Mam pewną teorię dotyczącą powodów, dla których nikt z nami nie chce jeździć. Każda kolejna trasa skłania mnie ku przekonaniu, że ma to coś wspólnego z faktem, że ciągle wstajemy przed wschodem słońca, aby jazdę zdążyć zakończyć przez zachodem. To oczywiście i tak nigdy się nie udaje, mimo że rezygnujemy z tak zbędnych ekstrawagancji jak przystanki w sklepie, spożywanie picia i jedzenia, czy niesynchroniczne sikanie (które zajmuje przecież 2x dłużej niż synchroniczne).
Większość ostatnio pokonywanych tras jest także wypadkową bycia dorosłym, zajętym człowiekiem oraz lenistwa. Dlatego też skorzystanie z już gotowej trasy maratonu gravelowego Great Lakes Gravel wydawało się idealnym pomysłem na długi, jesienny weekend. Bo nie wymaga niczego – wychodzisz z domu i wracasz 2 albo 3 dni później bez zbędnej logistyki.
Szczególnie, że jest to jedna z najczęściej chwalonych tras w internecie. I wtedy wchodzę ja, cały na biało.
Trasa Great Lakes Gravel przypomniała mi kilka bardzo ważnych rzeczy:
- Że mój rower nie jest gravelem i że nie lubię nim jeździć w terenie. Definicja klasycznego gravela zaczyna się dla mnie gdzieś w okolicach opon 38mm+, ja jeżdżę na 35mm. To takie optimum, które jest równie wolne na asfalcie i w terenie. Dzięki niemu mogę równie niekomfortowo jechać po większości wymyślonych przez siebie tras. No i wolno, przede wszystkim wolno – 30km/h to już dla mnie poważna prędkość ostatnio. Niezależnie czy to kamieniste drogi Maroka, brudne asfalty Kalifornii, czy nieznane asfalty bałkańskie. Na Great Lakes Gravel to rozwiązanie się nie sprawdziło. Stosunek asfaltów do szutrów i dróg leśnych jest na trasie zbliżony do stosunku wyboru świeżych słodkich bułek do alkoholi w sklepach, które mijamy. Generalnie cały czas wali się terenem: leśnym, polnym, brukowym, szutrowym, piaszczystym i każdym innym. Gravelowcy się pewnie cieszą, “allroadowcy” jak ja – raczej nie. Jednak wolę dobre i złe asfalty z dodatkiem terenu niż odwrotnie. Tu warto dodać, że na takim PGRze, opony według mnie sprawdziły się idealnie i tam też były idealne dla mnie proporcje asfaltu do terenu. Nie trafia do mnie jednak teoria o gravelu jako rowerze terenowym, niestety.
Nie zrozumcie mnie źle, na 35mm da się przejechać tę trasę bez problemów technicznych – po prostu może to być umiarkowanie przyjemne ;-) - Że Mazury to tak nie bardzo. To kwestia mocno subiektywna, ale zdecydowanie najlepszym fragmentem trasy jest ten, w którym z Mazur się wyjeżdża. Suwalszczyzna dla mnie pod każdym względem z Mazurami wygrywa: krówki, pagórki, małe jeziorka, wsie takie inne jakieś – wszystko lepsze. Może jakbym pływał łódką albo czillował przy jeziorku z kawiarką, mówiłbym inaczej. Ale nie robię tego, więc tak nie mówię. Suwalszczyzna jest lepsza od Mazur.
- Że zdecydowanie bardziej lubię trasy z “dodatkiem lokalnego kolorytu”. Poza suwalskim fragmentem brakowało mi czegoś poza polami, lasami i (jednak sporadycznymi) jeziorami. Dla wielu może być to plus, ja jednak lubię czasami wpaść na lokalsa. Ale takiego klasycznego, który patrzy na Ciebie ze zdziwieniem, nie tego z Mikołajek.
- Że co głowa to opinia, bo może i ja trasę wytyczyłbym nieco inaczej, ale nie oznacza to, że byłaby lepsza. Byłaby po prostu bardziej “pode mnie”. Zdecydowana większość gravelowych znajomych uważa ją za conajmniej bardzo dobrą. Zima długa, będzie się o co sprzeczać.
Jeśli chodzi o samą organizację, jesteśmy w tym bardzo dobrzy. W piątek wieczorem przygotowałem sobie ciuchy do jazdy, zamontowałem 2,5 litrową podsiodłówkę z Decathlona, do której wrzuciłem pidżamę i kurtkę ultralight oraz torbę pod ramę na ładowarki, jakieś narzędzia, portfel… i chyba tyle. Wyjście rano trwa tyle, co przerzucenie wszystkich przygotowanych ciuchów na siebie. O trasie wiedziałem tyle, że jest. Po prostu ściągnąłem z oficjalnej strony i wgrałem na Karoo.
W sobotę ruszamy pociągiem o 5:30 z Warszawy Wschodniej do Olsztyna. Wysiadamy w nim o 8:30 i 8:46 podjeżdżamy regionalnym brakujące nam 30km do Wipsowa, które leży o jeden leśny przesmyk od startu. Moje przyśpieszone pakowanie nie uwzględniało jedzenia, więc postanawiamy stanąć w pierwszym sklepie. Tych na trasie jest całkowicie pod dostatkiem. Jeśli oczywiście wystarcza Wam średnio jeden, niezbyt dobrze zaopatrzony na jakieś 100km. My na naszych ponad 500km stajemy w sumie w dwóch, jednocześnie wykupując z nich wszystkie słodkie bułki (wliczając pączki).
Idzie to w parze z bazą noclegową, dzięki czemu pierwszego dnia pokonujemy jakieś 210km – niecałe 10h samej jazdy. Bo sensowne noclegi, w których nie umrzemy z głodu pojawiają się dopiero w Gołdapi.
Drugiego dnia jest niby lepiej, ale znowu nocleg mamy po trasie dłuższej o 2km i pokonanej szybciej o 5 minut (licząc czas jazdy) – w Mikołajkach. Wspaniałym miejscu, gdzie za 40zł można nabyć niewielką i niezbyt smaczną pizzę, ale na szczęście jest Żabka. Może i oblężona, bo niedziela, ale jest. Jeśli 40zł za kiepską pizzę to dla Was za dużo, przypomnijcie sobie, że zapomnieliście tego dnia pod rosyjską granicą wyłączyć roaming.
W Gołdapi śpimy na samym rynku w hotelo/restauracji Parkova. Jest duża pizza, nie ma problemu z rowerem i wczesnym opuszczeniem miejsca, wszystko blisko, więc bardzo dobrze. Mikołajki to Domki pod Katalpami, które są jeszcze lepsze, bo w podobnej cenie (190zł) dostajemy cały domek, w którym zmieściłoby się 5 osób.
Bilet powrotny mamy na 18:26 w poniedziałek z Olsztyna. Gdy w niedzielny wieczór meldujemy się na 420. kilometrze trasy, zmieniamy rezerwację na 15:28. Gdy w poniedziałkowy poranek spotykamy się z Michałem o 5:30 w kuchni, nie wiemy jeszcze, że 3 godziny później będziemy zmieniać rezerwację na 11:22. To był bardzo dobry ruch, bo dzięki temu brakujące nam nieco ponad 100km do Olsztyna przejeżdżamy nieco szybciej niż pozwalały na to nogi i na dworcu meldujemy się 13 minut przed odjazdem pociągu. W domach jesteśmy po 14 i nie wiemy co ze sobą zrobić.
Według mnie, sprawnemu i ambitnemu gravelowcowi, trasa powinna zająć jakieś 2 dni (czyli jedno prawilne spanie po drodze). Przynajmniej takiemu z godnością, który śpi jak jest śpiący i je jak jest głodny. My jedziemy w czasie, gdy ciemno robi się koło 16, a jesteśmy już w wieku (lub stanie), w którym chodzi się spać chwilę po tym, gdy zrobiło się ciemno. W ciemnościach jedziemy więc łącznie jakieś 3 godziny. Nasz optymalny plan treningowy, w którym na rower chodzimy od dłuższego czasu raz w tygodniu i spędzamy na nim jakieś 100km ostatecznie udowadnia, że żeby jeździć, wcale nie trzeba jeździć. Wystarczy, że kiedyś się jeździło, a ciało pamięta. Średnia spada po prostu o jakieś 3km/h i plecy trochę bardziej łypią. Ktoś wspominał ostatnio, że to wina wieku, ale ja dalej uważam, że jednak niejeżdżenia. Po powrocie do domu odczuwam też dość poważne luzy w nadgarstkach. Tydzień później nadgarstki mają się lepiej, ale kostki się jakoś kiwają jeszcze.
Optymalnym miejscem na nocleg (w przypadku namiotowców, bo nie wiem czy są tam kwatery) są okolice Stańczyk. Tych z wiaduktem. Nie tylko dlatego, że to mniej-więcej połowa trasy, ale też dlatego, że to zdecydowanie najładniejsza okolica i szkoda ją nocą przegapić – o wschodzie i zachodzie musi być za to bardzo dobra. To także zagłębie krowich skupisk (chodzi oczywiście o grupy, he he he). Ich wpatrzony w kolarza wzrok wygląda zawsze jakby wiedziały, co robiliście w Diablo. Jednym słowem: niepokojąca sprawa.
Strategia “jednego ubrania” sprawdza się tylko trochę. Gdy ruszamy temperatura waha się w okolicach 2 stopni, w południe przekracza 10. Michał większość czasu jedzie “na krótko”, ja z lenistwa zbyt często pomijam zakładanie nogawek 3/4, więc kolana chwieją mi się do dzisiaj z zimna. Stara zasada mówi, że jak człowiekowi za zimno, to zawsze może wjechać w piach i “prawie się wywrócić” – wyrzut adrenaliny poprawia sytuację… przynajmniej na chwilę. Jazda bez przebierania się ma takiego plusa, że statystycznie ubrany byłem idealnie – przez połowę czasu było mi za zimno, a przez połowę za ciepło.
Czy warto?
Mi się podobało średnio ale “to nic nie znaczy, o niczym nie świadczy”.
To jest tak – jeśli masz rower, którym lubisz jeździć w (bardzo lajtowym) terenie, to tak. Jeśli wolisz na przykład asfalty dobre i złe, wybierz Pierścień Tysiąca Jezior. Jeśli lubisz Mazury – też tak. Jeśli niekoniecznie, pojedź sobie na Suwalszczyznę. No i jedź imprezę, a nie cebulacko, jak my.
Chwila o (istotnym) sprzęcie
Rower Factor Vista, opony Goodyear County Ultimate 35mm
Podsiodłówka: decathlonowa Torba rowerowa pod siodło 900 2,5 L wodoodporna
Torba pod ramą: Apidura Backcountry Frame Pack (4.5L)
Najdroższe spodenk`i świata Assos Mille GTS, które kupiłem, bo myślałem, że jak się nie jeździ to pupa mniej boli w lepszych. To oczywiście jest bardzo umiarkowana prawda. Jeszcze nie mam zdania czy warto. Są dwukrotnie droższe niż moje ulubione Eroe, a lepsze tylko trochę. Porozmawiał z tyłkiem za kilka wyjazdów co o tym myślę.
No i przede wszystkim nowe buty: gravelowe DMT GK1.
Kto czyta tego bloga, ten może pamiętać stwierdzenie: “nigdy w życiu nie kupię sznurowanych butów, szczególnie na gravela”. Zdanie jest prawdziwe – buty są w ramach współpracy z marką DMT.
Są spoko – szczególnie po Shimano, w których podeszwa zniknęła mi po pierwszym sezonie i od tamtego czasu każdy postój na niechropowatej nawierzchni był przygodą. Dalej nie widzę zalet sznurówek oraz uważam, że najważniejsza w bucie jest dobrana pod siebie wkładka. Buty mają taki dziwny patent, że nie posiadają “języka”, przez o ich włożenie wymaga albo pewnej dozy cierpliwości, albo łyżki do butów. Za to jak już się uda, jest super.
Nie wiem co więcej można powiedzieć o butach, poza tym, że chodzi i jeździ się w nich dobrze. Za rekomendację niech służy informacja, że pewnie będę w nich jeździł najbliższe 2 lata…. chyba że mniej, wtedy oznacza to brak rekomendacji ;-)