Kaszebe Runda 2018
Wiem, miało mnie w tym roku nie być. W zeszłorocznej relacji pisałem, że impreza jest bardzo fajna, ale wystarczy mi do szczęścia jedna wizyta na niej. Przyznam szczerze, było blisko, aby moja deklaracja sprawdziła się. Z zapisami zwlekaliśmy do ostatniej chwili, gdyż uważam, że Kaszebe Runda ma sens tylko przy ładnej pogodzie – przynajmniej dla mnie. Jazda 200 kilometrów w deszczu i chłodzie sprawia średnią przyjemność. Szczególnie, gdy człowiek co chwilę robi krótką przerwę na jedzenie, podczas której zdąży ochłonąć i nieco się zagrzać, tylko po to, aby za chwilę wrócić na deszcz. Przepraszam, że zwątpiłem w pogodę, która przecież w tym dniu zawsze jest dobra.
Dzisiejszy ból jest jutrzejszym sukcesem
Do samego rajdu, czy też maratonu (ciężko znaleźć prawidłowe określenie tego, czym Kaszebe Runda jest, ale najbliżej jej chyba do wycieczek w stylu Rajdu Wokół Tatr) przygotowywaliśmy się bardzo długo i bardzo poważnie.
Starannie rozpisany przeze mnie plan treningowy, bazujący na doświadczeniach z lat mlekiem i miodem płynących, zakładał między innymi:
1. Odpowiednio określoną dieta, mającą na celu maksymalne rozciągnięcie żołądka
2. Ćwiczenia mięśni żuchwy, która przegryźć będzie musiała niezliczone ilości jedzenia
3. Wzmacnianie gardła, aby niedogryzione kawałki, lecące z prędkością światła, nie uszkodziły przełyku
4. Podnoszenie hantli, aby utrzymać spiczasto wypełnione talerzyki w wątłych, kolarskich rękach
5. Praca nad FTP, aby przemieścić się z niesamowitą prędkością pomiędzy bufetami oraz wyprzedzić ludzi polujących na moją jajecznicę
6. Całoroczne wstawanie do pracy przed 7 rano, aby ustawić się w czołowych rzędach (grupy startują co 2 minuty po ~15 osób). Z doświadczenia wiemy, że na 3. od końca bufecie jest ograniczona ilość lodów.
7. Utrzymanie relacji towarzyskich z osobami, które tworzyły będą naszą grupę – głodną i szybką
8. Zwiększenie elastyczności policzków i analiza filmów o chomikach
9. Porzucenie relacji towarzyskich. Gdy koledzy przez cały rok zapraszają Cię na dietetyczną sałatkę z szejkiem bezlaktozowym i bezglutenową bułeczką, Ty odmawiasz, bo musisz ćwiczyć jedzenie pączków
10. Zakup odpowiednio za dużych ubrań
11. Zakup pakietu medycznego, aby kontrolować poziom cukru oraz cholesterolu.
12. Planowanie zakupów tylko na sobotnie popołudnia, wypadające przed niehandlową niedzielą, aby przygotować się mentalnie do kolejek po jedzenie
13. Porzucenie wszelkiej maści galaretek, żeli i batonów sponsorowanych przez chętnych do rozdawania w zamian za wpis o tym, że są najlepsze dystrybutorów, na rzecz lokalnych ciastek, taki jak w Sklepie u Marty.
Ten wyścig to sama stricte wyścigowa spalara, tak jak widać na zdjęciach:
Plan ciężki, lecz doskonały
Panda nie wytrzymała tego rygoru treningowego. W dniu wyjazdu problemy zdrowotne rozłożyły ją całkowicie, brzuch nie wytrzymał tej presji. Spędziła dzień tak jak planowaliśmy, ale nieco za wcześnie. Dopiero w poniedziałek, po powrocie z Kaszebe Runda, mieliśmy tak wyglądać. Ja miałem nieco więcej szczęścia – dni poprzedzające spędziłem na zgrupowaniu trochę-wysokogórskim w Innsbrucku. Drogi hotel opłacony przez jedną z kolarskich firm, pozwolił mi doszlifować ostatnie braki i przećwiczyć elementy, których w domowych warunkach praktykować nie mogę. W drogich hotelach jedzenie się nie kończy – obiady można domawiać w nieskończoność, a pozostałe posiłki to szwedzki stół – taki sam jak na Kaszebe Runda. Posiłki w środku dnia skupiały się więc na zwiększeniu elastyczności przewodu pokarmowego, a śniadania i lunche to typowe budowanie wieży jedzeniowej na talerzu (w celu przeniesienia jak największej ilości, przy jak najmniejszej liczbie kursów) oraz podchodzeniu do jedzeniowych kibelków w taki sposób, abym za każdym razem wyglądał na inną osobę i nie rzucał się w oczy, jako ten – który ciągle sobie dokłada. Styl trzeba trzymać.
Przygotowania poszły idealnie – waga startowa została osiągnięta. W tydzień udało mi się osiągnąć wyniki, które po wprowadzeniu do dowolnej “inteligentnej wagi” skutkowałyby komunikatem: “proszę ponownie skalibrować urządzenie”. Byłem gotowy jak nigdy.
Czas Plancka to czas potrzebny fotonowi do przebycia długości Plancka. Jest to również najmniejsza jednostka czasu mająca sens fizyczny. Tyle mniej więcej potrzebują moje neurony, aby podjąć decyzję o tym, czy w ostatni weekend maja wystartuję w Majka Days, GFNY Gdynia, czy Kaszebe Runda.
Plan był prosty, bo na Kaszebe połączenie mam bardzo dobre. Wylatuję z Innsbrucka w piątek wieczorem, przesiadam się we Frankfurcie… i kaplica. Okazuje się bowiem, że przez piątkowe burze wiele z lotów Lufthansy zostało opóźnione – w tym także mój. Jako że byłem jedynym przesiadającym się w ten sposób pasażerem, samolot do Warszawy na mnie nie poczekał, utknąłem na lotnisku…
Głód sukcesu
I to było bardzo dobre. W ramach rekompensaty otrzymałem trochę dostęp do specjalnego wagonika pocieszenia, na którym leżały niekończące się batoniki czekoladowe (gdy tylko zaczynały się kończyć, pojawiał się kolejny wózek), voucher na jedzenie lotniskowe oraz darmowe posiłki w formie szwedzkiego stołu w hotelu, w którym mnie tymczasowo ulokowano – Sheratonie. Posiłki dla nieszczęśliwych pasażerów w Sheratonie nieco różnią się od tych dla pełnoprawnych klientów. Nie chodzi tu nawet o fakt, że nie są w restauracji, a w specjalnym pokoju, znajdującym się nieco na uboczu, ale o to, że ich jakość przypomina trochę pomoc dla powodzian.
To jednak nie ma znaczenia, trening to trening – cykl przygotowawczy wydłużył się po prostu o jeden dzień. W sobotę wsiadam w samolot, biorę Uberka do domu, współczuję Pandzie, że musi leżeć przez weekend w łóżku, przepakowuję plecak, wsiadam w auto i zgarniając po drodze Piotrka uderzamy prosto do… Burger Kinga. Potem już Kościerzyna i klasyczna ścieżka przetarta przez ponad 2 tysiące startujących kolarzy i rowerzystów – biuro zawodów i spożywcza wizyta w Biedronce. Nasz metabolizm jest tak nakręcony, że nie możemy sobie pozwolić na brak zapasu jedzenia pod ręka.
Just do your job
Potem kolejna wizyta w Biedronce, bo jeszcze coś słodkiego przecież i można się udać do naszej agroturystyki znajdującej się pośrodku niczego (najbardziej charakterystycznym punktem w okolicy jest asfaltowa droga znajdująca się jakieś 800 metrów od nas), aby w spokoju zasiąść przy grillu. I tylko ta ściana deszczu przez cały dzień i niezbyt optymistyczne prognozy nieco martwią. Jak się potem okazało, Kaszebe Runda trzyma zawsze poziom pogodowy i mimo 100% pewności, że zmokniemy, trasę kończymy w palącym słońcu.
Tak, mogę to powiedzieć: w tym roku byliśmy cholernie dobrze przygotowani do Kaszebe Runda i nic nie mogło nas powstrzymać. Plan został wykonany, wnioski zostały wyciągnięte, wszystko było “na plus” – z bilansem kalorycznym przede wszystkim. W nocy nie podjadamy nic. To ciężkie, ale gdy idzie się spać po 23, a wstaje po 5, jest to możliwe. Nasze układy trawienne ustawione są na spalanie setek kalorii w ciągu godziny, więc obudzimy się z ogromnym ssaniem w żołądku i motywacją bufetową.
Nie do końca nam to wychodzi i zmuszenie jesteśmy zaliczyć pierwsze śniadanie już o godzinie 6.20. Na szczęście po 7 jesteśmy już głodni znowu i niecierpliwie czekamy na start. Przyznam szczerze, tego dnia sam boję się swojego żołądka – w głębi modlę się tylko, aby mój pępek był szczelny i nie zassał koszulki. Organizator zapewnił nawet specjalne fartuszki-śliniaczki, które pilnują brzucha, aby nie wybuchł. Pętelka z boku pozwala kontrolować stan obwodu ciała, jednak dobrze wiemy, że dopóki udo nie uderza o brzuch przy pedałowaniu, można spokojnie walczyć dalej. W najgorszym wypadku mamy też multitoole, które pozwolą przesunąć kokpit nieco wyżej.
Dwa najpiękniejsze słowa tego dnia: Kompot rabarbarowy
Było.
O samej imprezie przeczytać możecie w zeszłorocznym wpisie. Nic się nie zmieniło, poza tym, że po zeszłorocznych wichurach drzew jakby mniej. W dalszym ciągu jest to jedna z niewielu imprez, na starcie której startują obok siebie składaki, rowery poziome, marketówki, trekkingówki, rowery z kategorii vintage i najnowsze wynalazki technologiczne uzbrojone w komponenty ENVE. Pan z brzuszkiem, w którym zmieściłby 3 wytopionych kolarzy stojących obok. Pani w krótkich spodenkach i koszulce startująca na 200km z oponami wielkości mojego bicepsa (czyli pewnie jakieś 2,5 cala) obok triathlonisty w bezrękawniku na profesjonalnej kozie. Tego dnia wszyscy jesteśmy kolarzami. Prawie 2300 osób startujących na 3 dystansach. Wielu z nich po raz pierwszy w życiu pokona tak długi dystans na raz.
Tu powracam do mojej teorii, że Kaszebe Runda jest jednym z najlepszych miejsc do pierwszej w życiu próby przekroczenia bariery 100 lub 200 kilometrów. Tak dobrze zabezpieczonej, biorąc pod uwagę jej długość, trasy ze świecą szukać gdziekolwiek. Na grubo ponad 200 kilometrach (bo 3 dystanse biegną po częściowo różnych pętlach) nie sposób było znaleźć nieobstawionego strażakiem skrzyżowania lub nieoznaczonego zakrętu lub dziury.
Z dziurami bywa różnie, jak to na Kaszubach – czasem lepiej, czasem gorzej. Zaczyna się przeciętnie. Początki trasy to asfalt dobry, ale dziurawy. Każdy z ulicznych kraterów jest co prawda zamalowany zieloną fluo-farbą, lecz wiadomo jak jest w peletonie – wystaczy, aby jedna osoba z przodu przegapiła i jest pewne, że ktoś z tyłu zginie (a przynajmniej jego koło). To moment, w który decydujemy się jechać zawsze z przodu i narzucać tempo, niż się wozić. Drogi są OK dopóki człowiek przemieszcza się małą grupą, pozwala to lekkim slalomem, ale całkiem sprawnie, przemieszczać się do przodu.
To, co spotykamy potem to czysta poezja. Pamiętacie tekst o najlepszym fragmencie najlepszej trasy w Warszawie, o który pisałem niedawno? To jest to samo… tylko dużo dłuższe i lepsze, bo i las taki jakby lepszy, bardziej zielony. Wiadomo, cudze zawsze lepsze. Do tego te jeziora po bokach. Droga jest idealnie równa, pofalowana, sporo zakrętów, jak i nieprzyzwoicie długich prostych. Najlepsze jest w niej jednak to, że nie ma na niej praktycznie ruchu. To jedna z tych dróg, po której samochodem przemieszcza się pewnie kilkanaście osób – mieszkańców tych kilku wsi, które akurat znajdują się w okolicy.
Im bliżej Kościerzyny, tym znowu gorzej z kulminacją gdzieś na wysokości Bytowa, kiedy to asfalt staje się chropowaty i niezbyt przyjemny. Po 150km potrafi to już nieco męczyć i zirytować. Podobnie jak w zeszłym roku wydaje mi się, że im dłuższy dystans, tym więcej ładnych miejsc pokrywa. Może to taka zachęta na przesuwanie swoich granic w kolejnych latach? Z drugiej strony, wydaje mi się, że rowery osób wybierających 65km wybaczają znacznie więcej.
Zaznaczę to po raz kolejny: Kaszebe Runda jest najlepszą okazją do pojeżdżenia przez Kaszuby, jaką macie. Kaszubskie drogi to cisi zabójcy. Są kręte, z niespotykanymi utrudnieniami, otoczone przez drzewa, a ruch mimo że niewielki, generują lokalsi, którzy znani są z dość radosnej kultury drogowej. Jeśli człowiek zna drogę na pamięć może jechać szybciej – problem jeśli akurat pojawi się kolarz w miejscu, w którym nigdy go nie było, a z przodu pojawia się auto, którego tam nie powinny być, bo przecież ruch jest niewielki. To pewnie jeden z powodów, dla których w okolicy powstaje coraz więcej ścieżek rowerowych – ścieżek fajnych, ale zdecydowanie nie dla kolarzy szosowych.
Skupy się na poważnych rzeczach, a nie na bezpieczeństwie drogowym. Bufety, podobnie jak drogi, również są różne. Niektóre (te końcowe, gdy trasy się łączą) są tak zatłoczone, że prawdopodobnie przekroczylibyśmy limit czasowy próbując doczekać się na jedzenie. Niektóre (podobnie jak w zeszłym roku) pozwalają poczuć się jak na najgorszej stołówce, którą z perspektywy czasu i z niewiadomych powodów, wspomina się bardzo dobrze. Makaron z namiastką jakiegoś dodatku pieczarkowego o smaku soli. Niektóre jednak są smakową poezją. Jak nazwać stolik, na którym stoją obok siebie (a dokładniej to robią się, a nie stoją) – naleśniczki, jajeczniczka, kanapeczki ze smalczykiem, ogóreczki konserwowe, rybka i ciasta?
– Puk, puk!
– Kto tam?
– Kanapeczka ze smalczykiem.
– Wchodzi pani, czy wychodzi?
– Jeszcze nie wiem
Myślicie, że Tatra Road Race to walka z samym sobą? Pfffff.
Wyobraźcie sobie, że przerwaliście na chwilę jazdę, czeka na Was jeszcze ze 150km bardzo szybkiej jazdy. Widzicie przed sobą wędzoną rybę, słodkie ciastko i kanapkę ze smalcem. Musicie wybrać. Nieopatrznie, zanim jeszcze dokonaliście wyboru, okazuje się, że odruchowi zjedliście już kawałek rybki i ciastka (albo kilka, ciężko powiedzieć) i stwierdzacie, że jednak mieliście ochotę spróbować tej wspaniałej pajdki ze smalcem, który może być dobry, a może nieco zawieść.
Patrzy na Was, a świadomość, że być może któryś z kolegów ją zje i powie na mecie, że była pyszna, będzie jak to uczucie, gdy pojechałeś na Stelvio od złej strony i ktoś Cię uświadamia dopiero po powrocie. O tej kanapce będzie się przypominało całą drogę, o wielu rzeczach w życiu trudno zapomnieć, ale o smalcu podczas wysiłku najtrudniej. Nie wytrzymujesz, chwytasz i wbijasz się zębami w chleb. Smalec jest tak tłusty, że już po pierwszym gryzie żałujesz. Żałujesz, ale gryziesz dalej, bo nie sposób się powstrzymać. Kończysz całą kanapkę i wykrzykujesz:
Non, je ne regrette rien!
Teraz możesz spoglądać na kolegów, którzy odpuścili ze strachu z prawdziwą pogardą. Niech żałują. Zrobiłeś to. Żal nadejdzie dopiero w poniedziałek, gdy będziesz musiał założyć w pracy półgodzinne, udawane spotkanie, aby nikt Ci nie przeszkadzał, w czasie, gdy w łazience będziesz grał w grę na telefonie.
Tego dnia nasza trójka (z wieloma innymi osobami zmieniającymi się za naszymi plecami) przejeżdża 199 kilometrową trasę w 6 godzin i 20 minut. Jest to o tyle ciekawe, że czas właściwej jazdy to 5:33 – gdzie uciekła prawie cała godzina? ;-) Jazdę potraktowałem trochę eksperymentalnie – za 2 tygodnie czeka mnie jeden z najtrudniejszych startów w sezonie, a może nawet w życiu. Powinien zająć właśnie koło 6-7 godzin. Kaszebe Runda pozwoliła mi ocenić w jakie tętno celować i jak wiele mogę zjeść podczas wysiłku zanim stwierdzę, że jest to za dużo.
Potem już tylko 4,5 godziny w aucie z przerwą na wizytę w Burger Kingu i można spokojnie zjeść tę wyczekiwaną od kilku dni, domową kolację (czyli jogurt z dżemem, masłem orzechowym i bakaliami).
Czy w przyszłym roku wrócę na Kaszebe Runda? Cóż, ciężko mi powiedzieć – byłem dwa razy, wydaje mi się, że trzeci już nie muszę. Odpowiedź na to pytanie przypomina jednak odpowiedź na pytanie Twojej dziewczyny/chłopaka: “czy będziesz jadł tę ostatnią frytkę”? Odpowiadasz, że raczej nie, ale dobrze wiesz, że tej decyzji żal będzie jeszcze bardzo długo. Mam więc dziwne przeczucie, iż mimo 400 kilometrów, które dzielą mnie od startu, zobaczymy się w Kościerzynie jeszcze nie raz. Żeby zjeść, żeby przejechać się fajną trasą, posiedzieć w miejscu oddalonym nieco od widzianego na co dzień zgiełku i żeby spotkać się w bezstresowej atmosferze ze znajomymi, z którymi dawno się nie widziałem.