Jesioniki? Polecam.
Wakacje to ciężki czas dla kogoś, kto lubi uciekać z miasta na weekend, szczególnie gdy mieszka się w Warszawie. No Bookingu i Airbnb pustki, a ceny takie, że niezależnie od wyboru skończę bez nerki. Albo ją sprzedam, żeby zapłacić, albo stracę w nocy w hostelu na przedmieściach. Dodajmy do tego dwukrotnie dłuższy wyjazd z Warszawy oraz niedzielny powrót drogą, na której prawy pas jedzie 90km/h, a lewy “pińcet” mrugając Ci długimi. Ciągle próbuję się jeszcze pozbierać psychicznie po powrocie z Norwegii, a zeszłotygodniowa wizyta w Świętokrzychach szczególnie w tym nie pomogła. W zasadzie jedynym jej skutkiem jest to, że teraz mieszkańcy Kielc wysyłają mi obelgi i zdjęcia siebie pokazujących faka, bo napisałem, że tereny są super, ale raczej na jednodniowy wypad i tylko jeśli ma się blisko. Potrzebowałem czegoś sprawdzonego, stabilnego, ładnego. Cóż mogłoby być lepsze niż Jesioniki, o których pierwsza wzmianka na blogu była ponad 5 lat temu!
Jesioniki są stabilne. Po raz pierwszy z rowerem szosowym byłem tam chyba z 8 lat temu i poza tym, że drogi stają się coraz lepsze, niewiele się zmienia. Aktualnie osiągnęły już w większości stan, który ciężko będzie poprawić. Jesioniki są bardzo dobre niezależnie od tego, z którego miejsca Polski się do nich jedzie. Bardzo dobre. Spójrzcie tylko na te segmenty:
Pradziad z Jarnołtówka: 40,6km / 3%
Jesenik – Praded: 33km / 3%
Karlovice – Praded: 25km / 4%
Karlovice – Praded: 25km / 4%
Malá Morávka-Praděd: 14,67km / 6%
Loucna- Dlouhe strane: 12,4km / 7%
Loučná n. D. – Dlouhé Stráně: 17,47km / 5%
i tak dalej…
Jesioniki w pigułce
Z Jesionikami sprawa wydawała się zawsze prosta – standardowa pętla jest jedna i zapewnia dobrą zabawę przez cały, długi dzień. Na 165km robi się zdecydowanie ponad 4000m w pionie, zdobywa najwyższy szczyt tego pasma górskiego – Pradziad, wysokość 1491m n.p.m., wjeżdża do zbiornika wodnego na 1353m n.p.m. odwiedzając pomiędzy nimi okolice wysokości 410m n.p.m oraz pokonuje serię 9 serpentyn pod Červenohorské sedlo. Dodajmy do tego smażony ser i mamy przepis na sukces w postaci:
168km / ponad 4000m w pionie
Z jednej strony bardzo dużo, z drugiej na tyle mało, że trochę ciężko nam to rozkładać na dwa dni, a przecież weekend dni ma prawie dwa (bo trzeba jeszcze do domu w niedzielę wrócić). Zacząłem więc kopać i szybko okazało się, że Jesioniki to jest nieskończona skarbnica tras – przede wszystkich MTB, ale w dużej mierze również gravelowych, a nawet szosowych. Ukryte dróżki techniczne w lasach, pochowane asfalty, dojazdy do wiosek – potencjał ogromny, którego niestety sprawdzić w pełni nie możemy. Prezentuję więc Państwu po raz kolejny pętlę, która nie wiem czy jest najlepszą z możliwych, ale według mnie jest BARDZO DOBRA i zahacza o większość istotnych miejsc. Decydujemy się rozłożyć ją na półtora dnia:
Pętla: 260km / ~5000m
sobota: 163km / 2860m, czas pedałowania: 8:30h (Strava)
niedziela: 118,5 / 2060m, czas pedałowania: 6:20h (Strava)
tak, aby wrócić do domu o sensownej porze. Liczby się nie sumują, bo nie planowaliśmy odbicia na nocleg w Rymarovie, ale wszystko inne nam wykupili. Jedziemy więc z pidżamkami w podsiodłówkach. Oto ona:
Logistyka Warszawiaka: jak dojechać w Jesioniki
Zabijcie mnie, ale nie wiem dlaczego na start wybraliśmy Głuchołazy, skoro nie udało nam się znaleźć tam noclegu, ale z perspektywy czasu pomysł wydaje się idealny. Z Warszawy do Głuchołazów jedzie się niecałe 5 godzin, czyli akurat tyle, aby wyjechać w piątek po pracy i dojechać o sensownej porze. Drogi są trzy: każda inna.
Przez Częstochowę-Gliwice, czyli trasą, której aktualnie nie ma, bo remonty.
S8 do Wrocławia i przez Nysę, drogą którą jest bardzo daleko.
S8 i odbicie na Opole, dzięki czemu jedziemy drogami tak bocznymi, że gravela bym na nie nie wygonił.
Nietrudno się domyślić, że wybieramy opcję trzecią.
Odkrywamy dzięki temu, że w Byczynie jest super zamek, że cały ten region to już takie trochę Niemcy (nawet nazwy miejscowości po niemiecku) i przede wszystkim: że Opole jest pięknym miastem, szczególnie nocą. Jakby tego było mało, w Opolu trafiamy na bardzo dobrą i wartą polecenia pizzę: Rzymskie Wakacje. Warto, zarówno przystanąć po drodze na szybki spacer, jak i zaliczyć tam kolację.
Nocujemy w Prudniku, to 15km od miejsca startu i 50km od Opola, w: Hotel Olimp. Jeśli Wasz mózg przypomina trochę mój, to gdy słyszycie Prudnik, pewnie macie już jakąś wizję przed oczami – dokładnie tak wygląda to miasto. Hotel jest spoko, ma swoją halę sportową, zamiast ogródka jest wielki plac do strzelania łukiem w tarcze, za którymi znajduje się hasło: K.S. Obuwnik. W hotelu czysto, przyjemnie, śniadanie bardzo dobre ze szwedzkim stołem… no i minuta spacerem do Biedronki. Na śniadaniu klasyczni trenerzy, jakby rodem wyjęci z Poloneza oraz młodzi, ambitni jeszcze sportowcy.
Gdybyśmy mieli jakiś wybór, pewnie spalibyśmy gdzieś indziej, ale nie dość, że znalezienie w okolicy noclegu nie jest proste, to jeszcze znalezienie takiego, który przyjmie gości po 22 dodaje nutkę trudności.
Jeśli komuś nie szkoda stówki za osobę za dobę, to opcja całkiem dobra i wygodna. Szczególnie, że na miejsce startu udajemy się rano przez sam środek Parku Krajobrazowego Góry Opawskie, co przypomina nieco podróż w czasie. Aby zbudować obraz w głowie zwizualizuj sobie skojarzenia z: Dom Wczasów Dziecięcych, kolonie, pensjonat, Ośrodek wypoczynkowo – rehabilitacyjny, kopalnia szarogłazu i tak dalej.
Zgodnie z zasadą, że “pod latarnią najciemniej” samochód zostawiamy pod targowiskiem miejskim w Głuchołazach, o tutaj. Strategicznie dałem sobie ukraść kołpak już pod domem, na Pradze, więc gorzej chyba nie będzie. Parking wygląda tak, jakby był stworzony dla osób, które chcą, aby ukradziono im auto, więc zakładam, że będzie bezpiecznie.
Pierwsze 80km trasy to tereny relatywnie płaskie. Tzn. płaskie jak dla przeciętnego zjadacza chleba, dla nas są to już górki. Na 50. kilometrze, w Jesioniku mamy jakieś 700 metrów w pionie, a 20km dalej, gdy jesteśmy blisko domknięcia pierwszej pętli, około tysiąca. To doskonałe tereny, które przypominają nam nieco okolicę Ostravy (wpis sprzed 4 lat: Morawy – nie ma tu niczego).
W dużym skrócie: idealne asfalty, zerowy ruch, pola, zwierzątka, pagórki, czasem jakiś cygański bloczek i od czasu do czasu typowo czeska miejscowość. Idealna pętelka jeśli chcecie pozbyć się początkującego znajomego, który przyjechał z Wami do Jesioników podczas, gdy Wy będziecie robili hardkorową rundę po górach. W przerwach może np. zatrzymać się w Jaskiniach na Pomezi albo w muzeum klocków (kostek) lego w Jesioniku. Nie wiem niestety jak w nim jest, bo budżet przewidziany na wejście do niego zużyliśmy już na etapie sklepiku, który je poprzedza, zakupując chłopka-rekina. Patrząc na minę Pandy, są to najlepiej wydane pieniądze ostatnich lat.
Jesenik (Jesionik) to też dobre miejsce, aby pozostawić rodzinę. To znaczy pozostawić na czas, gdy pójdziemy jeździć. Są tu te wszystkie pensjonariuszowskie atrakcje jak groty solne, magiczne wody lecznicze i tak dalej.
W miejscowości Ondřejovice kończy się nasza rozgrzewka i romantyzm, a zaczynają góry. Można w zasadzie pokusić się o stwierdzenie, że przez kolejne 50 kilometrów wspinamy się na najwyższy szczyt okolicy – Pradziada, zaliczając po drodze 2 lub 3 niewielkie zjazdy. Na szczególną uwagę zasługuje odbicie w niewielką drogę w miejscowości Horní Údolí, która składa się z 4 szerokich serpentyn i całkiem pokaźnego nachylenia. Strava mówi coś o 2,3km ze średnią 7%, niby niewiele, ale wyczuwam tu oszustwo. Spotykamy tam też miłego pana, który coś nam po czesku opowiada o rowerach. Dość długo zajmuje nam odkrycie, że to Polak, który przeprowadził się tutaj 5 lat temu i mówi po polsku z czeskim akcentem. Szkoda, bo czeski język jeszcze nigdy nie był nam tak dobrze rozumiany.
Miły pan zapraszam mnie do domu, który właśnie remontuje, aby zademonstrować mi swoją kolekcję rowerów ze składakami, dziwnymi szosami i MTB. Licząc na przygodę, zostawiam Pandę, ale okazuje się, że faktycznie pokazuje mi tylko rowery.
Dalej, od Vrbna, jest już tylko mozolne wspinanie się z 530m n.p.m. aż na szczyt Pradziada z drobnym zjazdem przy Kralovej Studance. Czeski internet twierdzi, że jest to miejscowość o najczystszym powietrzu w środkowej Europie.
Mam wrażenie, że zjazd ten został umiejscowiony tylko po to, aby człowieka zdenerwować, że mu dokłada podjazdu. To też prawdę mówiąc jeden ze słabszych fragmentów trasy, który ciągnie się aż do słynnego parkingu ze szlabanem, który rozpoczyna podjazd na króla okolicy.
To tutaj jest największy ruch w okolicy, a liczba samochodów, które słychać z kilometra rośnie drastycznie. Nie jest to oczywiście skala, którą określiłbym jako “upierdliwa”, ale nie wpasowuje się dobrze w klimat całej pętli.
Od parkingu dla samochodów do szczytu Pradziada pozostaje nam 9km ze średnią 7%. Pradziad to taki Święty Krzyż – niezależnie od wszystkiego, wypada wjechać. Widoki z góry są całkiem niezłe, po drodze głównie las, a miejsce przypadnie do gustu głównie osobom, które lubią jak im piździ wiatrem i zimnem. No ale wypada i powinno się – choćby dla fotki z wieżą i pełnej panoramy okolicy.
Przyznam szczerze, że z całej rundy to właśnie wjazd na Pradziada był najmniej emocjonujący. To jednak nieistotne – przynajmniej raz w życiu wjechać wypada, tak jak na Karkonoską. Można ocenić samemu i w przyszłości podjazd pomijać skazując się na lawinę komentarzy, że Jesioniki bez Pradziada to nie Jesioniki. Dobrze wiem też, że następnym razem również go nie ominiemy wbrew temu, co mówię teraz.
Na ostatnim podjeździe odkrywamy, że kolarz jest jak tubka pasty do zębów. Niby jest już całkiem pusta, a zawsze da się wycisnąć z niej ten jeszcze jeden raz.
Do noclegu pozostaje nam bardzo długi zjazd z przerwą na nieco niespodziewany podjazd pod Novą Ves, który robimy już tylko głową, bo nogi nie jadą. To taka wieś położona na serpentynach, na szczycie której znajduje się turystyczna wieża obserwacyjna. Jest za późno, żeby ją sprawdzić, więc pozostaje nam wycieczka ukrytą, leśną drogą.
Czy kraj, w którym na kolacje jesz hranolki z čerstvých brambor może być zły?
Śpimy w Rýmařovie, który może i nie jest specjalnie po drodze, ale… Nasz nocleg to browar, w którym warzone jest piwo, z okien widzimy Lidla, na kolację zjadamy genialny smažený sýr z hranolkami z brambor i sałatką, a na śniadanie dostajemy jajecznicę na szyneczce i kanapki. Wszystko to doskonałość godna polecenia. Poza tym hotel nazywa się: Pivovar a hotel EXCELENT Rýmařov, a przecież nazwa EXCELENT nie może kłamać. Nie jest może szczególnie tani, ale nie ma na przykład problemu z trzymaniem rowerów w pokoju. To znaczy nikt nam tego nie zabrania, ale może jest to spowodane faktem, że Czesi nie mówią w innych językach niż czeski, więc nasza próba porozumienia się na recepcji trwa dość długo. Nawet mimo bogatego doświadczenia wygenerowanego wizytą na polsko-czeskim weselu na Mazurach w zeszłym tygodniu.
Całą niedzielę ściga nas burza, a według prognoz pogody jedziemy w samym jej centrum. Uderzenia piorunów w oddali urozmaicają nieco jazdę i dodają nutki przygody, ale nie spada na nas ani jedna kropla wody. Tak mi się przynajmniej wydaje, bo i tak jesteśmy cali mokrzy od potu. Trasę rozpoczynamy doskonale, bo od ponad 12km podjazdu o stabilnym 2% do miejscowości Skitrek – bez kawy nie polecam próbować. Za górką czeka nas nagroda, 13,5 kilometrów zjazdu ze średnią 3,5%. Mam nieodparte wrażenie, że po drodze ze dwa razy zasnąłem.
To wszystko jednak nic, czeka nas prawdopodobnie największe wyzwanie tego wyjazdu. Według liczb może nie tak trudne jak Pradziad, ale subiektywnie jednak trudniejsze. Oto podjazd kategorii HC: Loucna – Dlouhe Strane. Internet twierdzi, że jest to trzecia pod względem wielkości elektrownia szczytowo-pompowa na świecie i faktycznie, zbiornik znajdujący się na szczycie robi swoimi rozmiarami wrażenie. Nie to jest oczywiście najważniejsze, podjazd pod zbiornik to 12,5 kilometra o średniej blisko 7%. Jakby na to nie patrzeć – statystyki alpejskie, a to dalej Jesioniki
Pod elektrownię podjeżdża się z południa, bo droga jest wąska, leśna o nawierzchni dobrej. Zjazd to za to wolna od cywilnego ruchu (tylko autobusy wwożące turystów zjeżdżających potem na hulajnogach) autostrada. Naszym, skromnym zdaniem jest ciężej niż na Pradziada, ale też dużo ładniej. Jakieś takie lepsze jest wszystko.
Dalej czeka nas jeden z najbardziej wyczekiwanych momentów: Słynne serpentyny przy Červenohorskim Sedle. Chyba mogę ująć to tak: niedzielne popołudnie zafundowało nam najgorsze serpentyny po jakich jechałem w życiu. O ile sama droga jest OK – szeroka, nieco nudna autostrada przez las z 9 zawijasami, to niestety wszystko niszczą motocykliści.
Na zdjęciu serpentyny – po lewej w oddali widać Pradziada, po prawej, za wiatrakami – szczyt ze zbiornikiem:
Na ulicy czuję się jak w środku wyścigu Moto GP. Myślę, że średnio przypada około jednego motocyklistę na 200 metrów trasy, a każdy z nich zawraca po zakończeniu przejazdu i wraca tą samą drogą. Generuje to ciągły hałas, syf i smród. Nawet policja i straż pożarna odklejająca motocykl z barierki nie przeszkadza im w osiąganiu prędkości określanych jako nieco szalone i wyprzedzaniu samochodów po ciągłej, na zakrętach. Wjeżdżamy, strzelamy fotkę z drona i staramy się zapomnieć o tym na zjeździe.
Udajemy się ponownie do Jesionika, ale oczywiście nie na tyle daleko, aby jechać po poprzednim śladzie – odbijamy kawałek wcześniej. Tu też rujnujemy nasz plan weekendowy, który zakładał, że głównym celem wycieczki obok smażonego sera jest polecana przez Michała zupa czosnkowa w Penzion Rejviz. Zapychamy się bułeczkami w Lidlu.
Ostatni podjazd tego wyjazdu to leśna droga do wspomnianej miejscowości Rejviz, czyli prawie 10km ze średnią 4%. Samo Rejviz jest doskonałe, bo wygląda jak plan filmowy do satyrycznego filmu o Czechach – taki okoliczny skansen, który skansenem wcale nie jest. Ze szczytu dostrzegamy idealnie gładkie tereny za Głuchołazami i tam też się kierujemy ciągłym zjazdem aż do naszego parkingu, gdzie ku naszemu zaskoczeniu, auto stoi jak stało.
W Głuchołazach wpadamy na genialny pomysł. Pomaga nam w tym widok małego człowieczka, w samych slipkach, który posturą przypomina trochę ludzika Michelin, a sposób noszenia slipek jednoznacznie wskazuje, że czeka go przyszłość hydraulika. Udajemy się na kąpielisko miejskie, gdzie wpadamy na szybki prysznic (7zł / osobę) i możemy bez wstydu odwiedzić znowu Rzymskie Wakacje w Opolu i wrócić do domu, aby dzień później odpocząć w pracy.
Jesioniki!
Jesioniki mogę podsumować tak: nieważne jaki masz rower, jeśli jesteś Prawdziwym Polakiem, przynajmniej raz w życiu powinieneś je odwiedzić. Nieprzyzwoicie równe drogi, zaskakująco mały ruch, smażony ser, tereny zarówno dla początkujących, jak i zaprawionych kolarzy, to właśnie to, czego wszyscy szukamy. Tak powinny wyglądać kolarskie Bieszczady.