Zima…. życia.
Jestem już stary. Gdybym był patolem ze swojego praskiego osiedla, mógłbym mieć już żonę Dagmarę i synka Sebka. Mało tego, mój synek Sebek, który patolstwo odziedziczyłby po mnie, miałby już pewnie swojego synka Sebka. Bo przecież Sebki mnożą się szybko – w przeciwieństwie do zimowych kilometrów. Te lecą wolno jak fatbike pod górę i odwrotnie do wagi po świętach.. Tajemnicą poliszynela jest, że długie spodnie kradną moc z nóg. Tak samo jak włosy. Zimą jest combo – kumuluje się wszystko. Starym ludziom nie chce się robić rzeczy, jest im ciągle zimno, a jakby tego było mało, kwestionują sens rzeczy oczywistych. Tak oczywistych jak klepanie 500 kilometrów pomiędzy wigilią a Nowym Rokiem. Że po naszywkę, dla fejmu, żeby udowodnić sobie i innym? Oni nie rozumieją. W tym roku jestem nimi. Zatraciłem sens. Zadałem pytanie, którego zadawać nie wolno: po co?
Trzy lata temu przejechałem Raphę 500, dwa lata temu też i rok temu. W tym roku również miałem taki plan. Początek klepania kilometrów w Karkonoszach, potem szybka przerzutka nad morze, bo tam przecież nie ma śniegu i będzie łatwiej, a potem wielki finał w Warszawie. Fajerwerki, gratulacje, splendor, kudosy, poklepywanie. Pierwszy odcinek trzeciego sezonu Black Mirror.
Nie pamiętam już, kiedy ostatnio przejechałem na szosie lub przełaju więcej niż 20km. Tanlajny zanikają, noga się zalewa, serwis rowerowy widuje mnie tylko, gdy jest w nim impreza z ciastkami. Znajomi przypomnieli sobie jak wyglądam, mój zadek poznał uczucie noszenia majtek dłużej niż kilka godzin dziennie. Oto życie, witam serdecznie. I w tym oto życiu, którego jestem jeszcze początkującym padawanem, pewnego pięknego dnia poranka (gdy za oknem błoto, wiatr, 2 stopnie, ale nie przeszkadza mi to, bo smog wszystko zasłania), staję przed lustrem. Odbicie patrzy na mnie i zadaje proste i jakże bolesne pytanie: W IMIĘ CZEGO CHCESZ TO ZMIENIAĆ?!
Jako kolarze, lub nawet szerzej – sportowcy, mamy obsesje, których nikt nie zrozumie. Strach przed robieniem niczego jest większy, niż strach przed największymi wyzwaniami. Głupie pomysły rodzą się szybko i bolą długo. Festive 500 przeczy tej regule. To wydarzenie, na które czeka się cały rok: z nadzieją, z planami, z oczekiwaniami. Po nim zostaniemy rycerzami hardkoru. Babcia i mama będą patrzyły jak na wariatów, gdy odchodzimy od świątecznego śniadania, by ubrać się na cebulę i walczyć rowerem ze śniegiem. Przypadkowi ludzie na chodnikach będą patrzyli z podziwem, a z każdym napotkanym kolarzem wymienimy gest wzajemnego szacunku i podziwu.
…tylko że znowu nie ma śniegu, a na dworze jest wiosna,nikt już do nikogo nie macha i cały misterny plan w nos.
Kto ma cięższego? Festiwal Oburzenia
W tym roku jest wyjątkowo. Gdzieś z boku, może omyłkowo, a może nie, fanpage Raphy ogłosił w jakimś komentarzu, że Festive 500 można zrobić nie wychodząc z domu. Czy to prawda – nie wie nikt. Jakby nam wszystkim mało było wpisów o wspaniałej aplikacji, jaką jest Zwift podłączony do trenażera, dodano możliwość ukończenia wyzwania właśnie na nim, w piwnicy. To rozpoczęło festiwal oburzenia. Że teraz jest za łatwo, że co to za wyczyn, że to wbrew idei. W ruch poszło odwieczne porównywanie niesprawiedliwości świata – kto ma ciężej, ten ma lepiej. Czy jeśli pracuję 20 godzin na dobę, mam czwórkę dzieci, straciłem lewą nogę i mieszkam w okolicach Nowosybirska, to spędzając pozostałe mi 4 godziny na trenażerze dalej mam łatwiej, niż założyciele Stravy z najlepszego miasta świata – San Francisco (tutaj wpis o SF)? Nie ma takiego ułatwiania!
Kolarstwo ma być ciężkie, ma boleć, a jak się człowiek nie zrzyga na podjeździe to nie wie co to życie. Najlepiej jakby sobie jeszcze palce odmroził i wyszedł w czasie zapalenia płuc. Jak ci goście co kończą maraton ze złamaną nogą. Fakt, że zrastała się będzie przez to 7x dłużej, ale walczyli do końca i to się liczy. Wtedy należy mu się szacunek ludzi ulicy.
Tego typu dyskusje ciągną się w nieskończoność. Bo nikt już chyba nie jeździ dla siebie – przecież liczą się efekty!
Zaliczona.
Jeździmy dla kudosów, dla kilometrów w ciągu roku, dla zaliczenia najwyższych przełęczy, dla wykonania misji, dla zrobienia czegoś lepiej i dalej. Gdzieś w tym zatraca się sens. Sam często łapię się na tym, że zamiast się cieszyć drogą, myślę głównie o tym, gdzie zrobić fajne zdjęcie. Nie tak wyobrażam sobie Festive 500. Zauważyłem to już chyba w zeszłym zeszłym roku podsumowując ten piękny tydzień:
Festive 500 dało mi takie miłe uczucie, że swoje „odbębniłem” i wiem, że jeździć na dworze się da, ale jednak wolę w domu. Gdy słowo „odbębniać” lub „nabijać kilometry” zaczyna się pojawiać przy pisaniu o swoim hobby, robi się niebezpiecznie (…)
Tydzień później pojechaliśmy z przełajami w czeskie Karkonosze – było to niesamowicie głupie. Miesiąc później byliśmy z fatbike’ami w Górach Stołowych. W obu przypadkach robiliśmy po 30-50 kilometrów dziennie. To było wspaniałe, okazało się, że gdy nie goni się kilometrów, a drogę wybiera się nie tak, aby była prosta, a tak, by była ciekawa, zima jest cudowną porą roku.
Boli mnie trochę jeżdżenie dla kilometrów. Jeśli ktoś lubi, to oczywiście nie ma problemu – w życiu najważniejsze to robić to, co się lubi. Bo owszem, może i za te mityczne 500km w 8 dni przychodzi elitarna przesyłka Royal Mail wprost z siedziby Raphy, z materiałową naszywką, która jest dla nas niczym order od prezydenta (a do tego za darmo!). W Festive 500 chodzi jednak (przynajmniej według mnie) o stworzenie historii – o jakość, nie ilość. Nie bez powodu główne nagrody są podzielone na dwie kategorie: dla tych, którzy skończyli i dla tych, którym się nie udało: epic failure. Oczywiście – próba zrobienia najdłuższego dystansu lub najszybszego ukończenia w kraju, może także być ciekawą opowieścią.
40km po urozmaiconej, błotnej, a może nawet ośnieżonej trasie przez las, ma dużo większy potencjał na ciekawą historię niż 100km zrobionych na 13 okrążeniach Carrefoura, tylko dlatego, że droga była płaska i odśnieżona, dzięki czemu najłatwiej nabić kilometry. Oto przedstawić Wam muszę:
Najsmutniejsze zdanie w historii bloga:
Nikogo nie interesuje ile kilometrów przejechałeś. Ale naprawdę – każdy lubi podzielić się z innymi swoim całorocznym wynikiem i nie ma w tym nic złego. Dajemy sobie za to lajeczki i kudoski, ale tak naprawdę interesuje to #nikogo. To jak mówienie dziękuję wychodząc z windy – czy ja faktycznie i szczerze dziękuję za wspólną podróż przez dwa piętra? Co to kogoś interesuje, czy ja zrobiłem w tym roku 9466km, czy 15844km?
Ta presja, że ktoś nas oceni odbiera dużą część zabawy. Co innego dobre historie i wspomnienia z tych wypadów. Dzieląc się niemi w mediach społecznościowych jest szansa, że wciągniemy nawet naszych pozasportowych znajomych. Znam wiele osób, zupełnie nierowerowych, które zachęcone wpisami na blogach zaczęły nieśmiało spoglądać w stronę kolarstwa i słynnych podjazdów. Potem wystarczy już tylko rozmowa, że takie Stelvio może podjechać naprawdę każdy, wysyłamy jej artykuł o tym jaki kupić rower i mamy nowego pasjonata. Albo nie… ale taki niepasjonat i tak chętnie popatrzy na nasze okołokolarskie historie.
W imię zasad.
Idea Festive 500 jest piękna. Pomysł, aby zmotywować ludzi do wyjścia z domu w prawdopodobnie najmniej dogodnym tygodniu w roku wydaje się szalony, ale Raphie się to udaje. Te 25 godzin na dworze i kilka na ubieranie, mycie i rozmrażanie, idealnie wpasowuje się w ideę wspólnie i rodzinnie spędzonych świąt. Nie po to, aby wyjść pojeździć, nie po to, aby przypomnieć sobie, że zimą też się da i może być to przez chwilę przyjemne, ale po to, aby zrobić dokładnie 500km i ani jednego mniej. Każdego dnia wstajesz rano i wyglądając za okno rozmyślasz, jak wcisnąć te brakujące kilometry w harmonogram. To i tak prowizorka: przecież zaplanowane jest to od dawna, kolacje i śniadanie są odpowiednio przesunięte, a prognozę pogody znasz na pamięć.
500km to wbrew pozorom sporo. Jest to na tyle dużo, że pierwsze 300km zachęca nas do powrotu na rower, a kolejne uświadamia, że jednak jeżdżenie zimą powinno się ograniczyć do specjalnych okazji. Całe wyzwania kończy się z poczuciem nareszcie koniec i dość roweru, zamiast ale fajnie się jeździ, muszę wychodzić częściej.
Czy ten tekst pisał jakiś smutas?
To wszystko w sumie nie ma jednak znaczenia. Festive 500 jest jak święta Bożego Narodzenia. Czekasz cały rok, cieszysz się, one przychodzą, czekasz żeby się już skończyły, bo z rodziną jest fajnie, ale gdy odpowiadasz po raz 6. że już dziękuję za rybkę, jestem najedzony, odczuwasz pewne zmęczenie. Dzień po cieszysz się, że kolejne dopiero za rok, ale z każdym kolejnym dniem, zupełnie bezpodstawnie, coraz bardziej cieszysz się, na ich nadejście.
Bo i owszem, święta podobnie jak Festive 500 przypominają często bardziej odgórny obowiązek niż radość. Dla kilku chwil przy stole wymagają niezliczonej ilości przygotowań i wyklepania kolejnych zadań, to z perspektywy czasu zawsze wspomina się je dobrze. Spróbujmy więc zrobić, aby także nasze hobby mniej sprowadzało się do nabijania kilometrów, a bardziej do przeżywania ich. To będzie jak święta, przed którymi nie trzeba sprzątać mieszkania, kłócić się na parkingach pod marketami i stać w niekończących się kolejkach.
Post Scriptum, ale tylko po to, aby uzasadnić zdjęcia w tekście
Jeśli liczyliście na relację z naszego Festive 500 to przepraszam. Tekst kończę w środę. Tę samą środę, którą spędzam w pracy, z której wychodzę, gdy na dworze jest już ciemno – podobnie jak czwartek i piątek. Czy w weekend dam radę dojechać brakujące mi kilometry? Nie wiem.
Chciałbym napisać coś ładnego o naszej rodzimej stronie Karkonoszy, ale nie umiem. Według Pandy jest to najbrzydsze miejsce w jakim była. Ogromne, sypiące się domy z beżowym dymem u góry, poprzedzielane dworkami oraz nowoczesnymi kurortami ze SPA. Ciężko powiedzieć na ile to obiektywne spojrzenie, ale tegoroczny brak śniegu oraz świadomość, że za zachodnią granicę, za którą jest wspaniale, jest tak blisko, może to potęgować. Do tematu wrócimy, gdy uda nam się dostrzec piękno regionu. Jeśli ktoś by mi kiedyś powiedział, że śniegu na koniec grudnia trzeba będzie szukać powyżej 800-900 metrów nad poziomem morza, pomyślałbym że szalony.
W tym całym festive fajne jest właśnie to, że może się nie udać ujechać pińcet ;))
Nie zalicza jazdy na Zwift. Wczoraj się o tym przekonałem. I dobrze! :)
Piszesz, jak jest.
Wszystko pięknie i fajnie. Kręcisz czy nie. Uda Ci się czy też nie. Tylko najgorszy w tym wszystkim jest ten wszechobecny smog! :-(
Doprawdy wybornie przedszkolny jest ten komentarz Pandy zawarty na końcu. Pojechaliście w Karkonosze w zimie i nagle dostrzegacie, że z kominów leci dym, a na drzewach nie ma liści i generalnie tak brzydko jakoś więc ‘będziemy robic zdjecia walacych się domów, a towarzyszyć będzie temu zgniła aura’ . Genialną reklamę robicie temu biednemu bądź co bądź regionowi, który jest piekny tylko może nie pośrodku szaro-burej aury.
Byliśmy tam też wiosną i latem. Generalnie ludzie wracają zauroczeni tamtymi okolicami, czego nie potrafię zrozumieć. Chcesz powiedzieć, że taka Jelenia Góra i okolice są faktycznie, obiektywnie ładne? Mam robić reklamę regionowi dlatego, że jest biedny?
Z mojego, przyjezdnego i kolarskiego punktu, druga strona Karkonoszy jest niestety wielokrotnie ładniejsza.
Myślę, że ten region jest ładniejszy niż 90 % terenów w Polsce, które są zwyczajnie płaskie i góry zawsze będą miały przewagę – jakie by nie były. Osobiście jedynie odnoszę wrażenie, że gdziekolwiek byście nie pojechali w Polsce o tej porze roku to wszędzie byłoby jednakowo nijako (duża w tym rola tegorocznej aury). A tu bum napatoczyły się Karkonosze i dostały mocno po dupie. Niesłusznie i niesprawiedliwie. Takie moje zdanie. Piszesz, że tam byliście wiosną i latem, a nie widziałem wcześniej wpisów na blogu opisujących brzydotę tego miejsca, chyba, że coś przegapiłem. W tekście jest również wzmianka jak to cudownie jest za zachodnią granicą… Czechy to też trochę zachód, co nie? Polecam Ci serial Pustina, którego akcja toczy się całkiem niedaleko od Karkonoszy – zobaczysz ile “piękna” można wydobyć z krajobrazu o tej porze roku.
Gusta są różne i jednemu może się podobać, innemu nie. Góry oczywiście są piękne – wszędzie, cała reszta jest według mnie dużo brzydsza niż w innych rejonach. Niestety, widać trochę tę biedę, o której wspomniałeś – ogromne, sypiące się domy, z których unosi się brunatny dym.
Czechy jak najbardziej – według mnie czeskie Karkonosze to jedno z najpiękniejszych miejsc w sensownej odległości od nas, które polecam do odwiedzenia z rowerem każdemu, zawsze.
Tylko w tym roku na blogu były 3 wpisy, które miejsce miały w Karkonoszach:
http://hopcycling.pl/eddy-merckx-525-karkonosze/
http://hopcycling.pl/whyte-karkonosze/
http://hopcycling.pl/bike-maraton-jelenia-gora/
Paradoksalnie obaj macie rację. Karkonosze, wraz z przyległościami: Rudawami, Izerami i Pogórzem Kaczawskim, mają wiele do zaoferowania, ale z siodełka szosy ciężko tego doświadczyć. Nieomal wszystko zasłaniają koszmary architektoniczne, urbanistyczne, logistyczne, czy restauracyjne. Jakby mało było to jeszcze jest to najbardziej przedsiębiorczy region Polski, a próbom monetyzacji poddawany jest każdy metr kwadratowy powierzchni. Nie bójmy się tego powiedzieć, są gorsi od blogerów. ;D O asfalt i kierowców proszę nie pytać… W skrócie: ani boga, ani pana. Wszystko to nie dziwi jeśli pamiętamy o historii.
Maćku, szczerze mówiąc miałem nadzieję, że z Przemkiem zaproponujecie coś nowego, ale z pustego…. Mam tam kilka miejsc na szosie, ale to jest miejsce na MTB. I to nie na samodzielne wypady, ale zorganizowane zawody, bo wtedy czasem (głównie podczas BA) można jeździć po terenach zakazanych – a tych po polskiej stronie jest sporo. BM w Jelenie poznałeś, podoba duża impreza (UCI) będzie w przyszłym roku w Szklarskiej, choć właściwie zawsze była wystarczająco duża. Jest też BM w Świeradowie, w nadchodzącym roku w końcu nie po śniegu… :D Czyli jednodniówkami można obskoczyć Rudawy, Karkonosze i Izery. Jest jeszcze BA, 4 dni, po 2 na Izery i Karkonosze, kwintesencja i ekstrakt MTB, bez rozbiegówek, 240 km i jakieś 8 w pionie. Tak, te trasy prowokują do powrotów, nigdy dość. W porównaniu szosa trochę niedomaga, delikatnie ujmując.
Ale wystarczy przekroczyć Jakuszyce, Karkonoską czy Okraj i zaczyna się szosowy raj, co do tego nie ma wątpliwości. Nawet mój syn, będąc nastolatkiem, nie mógł wyjść z podziwu, jak granica państwowa może tak wiele zmienić? A ja się tylko boję, że zanim podłapiemy od nich parę trików, co idzie nam dość opornie, wylecimy z Unii za próby jej re chrystianizacji, a Czesi wprowadzą restrykcyjny system wizowy celem obrony swojego zdrowego trybu życia.
Czuwaj!
@maciejhop:disqus trochę podzielam Twoje zdanie. Jestem z Wrocławia (tak, byłem w Sobótce) i bywając na szosie w polskich Karkonoszach jest ładnie, bo są góry. Jednak dopiero wizyta po czeskiej stronie uświadamia piękno regionu i zmarnowany potencjał polskiej strony Karkonoszy. Wystarczy spojrzeć na pomysły Czechów np. ścieżki w obłokach (troche bubel), ale zawsze jak jadę jest parking pełen – a wejście na atrakcje 20min kosztuje 30-40zł. Do tego ich knajpki, wypożyczalnie wszelkich sprzętów sportowych itd.