26 tysięcy osób przy trasie o długości niespełna 3 kilometrów. 26 tysięcy osób, stojących niedaleko Ciebie, z których żadna nie zapyta, czy zimą nie jest za zimno na rower, czy wsadziłeś już zimowe opony, albo czy chce Ci się jeździć w taką pogodę. 26 tysięcy osób, z których każda, w tę piękną niedzielę na południu Holandii, straciła głos… lub godność. Kilku, którzy zapiszą się złotymi literami w historii kolarstwa jako mistrzowie świata. Oto Valkenburg – rok 2018.
Słynne morze kibiców na zawodach przełajowych w krajach Beneluxu kojarzy pewnie każdy kibic kolarstwa. To coś, co zobaczyć chciałem od dawna. Valkenburg leży pośrodku trójkąta Kolonia, Bruksela, Eindhoven – do każdego z tych miejsc lata z Modlina za mniej niż 90zł w jedną stronę Ryanair. Dodając do tego wynajęcie samochodu za kilkadziesiąt złotych, nocleg w pięknej, holenderskiej agroturystyce, która wygląda jak zaadaptowany na te potrzeby klasztor, a nocleg kosztuje też z 60zł/głowę – znajdujemy idealny pomysł na weekend.
Był to najlepszy pomysł od dawna. Dlaczego?
Przełajowe Mistrzostwa Świata to najlepsze wydarzenie kolarskie, w jakim brałem udział. Kropka.
Byłem na Tour de France, byłem na Giro, oglądałem wyścigi na torze i wyścigi XC. Każde z nich było świetne, ale nic nie równa się z tym, co widzieliśmy weekend. Niewprawione oko pomyślałoby, że jest to klasyczny, germański Oktoberfest, a nie najważniejsza impreza w sezonie przełajowców. Powodów jest wiele i zaraz do nich dojdziemy.
Jeśli nie lubicie czytać, zapamiętajcie to jedno zdanie: Jeśli w życiu chciałbyś zobaczyć jedną kolarską imprezę i poczuć się jak prawdziwy kibic, niczego lepszego, według mnie, nie znajdziesz. Jeśli widziałeś ich wiele – ta prawdopodobnie będzie lepsza.
Nie wie, czym błoto
Kto stopy w Holandii nie postawił
Nie lubię takich stwierdzeń. 2 minuty po przekroczeniu bramek, na których nasze bilety za 42,50Eur nie zostały sprawdzone (a wejściowe opaski, niczym egipskie all-inclusive, dostaliśmy i tak) taka właśnie myśl pojawia się w mojej głowie. Wiele rodzajów błota w życiu widziałem. Niejedną psią kupę wiosennym patyczkiem z podeszwy wygrzebywałem. Pierwszy postawiony krok w błocie, które pokrywa wszystko w parku na górce Cauberg, momentalnie wyjaśnia nam, czemu na parkingu tysiące ludzie ubierało kalosze. To błoto, którego wcześniej nie znałem. Błoto, które jednocześnie jest obrzydliwie śliskie, jak i niesamowicie zasysające. Jest duża szansa, że wielu kibiców stoi przy trasie do dzisiaj. Chwila nieuwagi, wdepnięcie po kostki, postój na dwie-trzy minuty i musimy wołać znajomych, aby pomogli wyjąć nogę. Przypomniały mi się wszystkie filmy z dżunglą, w której główny bohater zostaje wciągnięty przez ruchome piaski. Widok człowieka, którego but został w ziemi, a sam czołga się po błocie, nie jest niczym dziwnym. Nawet takiego, który jakimś cudem jest jeszcze trzeźwy.
Jak jeździć po tym rowerem? Nie mam pojęcia. Wiem już jednak, czemu zawodnicy zmieniają sprzęt co 10 minut.
Kibice bobslejowej reprezentacji Jamajki
Przy trasie zadziwiająco dużo jest osób z dość odległych stron świata: USA, Australii, Islandii, Japonii. Ale to my jesteśmy niczym słynni kibice bobslejów jamajskich. Jeśli oglądaliście Reggae na Lodzie (org. Cool Runners) – wiecie, o czym piszę. To oparta na faktach opowieść, o drużynie, która od początku nie ma żadnych szans. O braku sprzętu i internetowych zrzutkach. O zgubionych bagażach i o treningach na torze zrobionym ze skórek po bananach. To oni, w tym niepopularnym sporcie, zbierali największy doping. U nas jest podobnie – tylko trudniej. Bo na przeszkodzie stoją znacznie poważniejsze przeszkody – finanse, brak zainteresowania, związki, formalności…
Bo jak nazwać sytuację, w której zawodnicy kilka dni przed startem, nie widzą, czy na miejsce pojadą. Jak nazwać sytuację, w której obok autobusów, z których wychodzi kilkunastu mechaników, stoi niewielki, polski bus i rowery gorsze, niż nawet sporadycznie używane przełaje 90% z nas? Albo fakt, że jedyny reprezentant kraju w Elicie (a dokładniej reprezentantka) zmienia w czasie zawodów rower po raz pierwszy w karierze? Obiecałem sobie, że ten wpis nie będzie o beznadziei. Na to przyjdzie jeszcze czas. Dzisiaj zadeklarować mogę jedno. Gdyby za rok miało dojść do podobnej sytuacji, będę pierwszy, który pomoże w założeniu zrzutki na polakpotrafi i pierwszym, który pomoże w załatwieniu sensownych rowerów. Wierzę, że sklepy i firmy, chętniej odpalą reklamę Wspieramy polskich sportowców na Mistrzostwach Świata, niż Znany incluencer jeździ na naszym rowerze.
Jamajczycy w bobslejach jadą po bananowych skórkach
Ogromny szacun należy się dla naszych reprezentantów, spisanych na pożarcie już na starcie. Kibicujemy na ile możemy, ale gdy widzimy, że w rowerze pani Marty koła przestają się kręcić już w połowie pierwszego okrążenia, wiemy, że długo jej oglądać nie będziemy. To był jedyny moment, w którym ją widzimy. Limit 80% czasu pierwszego zawodnika jest nieubłagany. Na fejsie zamieszcza potem w relacji: Kto nie był i nigdy nie ścigał się w takim błocie, nie jest w stanie wyobrazić sobie, jak było ciężko. I ja jej wierzę. Przyjeżdża ostatnia, zrobiła, ile mogła. Plus jest taki, że można stworzyć nagłówek: Reprezentantka Polski kończy wyścig jako pierwsza. W elicie mężczyzn zawody kończy 22 na 57 zawodników. Nie ma tam od nas nikogo, trochę żal. Pan Tomasz w U23 jedzie na początku bardzo dobrze, potem zaczyna spadać. Przyjeżdża co prawda na 3. miejscu od końca wśród tych, którzy do mety dojechali, a 15 osób nie dojeżdża wcale. Nas najbardziej cieszy fakt, że na ostatnim okrążeniu nie daje się wyprzedzić Niemcowi. Wiecie jak jest: nieważne który, ważne, że przed Niemcem. Ludzie patrzą na nas jak na przygłupów, gdy jadący na ostatnim miejscu Frederik Hahnel wpada w bandę i traci czas, a my się z tego cieszymy. Małe szczęścia.
Piotr Kryński w Juniorach przyjeżdża 54. za nim jest 20 zawodników. Wynik brzmi beznadziejnie, w rzeczywistości jest według mnie sporym sukcesem. Bo to jak pojechać na szosowy wyścig rowerem trekkingowym.
Komentarze postartowe naszych zawodników znajdziecie na mtb-xc.pl – o tutaj. Wszyscy zgodnie twierdzą, że był to najcięższy wyścig w ich karierze. Wierzę im – moich butów, po dwóch błotnych dniach, nie domyję już nigdy.
Niewiele jest sportów rowerowych, w których sprzęt odgrywa tak ważną rolę
I z całym szacunkiem, ale trzeba być skończonym siurkiem, aby w dniu startu, po wyścigu, napisać w internecie komentarz w stylu: po co nasi jechali. Jeśli widzisz najlepszych zawodników świata, na najlepszym sprzęcie świata (z innowacyjnymi rozwiązaniami, np. spray’em do pieczenia, aby błoto się nie przyklejało ;-) ), z najlepszą obsługą, a obok nich naszych reprezentantów na lekko ścioranych już oponkach (nie szytkach!), to przypomina Ci się oblężenie Jasnej Góry. Komentować można, ale nie w taki dzień, nie u nich i nie w ten sposób. Nawet w świecie amatorów wiadomo, że lepiej przegrywać z lepszymi, niż wygrywać ze słabszymi (co oczywiście niekoniecznie musi być prawdą, patrz MMA, w którym pokonując słabych, można się marketingowo wybić). Ale o tym kiedy indziej…
Oktoberfest w rytmie musicalu Carousel
W niedzielę odbywają się tylko dwa wyścigi, jeden o godzinie 11.00, drugi o 15.00. W sobotę było ich więcej. Trochę mnie to dziwi, bo najdłuższe rywalizacje trwają około godziny. Docieramy na miejsce około godzinę przed startem U23 i wszystko staje się jasne. Uświadamia nas kolorowy sznur ludzi, ciągnący się od centrum Valkenburga, po szczyt Kaubergu. Organizacja i umiejętność prowadzenia kolejek, to coś, czego mogliby od Holendrów uczyć się nawet niezawodni w tych sprawach Amerykanie. Jeśli myślisz, że godzina zapasu to odpowiednia ilość, aby stanąć sobie w pierwszym rzędzie – zapomnij. To nawet za mało, aby stanąć w trzecim rzędzie w dobrym miejscu. Dobre miejsce to oczywiście takie, gdzie kumulacja cierpienia, nieszczęścia i bólu jest największa. Oczywiście, nie życzy się nikomu źle. Ale kilka tysięcy osób jednocześnie wydających odgłos Uuuuuuu (i jego wielonarodowe odpowiedniki: ouch, auuu, o ku*wa, yyyiaks, sacrebleu!) jest równie imponujące, co śmieszne. Podobnie zresztą jak doping dla człowieka, biegnącego po trasie w samych slipkach lub w przebraniu Leprechauna.
A przebrania to coś, co dodaje imprezie dodatkowego kolorytu. Podobnie jak na Wielkich Tourach, tylko tutaj wszystko zgromadzone jest na znacznie mniejszym obszarze. Zamiast rozciągać się na kilku wielokilometrowych podjazdach, tutaj wszyscy stoją przy trasie lub w okolicy budek z jedzeniem. Są więc ludzie-frytki, ludzie-lego, ludzie-postacie-z-bajek i ludzie ze wszystkim, co tylko znaleźli w domu, a może wyglądać śmiesznie. Gdyby tego dnia nastała inwazja obcych, prawdopodobnie zawróciliby do domu. Bo jak nazwać tysiące ludzi, przebranych w kolorowe kostiumy, tańczących w rytm rąbanki i krzyczących do gości jeżdżących w kółko po błocie? W którym miejscu nasza cywilizacja nieodpowiednio skręciła? ;-) Gust muzyczny to inna kwestia, on na takich imprezach się nie liczy. Wiedzieliście, że Holendrzy mają swoją wersję każdego utworu, nawet YMCA?
Sama impreza to skrzyżowanie atmosfery w brytyjskim pubie przed meczem Liverpoolu z niemieckim festiwalem piwa. Patrząc na aktualną machinę kolarską, którą odpaliła Anglia, nie ma w tym nic dziwnego. Jeśli dorzucimy do tego niezbyt dobrą akceptację alkoholu przez Japończyków, wierzę, że sporo osób nie dało rady obejrzeć wyścigu elity.
Astrologowie ostrzegają: nadchodzą Mistrzostwa Świata,
Populacja frytek zmniejsza się
Ilu kibiców jest na miejscu? Dyplomatycznie odpowiem tak: budek sprzedających jedzenie, jest prawdopodobnie więcej niż łączna ilość kibiców na przełajowym Pucharze Polski. Dominują oczywiście frytki, z jedynym prawilnym dodatkiem, czyli majonezem… i piwo. Wszystko jest doskonale tanie – kupujesz bileciki w osobnej budce, a potem wymieniasz je na żarło. Piwo kosztuje jeden, grzane wino też, jedzenie dwa. Proste. Piwo w rozmiarze 0,2l za jeden brzmi bardzo dobrze, dopóki nie przypomnisz sobie, że bilet kosztuje 3 euro. Trzymamy się więc nomenklatury biletowej, to ułatwia życie. Lepiej płacić jeden czegoś niż trzy. Istotne, aby porzucić ten sposób myślenia przed codzienną wycieczką do Lidla po jedzenie, którego wstyd tykać na co dzień.
Myślę, że nie ma tego dnia miejsca na świecie, w którym zjedzone zostają większe ilości ziemniaka w przeliczeniu na metr kwadratowy. Myślę też, że nigdy frytka nie smakuje lepiej, niż gdy stojąc 5. godzinę na dworze, w temperaturze bliskiej zeru, chwytasz ten świecący od oleju kawałek ziemniaka z sosem tatarskim. Najgorzej tylko, gdy przypadkowy kibic z tłumu Cię szturchnie i frytka ląduje na ziemi. O ile w przypadku piwa można się z tym pogodzić (a nawet trzeba założyć, że z 0,2l wypijemy max 0,15l), to zasada: nie leżało 5 10 15 sekund, więc można jeść, nie obowiązuje tutaj. Nawet ja nie zjem tak ubłoconej frytki.
26 tysięcy osób i trasa licząca niespełna 3 kilometry to średnio jakieś 9 osób na jej metr. Nawet zakładając, że część próbuje się wydostać z błota w jakimś rowie. To, jak Holendrom udało się ogarnąć ten tłum, zasługuje na wyrazy uznania. Nie da się przyczepić nawet do Toi-toi’ów, które pozostały czystsze niż niejedna ubikacja w gimnazjum. To pewnie zasługa otwartych pisuarów. W ogóle strasznie ciężko przyczepić się do czegokolwiek. Z punktu widzenia pasjonata kolarstwa i turysty, nie mogę w zasadzie znaleźć żadnej słabej strony tej imprezy. To trochę smutne, bo o czym pisać?
Trasa
Nie jestem specjalistą od kolarstwa zawodowego. Znam kilka nazwisk. Ba, z polskiego składu znałem jedno i to głównie dlatego, że jest charakterystyczne i obiło mi się o uszy z okazji jakichś poprzednich imprez – na przykład Mistrzostw Polski w Koziegłowach, które nie bez powodu nie pojawiają się w tym wpisie jako punkt odniesienia. Kibicujemy więc głównie kolorom. Trochę Polakom, a trochę wszystkim innym biało-czerwonym. Przede wszystkim Japończykom, którzy co prawda kibiców mają zadziwiająco dużo, ale są w wątpliwym stanie emocjonalnym przez to mocne, holenderskie piwo. Kibicuje się na szczęście łatwo.
Najszybszy kolarz trasę pokonuje w jakieś 10 minut, nam myślę że przeniesienie się pomiędzy dwoma, najbardziej odległymi punktami zajęłoby niewiele dłużej. Park składa się z dwóch części. Tej dekoracyjnej, na której dodatkowo upchnięte są dwa wielkie namioty, wypełnione szczelnie ludźmi, spora ilość budek żywnościowych, sklepików pamiątkowych i punktów sponsorskich. Dodatkowe budy z frytami oraz piwem, a także Toi-toi’e rozrzucone są losowo w różnych miejscach. Jeśli masz ochotę coś zjeść (lub odwrotnie), odpowiednie miejsce zawsze jest w zasięgu wzroku. Ta część okrążana jest przez wyścig. Druga, to jego esencja, czyli błoto, zawijasy, zjazdy i podjazdy. Górki są tak strome, że dalsza część stawki pokonuje je na czworaka. Jeśli tak jak ja, zastanawiacie się czasem, czy na trasie byłoby szybciej z buta, mogę Wam odpowiedzieć – nie. Na bank by nie było. To nie jest błoto, po którym da się sensownie biegać. Kolarze do perfekcji opracowali technikę używania roweru niczym hulajnogi, a w pozostałych momentach ich prędkości przekraczają te, które uznalibyśmy za rozsądne. Błoto zasysa tak bardzo, że nawet czołówka wybiera opony węższe niż zwykle.
Trasa jest ciężka, ale doskonała. Nie ma co prawda przeszkód, przez które kolarze mogliby skakać, ale w obecnych warunkach, nie wiem, czy oderwanie się z rowerem od ziemi byłoby wykonalne. Jest ślisko, efektownie, niebezpiecznie. Wiem, że to nie ładnie, ale niegroźne wywrotki ogląda się dobrze. Tak samo jak walkę w terenie, który nie został stworzony do jazdy rowerem. Spora ilość wzniesień sprawia, że z jednego miejsca obserwować możemy tak duży fragment trasy, że w drugiej połowie wyścigu, praktycznie cały czas widzimy kolarzy.
To największa zaleta tego sportu. Szczególnie, gdy porówna się go do kolarstwa szosowego, w którym na górce ustawiamy się kilka godzin wcześniej, potem cieszy nas ciąg samochodów reklamowych, kolarze mijają nas w 5 do 10 minut, a potem staramy się wrócić, stojąc w korkach przez 2 godziny.
Sceptyczny Maciej
Spójrzmy jednak na imprezę chłodnym okiem – jako człowiek z zewnątrz. Czy, gdyby na widok rowerów serce nie biło mi mocniej, w dalszym ciągu by mi się tam podobało? Czy jeśli zabierzecie tam swoją dziewczynę lub chłopaka, dla których sport jest na bardzo odległych miejscach w hierarchii wartości, to im się spodoba? Cóż, boję się, że nie.
Chciałabym dodać, że nie zgadzam się, że nie jest to miejsce dla dziewczyn – jest o ile żegnają się ze swoimi pięknymi butami i cieszą się na zakup nowych
Będzie zdecydowanie lepiej niż na każdej innej kolarskiej imprezie (no chyba że tor, bo tam jest ciepło i można się rozłożyć z książką). To w dalszym ciągu kilka godzin stania i patrzenia jak kolarze jeżdżą w kółko. Emocje są spore, ale to jednak nie jest jakikolwiek mecz z piłką kopaną, rzucaną, czy podbijaną. To impreza zdecydowanie bardziej na wypad z kumplami, niż rodzinny spacer po parku. Średnia wieku kibiców to okolice 40-50 lat i dominują zdecydowanie panowie. Momentami odnoszę wrażenie, że Mistrzostwa Świata w Przełajach są dla Brytyjczyków tym samym, czym weekendowy wypad na krakowski rynek.
Zimowa melancholia
Jestem nieco zawiedziony swoimi zdjęciami i relacją z imprezy. To jedno z tych wydarzeń, na których lepiej być, niż je opisywać. Żadna statyczna relacja nie odda tego klimatu. Ale nie jest źle, zdjęcia topowych fotografów sportowych z tej imprezy też jakoś nie zachwycają. Nie wiem, może człowiekowi się już wszystko opatrzyło, może to już wszystko gdzieś było, może to po prostu późno-zimowa melancholia.
Mi było o tyle trudniej, że nie udało się zdobyć akredytacji fotograficznej. Oczywiście, ze swoim małym aparacikiem wyglądałbym śmiesznie obok gości z armatami, ale przecież generalnie nie liczy się jak dobre zdjęcia będą, a jak dobrze zostaną wykorzystane. UCI odrzuciło moją pięknie napisaną aplikację z informacją, że liczba miejsc jest ograniczona, więc żebym spadał na bambus. Złe przeczucie miałem już na etapie rejestracji, w którym to wypełniłem piękny formularz tworzenia konta i dostałem login i hasło, które w nim podałem na maila. Brawo UCI ;-)
Raz.
Jeśli zapytacie mnie dzisiaj, czy na tę imprezę kiedyś wrócę, odpowiem, że nie. Nie widzę takiej potrzeby. Gdzieś w głębi, w Maćku, czuję że to jednak nieprawda. Może gdy nasza reprezentacja dostanie sprzęt, dzięki któremu będzie mogła stanąć do bezpośredniej walki w połowie stawki. Może, jeśli bilety znowu będą śmiesznie tanie. Jedno wiem na pewno. Wizyta na zawodach przełajowych, w miejscu, w którym ten sport nosi miano kultowego, to pozycja obowiązkowa. Rzuca zupełnie nowe światło na cały ten sport i sprawia, że relacje telewizyjne już nigdy nie będą takie same. Polecam na 100%.
Boziu, kto zdjął naszym miarę? Kto zaprojektował te kurtasie… Wyglądają jak ubodzy krewni. W Koziegłowach stylówki były tak dopracowane, że nawet Warszawka by się obejrzała, gdyby była obecna. Powoli się wkręcam w ten CX, szkoda, że będę musiał porzucić dla tri. Który to, na marginesie, stylówkę ma okropną. Ostatnio dyskretnie oblookałem buty rowerowe do tri… Takie rzeczy mogą się podobać tylko ironicznie, ale chyba o to chodzi z tri w przeciwieństwie do CX.