguracji.
W ciągu dnia trwa fiesta o nazwie „słodkie pieczywa i lokalne wynalazki z nalepką Canary product z przydrożnego sklepu”, wieczorami z pomocą przychodzi HiperDino, które jest odpowiednikiem czegoś pomiędzy Lidlem, a Biedronką. Warto zapamiętać, że w większości miejscowości w niedzielę umrzeć można z głodu, bo wszystko zamknięte.
Lokalne przysmaki, poza orzechami, daktylami i pochodnymi mąki składają się zazwyczaj z ziemniaczków na sto sposobów i warzyw, na przykład: cabuli. Jeśli więc jesteś na miejscu i chcesz zjeść coś naprawdę tradycyjnego, nie ma innej możliwości niż: Tortilla española. Na nasze będzie to omlet z ziemniaka. Może niekoniecznie tak jak my za 1 euro z Dino z własnym dodatkiem Jamóna (szynki) i produktu seropodobnego, ale jednak. Serwują je nawet w knajpach.
Uschnij się wśród własnych łez
[pullquote]Chłopaki, ja tutaj umrę, a moje odwodnione ciało zjedzą krążące nad nami sępy.[/pullquote]Po zjeździe z Tejady jadę bez tylnego hamulca. Blisko 2 kilometry ze średnim nachyleniem pod 14% na idealnie równej nawierzchni, które kończą się z zaskoczenia rondem. Hamowanie pozbawiło mnie przedniego klocka na 100 metrach – musiliśmy zamienić je miejscami. Obrócił się w pył, który obsypując moje kolano, z każdym metrem podbijał tętno, gdy całe życie pojawiło się przed oczami. To chyba normalne, bo karbostożek Szymona też nie wytrzymał tego zjazdu. Kolejne 10 kilometrów podchodzące pod 10% w okolicach miejscowości Candelaria pozwalają mi rozejrzeć się po okolicy. To nawet lepiej, bo nawierzchnia jest tak zła, że nawet przełaj by cierpiał.
Poszukujemy segmentu Valley of The Tears. Coś z taką nazwą i QOMami Jolandy Neff gwarantują turystyczny sukces. Gdzieś w oddali ukazuje się przed nami droga wiodąca serpentynami w pionie. „O ku*, ale ktoś sobie zbudował schody!” to nasze pierwsze słowa. Ciężko uwierzyć, by było to podjeżdżalne lub nawet, by ktoś w ogóle pomyślał że to może być asfalt. To był segment Valley of Tears – The Wall, czyli nachylenie pod 14%. Nie wiem, o czym myślał projektant tej drogi, ale miał poczucie humoru. Szkoda, że tego dnia nie miałem ze sobą standardowego aparatu, by oddać to, co musieliśmy przeżyć.
Potem było już tylko gorzej. 12 kilometrów Doliny Łez były prawdopodobnie najtrudniejszymi kilometrami w moim życiu. Nie tylko ze względu na nachylenie, ale również na element zaskoczenia. Temperatura podchodząco pod 30 stopni, palące słońce i całkowity brak jakiejkolwiek infrastruktury gastronomicznej. Nawet w ukrytych rejonach Ligurii udawało nam się zawsze znaleźć jakiś kranik z wodą – tutaj nie było niczego. Widokowo droga miażdży. Zarówno początek, jak i każdy kolejny kilometr.
Tego dnia zanotowaliśmy pierwszy w historii przypadek zakwasów w przeponie. Panda tak się zapowietrzała na podjazdach >15%, że przez dwa kolejne dni nie była w stanie kichnąć, ani kaszlnąć.





Rower nurza się w zieloność i jak łódka brodzi
Parque Natural de Tamadaba to jeden z niewielu zielonych terenów na wyspie. Nie ma ścianek, od czasu do czasu trafi się niezły widok w dół, dobre miejsce na odpoczynek. Niewielką pętlę rozszerzyć można o zapory wodne i opuszczone osady na północny-wschód. Droga z Lugajeros w stronę miejscowości La Hoya otoczona jest lepiankami, pomieszczeniami wykutymi w skałach i, gdyby nie kilka aut zaparkowanych wzdłuż dróg, pomyśleć możnaby, że teren został opuszczony wiele lat temu. Inny świat.
Pojedź na trasę, którą jeżdżą wszyscy
Pamiętacie jak pisałem o kolarskich Gassach na Wyspach Kanaryjskich? Takim miejscem jest Maspalomas i około 80-kilometrowa pętla na północ do San Bartolome aż do punktu widokowego. Droga jest idealnie równa, z masą dobrze wyprofilowanych zakrętów, sporym, jak na tamtejsze warunki ruchem samochodowym (czyli w przeliczeniu na nasze: niewielkim) i tysiącem (lekko przesadzam) kolarzy na każdym zakręcie. Po drodze stajemy na punkcie widokowym Mirador de Fataga. Co ciekawe, pierwszego dnia pobytu i przy okazji jedynego z deszczem przemieszczamy się między tymi miejscowościami, nie spotykamy nikogo (stąd też zdjęcia, które mogą dawać lekko zakrzywiony obraz).



Rower z Freemotion, auto z Cicara
Jeśli chodzi o organizację, to w Hiszpanii nie ma zazwyczaj problemu z niczym, ale wszystko jest mañana, więc spora doza cierpliwości jest niezbędna. Nauczeni doświadczeniem, auto wypożyczamy z firmy Cicar – jest taniej i wygodniej niż we wszystkich „znanych i popularnych”. Bez kaucji, z darmowym drugim kierowcą, bez problemów, prosto z lotniska. O tym, że jest to najlepsze rozwiązanie utwierdza nas zawsze kolejka, która jest na oko 5 razy dłuższa niż do innych okienek. Za 2 dni dużego Vivaro płacimy jakieś 160 euro, za 10 dni Corsy z bagażnikiem rowerowym – 170 euro. Że zamiast Vivaro dostaliśmy Vito? Nie ma problemu, proszę iść do biura wymienić. Że nie potrzebny nam 3. rząd siedzeń? Nie ma problemu, zaraz ktoś przyjdzie. Że nie działa bagażnik w Corsie? Za 2 minuty ktoś podejdzie. Że Corsy wcale nie ma? Spoko, za moment podjedzie. W ten sposób spędzamy na parkingu pod lotniskiem 3 godziny.
Część rowerów przywozimy w walizkach, resztę bierzemy ze znanej i lubianej firmy Freemotion. Jest drożej niż Corsa: od około 17 euro wzwyż. W niedzielę otwarty jest tylko jeden punkt, na drugim końcu wyspy… okazuje się, że pracuje w nim Polak.
Noclegi oczywiście z Airbnb lub booking.com. Ceny mają taki rozstrzał w zależności od warunków, miejsca i terminu, że nie ma sensu go podawać. Przy odrobinie szczęścia można jednak liczyć na koszty niewiele wyższe niż w Zakopanem.


Miej relaks
Oczywiście żartuję, na relaks nie ma czasu. Odpowiednia strategia wyjazdowa to taka, po której wracamy do pracy z myślą: „ufff, koniec urlopu – odpocznę”. Jeśli jednak zdarzy się kontuzja lub możecie poświęcić chwilę spania, polecam udać się (jednorazowo) na południe, do Maspalomas. Są tam wydmy… takie jak w Łebie, tylko po horyzont. Z jednej strony otoczone miastem, z drugiej – oceanem, który w grudniu w dalszym ciągu nadaje się na kąpiele. Wieczorem jest on nawet cieplejszy niż powietrze (tak subiektywnie). My jak zwykle trochę się spóźniliśmy na romantyczny zachód słońca, ale udało nam się dotrzeć tam nocą. Wrażenie niezapomniane, szczególnie, że niemieccy emeryci już wtedy śpią (lub grają w hotelowe bingo). Przy okazji przypominam też, że nie ma nic lepszego na zmęczone nogi niż zimny basen….




Kurcze, byłem 2x na GC i pojadę trzeci zobaczyć jeszcze wszystkie te północne sztosy.
Świetna relacja, zdjęcia miód!
Gratulacje.
Świetnie napisane.
Informacje tez fajne.
Myślałem ze tylko ja jezdze na rowerze.
Wielu wypraw Ci życzę.
Włodek o tym samym nazwisku.