Czwartek, 28. lipca, godzina 22:00. Normalnie o tej porze wożę się po mieście jestem gdzieś pomiędzy poziomem 4750 w Candy Crush Saga pod kołderką, a próbą trzymania pionu patrząc, jak piesek szuka idealnego miejsca na siku w pobliskim parku. Ten wieczór jest jednak inny. Michał siedzi (lub stoi) na koncercie w jakimś odległym mieście, ja słucham o sensie tworzenia monorepo w strukturze mikroserwisowej podczas korporacyjnej integracji. Nic nie wskazuje na to, że kilkanaście godzin później będziemy już w drodze do Rumunii. Z każdym kolejnym wyjazdem, przygotowani jesteśmy coraz lepiej. Nie inaczej jest tym razem. Jak prawdziwi profesjonaliści, mamy już zatankowane auto i jako-tako ułożoną trasę – to powinno wystarczyć. Jeśli chodzi o noclegi, pakowanie się, zrobienie formy, logistykę żywnościową i inne pierdoły… jakoś to będzie.

Ktoś mógłby zadać pytanie dlaczego jedziemy samochodem z centrum Warszawy na parking lotniska w miejscowości Kluż-Napoka. Tym kimś mógłbym na przykład być ja pytający Michała lub Michał pytający mnie. Byłoby zasadne, bo loty są tanie (400zł w jedną stronę), a terminy dogodne (idealnie pokrywające się z naszym wyjazdem). Obaj wiemy jednak, że jesteśmy w stanie dokonać odpowiedniej ekwilibrystyki umysłowej, uzasadniającej 10-krotnie dłuższą podróż. Brzmi ona: pakowanie rowerów do kartonu. Decyzji żałujemy gdzieś tak po godzinie jazdy, gdy meldujemy się na węźle Salomea (16km od domu) i skręcamy na nim dwukrotnie źle. Najpierw jedziemy na Ursynów, potem do Pruszkowa. Plusem jazdy samochodem jest jednak to, że niezależnie od tego jak wolno jedziesz, nic Ci nigdzie nie ucieknie.

Tu ciekawostka, z Warszawy do Kluż-Napoki, która wcale nie leży najbliżej granicy, jest raptem niecałe 900km. Problem w tym, że są to oldschoolowe kilometry. Nawet w Polsce jedziemy drogami tak wąskimi, że węższe być nie mogą. Podróżowanie po Rumunii też jest dla nas pewnym zaskoczeniem, bo 160km od granicy, do parkingu lotniskowego jedziemy ponad 3 godziny. To 3 godziny krajobrazów, podczas których wątpimy, czy był to dobry pomysł z tymi całymi Karpatami rumuńskimi. Po drodze śpimy w Koszycach, bo tam gdzieś wypada połowa drogi, a na dworze robi się akurat ciemno. A jak jest ciemno, to się śpi. Nocujemy więc w akademiku: ŠD Němcovej 1.

O Rumunii wiemy nie za wiele: zabiją nas dzikie psy, zjedzą nas niedźwiedzie, rozjadą nas lokalni kierowcy, odwiedzimy Transalpinę i Transfogaraską, na których będzie masa turystów, a jako że pchamy się na dwie najbardziej znane drogi w promieniu setek kilometrów, dookoła nich na pewno też będzie strasznie. Generalnie: zamiast odludnej Rumunii, której oczekujemy, wpakujemy się w najgorszą, kolarską patologię. Na szczęście, wszystko jest całkowicie odwrotne.


Trasa.


Planowana trasa minimalnie różni się od tej, którą faktycznie przejechaliśmy. Początkowo plan jest taki, aby z Kluż-Napoki udać się Karpatami, zahaczając o dwie najbardziej znane drogi/przełęcze do Braszowa, tam wsiąść w pociąg i wrócić. Szybko przekalkulowaliśmy jednak, że 7 godzin w pociągu i nasza wewnętrzna potrzeba „pojedźmy szybciej, zdążymy na wcześniejszy” niepotrzebnie nas zmęczy. Jakbym chciał się męczyć to bym jeździł na wyścigi gravelowe. Robimy więc pętlę, choć również inną niż zaplanowana. Głównie dlatego, że rozjazd pomiędzy „co chcę siedząc na krześle przed komputerem”, a „co chcę faktycznie jadąc” jest spory. Jak zwykle.

Czy to jest pętla, którą można brać i kopiować, aby żyć naszym życiem? Cóż, nie wiem, bo nie wiem co przegapiliśmy. Mogę za to uczciwie powiedzieć, że trasa jest ciężka, ale dobra – nawet bardzo. Poziom zróżnicowania jest ogromny – brakuje chyba tylko morza. Od dużych gór, przez małe góry, pagórki, drogi terenowe, krajowe, lokalne, szutrowe, kamieniste, beznadziejne, doskonałe, wały, łąki, pola, mostki, rzeczki, wsie, miasta, miasteczka i tak dalej.

Nawierzchni są przeróżne, ale szczególnie w pierwszej części, dominuje teren. Za wyjątkiem słynnego Strategic Road, nie ma technicznych trudności na oponie 38mm. Choć i ona nie jest techniczne trudna, a po prostu ręce bolą i łatwo się zabić wpadając w metrową wyrwę pośrodku drogi. Trudnością może być jedynie długość segmentów terenowych oraz logistyka noclegowo-żywieniowa.

Trasę zaczynamy w sobotnie popołudnie i kończymy w środę o podobnej porze. Jeździmy od pobudki (czyli okolice 7-8 rano) do zmroku – bo po co jeździć po nowych miejscach, gdy ich nie widać.

Co do samej trasy – nie ma na niej niczego, czego człowiek, który był w Bieszczadach i Alpach wcześniej nie widział. Przynajmniej pod kątem natury, bo jeśli chodzi o aspekt kulturowo-społeczny, jest nieco inaczej. Taka lepsza Łemkowszczyzna i Podlasie.

Łączny dystans to 840km / 13 000m. Odczuwalny jest jednak dużo większy, głównie przez teren.


Sprawa psia.


Dużo osób ostrzegało nas przed hordami psów, które będą chciały nas zabić. Cóż, niebezpiecznych sytuacji z psami mieliśmy zero – niekomfortowych może ze 2. Może mieliśmy szczęście, może taki rejon, a może doświadczenie nabyte z psami pasterskimi wiosną na Sycylii zaprocentowało. Psów spotkaliśmy faktycznie masę, większość całkiem postawnych, masywnych i zdolnych do zabicia nas szybciej niż rozpędzony Racuch, któremu zabrano skarpetkę. Tylko że zdecydowana większość z nich nie była bezdomna, a można pokusić się nawet o stwierdzenie, że całkiem zadbana.

Nasze 3 gazy policyjne zdały się na nic. Wiadomo, że jak wjeżdżasz rozpędzonym rowerem w stado owiec na końcu świata i zaczyna się ogólny chaos i becząca panika, to pies, którego jedynym zadaniem jest pilnowanie tej paniki, zadowolony nie będzie. Zatrzymanie się jednak zawsze pomagało. Stanąć, zejść z roweru, pomodlić się i powolnym krokiem iść dalej. Gdy psów było więcej niż 4, zazwyczaj był też w oddali krzyczący na nie Rumun. Czy krzyk pomagał – nie wiem, ale na pewno robił wrażenie. Tak jakby wielokrotnie wcześniej nie udało się ich odwołać od zakopanych gdzieś w okolicy kolarzy, którzy postanowili się nie zatrzymywać, bo nie byli z nami na Sycylii. My byliśmy i wiemy, że jak od goniącego psa uciekasz, to on goni bardziej. Jak nie uciekasz, to nie goni… chyba, że goni – wtedy masz przewalone.

Z tego miejsca przypominam, że żadna z porad zamieszczonych na blogu nie jest z poradą z punktu widzenia prawnego i nie można pociągnąć mnie do odpowiedzialności karnej za brak ucieczki przez psem mordercą.


Sprzęt.


Nie ma tu żadnych niespodzianek. Jadę jak zawsze na Factorze Vista na Force AXS, wyjątkowo jednak ubranym w opony PANARACER GravelKing SS+ o szerokości 38mm – to zdecydowanie lepszy wybór niż moje klasyczne 35mm Goodyeary. Oczywiście tubeless, choć nie wiem czy ma to znaczenie, gdy jedzie się powyżej 3 barów. Może gdyby chciało mi się przed cięższymi odcinkami trochę popuszczać, a przed asfaltem pompować… ale mi się nie chce. Czekam aż technologia rozwiąże problem doboru ciśnienia w czasie jazdy.

Eksperymentem jest za to ubiór, ponieważ rezygnuję z klasycznych, kolarskich bibsów (spodenek). Być może to przez rozmiarówkę Assosa, która ze względów psychicznych nie pozwala mi włożyć rozmiaru większego niż XL. Podczas kilku ostatnich wypraw odkryłem, że na długich trasach mam problem z szelkami ciągnącymi ramiona. Może to też być wina moich informatycznych ramion, nie wiem. W każdym razie jadę w zwykłych spodenkach (Pedaled JARY) plus, pod nimi, gacie z wkładką (Bokserki ASSOS Trail Liner Shorts) – rozwiązanie jest doskonałe. Całość potrzebujemy kilku kilometrów na ułożenie się, a potem o nim zapominam. Łączy przyjemne z pożytecznym, a w dodatku nie czuję się jak kolarz, co uwypukla moje poczucie wakacyjności na wyjeździe. Szczególnie w połączeniu z koszulką merino: Pedaled KAIDO, która również jest odpowiednio daleko klasycznej lajkry.

Cały bagaż jest dość skromny. Poza tym, co na sobie, w torbach jest: bluza, przeciwdeszczówka ultralight, zapasowe skarpetki, spodenki przeciwdeszczowe, koszulka cywilna, jakieś narzędzia, ładowarki, parę batonów i w sumie tyle.


Dzień 0.


dystans: 103km / przewyższenie: 1565m / czas ruchu: 5:35h / łączny czas: 6:24h 
https://www.strava.com/activities/7556693912

Sobota, 30 lipca, godzina 15:05. Meldujemy się na parkingu pod lotniskiem w Kluż-Napoce. To ze dwie godziny później, niż wylądowałby nasz samolot startujący z Warszawy jakieś 20 godzin po naszym wyruszeniu w trasę. Przebieramy się, zostawiamy kluczyki do samochodu typkowi, który siedzi w budce i wygląda uczciwie i ruszamy rowerami w drogę. O samochód się nie boimy, bo parking ma nazwę ParkingOK, więc na pewno będzie dobrze.

Pierwsze kilometry, czyli wyjazd z miasta uświadamia nam, że jest dokładnie tak samo, jak wszędzie indziej. Może bloki trochę biedniejsze, ale bez przesady. Taka Sycylia lub lepszy Neapol, z tą różnicą, że jest czysto. Tak, w przejechanym przez nas fragmencie Rumunii, było czysto. Na wioskach zero śmieci, w lasach zero, czasem pod większym miastem trochę syfu, ale generalnie lepiej niż u nas.

Sobota to w dzień, w którym musimy zmoknąć. Już podczas jazdy samochodem temperatura waha się w ciągu godziny od 17°C do 34°C – raz pali słońce, chwilę później ściana deszczu. Czarne chmury wiszą na horyzoncie i tylko czekają, aż dojedziemy do najbardziej odległych z najbardziej odległych miejsc.

Z Kluż-Napoki wyjeżdża się komfortowo, praktycznie od momentu, gdy znika miasto, znika też całkowicie ruch. Szybko wjeżdżamy dobrymi asfaltami w strefę pagórków, potem kilka odbić na coraz to bardziej boczne i terenowe drogi i nagle znajdujemy się w miejscu, w którym mogłyby powstawać epickie zdjęcia na rozkładówki w Bikepacking Journal. Moje obawy o ominięcie „bocznej Rumunii” znikają bardzo szybko. Jesteśmy tam, gdzie chcieliśmy.

Wiąże się to niestety też z momentami błota i kałuż, dzięki czemu już po drugiej godzinie wycieczki, naszym rowerem jest wszystko obojętne – bardziej usyfione już nie będą. Jeśli wcześniej było widokowo dobrze, to teraz jest już bardzo dobrze i genialnie. Szutry, asfalty, górki, skały i domki, których nie powstydziłyby się najlepsze skanseny. Zabudowa i ogólny klimat są tak dobre, że brakuje tylko ekip filmowych, kręcących coś o europie wschodniej – niemal karykaturalnie dobre. Czekamy na spotkanie Borata. Trochę krów, jakieś psy, czasem człowiek z koniem… i w tym wszystkim my, ludzie z całkowicie innej bajki.

Nawet jakiś poważniejszy podjazd się trafia – po odbiciu w drogę, której na pierwszy rzut oka nie ma, a mimo to jest asfaltowa – 4km ze średnią 9%, a potem dalej w górę aż na 1000m n.p.m. Docieramy przypadkiem na punkt widokowy Panorama Dumești, na którym spotykamy kilkuosobową grupkę turystów z lokalnym przewodnikiem. Są w szoku skąd się tu wzięliśmy i jak trafiliśmy w to miejsce – my w sumie też. Różnica jest taka, że my możemy dalej cisnąć terenem. A dalej jest jeszcze lepiej.

Problem pojawia się, gdy zaczynamy rozglądać się za noclegiem. Booking sugeruje, że do najbliższego noclegu dojedziemy w połowie nocy, co nie jest najlepszą opcją, szczególnie biorąc pod uwagę ogólne zmęczenie podróżą. Na Google Maps znajdujemy chatkę oznaczaną jako nocleg (Dor de munte Apuseni). Docieramy do niej o zmroku i dowiadujemy się, że tak, ale nie. To znaczy może by się dało, ale jakbyśmy mieli swój namiot. Dostajemy szklankę wody, angielski numer telefonu od mówiącej perfekcyjnym angielskim gospodyni, tak na wszelki wypadek i namiar na monastyr, który podobno przyjmuje strudzonych wędrowców (Schitul Hopagi). Z niewyjaśnionych przyczyn stwierdzamy po drodze, że przecież nimi nie jesteśmy i decydujemy się zaryzykować zjazd do kolejnego punktu na mapie – Casa Bunicilor Apuseni.

Nocleg jest doskonały, jego jedyną wadą jest to… że zajęty. To bowiem chatka, którą ktoś już wynajął. Po telefonie do właścicielki, wynajmujący (mówiący perfekcyjnym angielskim) zgadzają się oddać nam jeden nieużywany pokój z łazienką. Płacimy im dokładnie tyle, ile oni płacą za cały domek (200zł) i zostajemy. Jak pewnie zauważyliście, tego dnia zapomnieliśmy o jedzeniu i piciu. Sklepu po drodze po prostu nie było, więc wieczorem i rano jesteśmy nieco głodni. Na szczęście do najbliższego sklepu mamy raptem kilkadziesiąt kilometrów haratania terenem gdzieś na końcu świata. Ale to wszystko nie ma znaczenia, bo przecież nocujemy w miejscowości DUPA DEAL. Z Googla dowiadujemy się, że dupa to „za” a deal „górka”, więc na nasze jest to Zagórze.


Dzień 1.


dystans: 199,8km / przewyższenie: 3093m / czas ruchu: 11:21h / łączny czas: 14:04h 
https://www.strava.com/activities/7565635972

Tego dnia jechalibyśmy na pewno nieco szybciej, gdyby nie kapeć i odkrycie, że wśród 3 zapasowych dętek jedna jest szosowa, a jedna przepuszcza, bo była klejona. Na zabawę z dętkami tracimy łącznie z 1,5h. Start też nie jest zbyt prosty, bo od ostatniego porządnego posiłku minęły już prawie dwie doby. Dodajmy do tego fakt, że kilka minut próbujemy pokonać furtkę od gospodarstwa tak, aby pies nie wyszedł razem z nami. Gdy nam się to ostatecznie udaje, przechodzi pod nią i odprowadza nas do horyzontu.

Wioski i widoki wynagradzają za to wszystko. Docieramy nawet do dużej miejscowości, w której zaliczamy Penny Market. Jak się potem okazuje – jedyny sklep, w którym będziemy przez kolejne 30 godzin. Gdybym wtedy to wiedział, zakupy zaplanowałbym inaczej.

Bo płaskiego, wygodnego i pustego asfaltu, przeplatanego czasem terenem, mamy dużo, aż do momentu, gdy zjeżdżamy w szutry i rozpoczyna się podjazd. Dobrze, że jesteśmy do niego dobrze nastrojeni przez zahaczenie o elektrycznego pastucha podczas jazdy naszą BARDZO DOBRZE ZAPLANOWANĄ trasą. Niekończący się podjazd (z drobnym spadkiem po drodze) zaczyna się jakoś na 108km (8. godzina jazdy) i trwa blisko 70km. Wspinamy się z okolic 250 metrów na 1400 metrów, aby dojechać do asfaltu, którym wjedziemy jeszcze wyżej – już w całkowitych ciemnościach.

Podjazd jest masakrycznie długi, bo terenowy, ze stabilnym nachyleniem i ciągle przez las. Aby urozmaicić nam przygodę, zaczyna lać, a temperatura spada do kilku stopni. Oczywiście najniższa jest dokładnie wtedy, kiedy rozpoczynamy jazdę w dół.

Pewnym problemem jest znalezienie noclegu. Okazuje się bowiem, że ich nieobecność jest tylko połową problemu – poza jakąkolwiek infrastrukturą, nie ma również zasięgu w telefonie, przez co szukanie jest nieco trudniejsze.

Na Bookingu znajdujemy coś, co wygląda na nocleg i od trasy odbiega jedynie o kilka kilometrów – Cabana Groapa Seaca. Cóż, zapomnieliśmy sprawdzić, o ile odbiega za to w pionie, choć czy coś by to zmieniło? Nie wiem. Docieramy tam w środku nocy i chwilę zajmuje nam znalezienie w obiekcie kogokolwiek. Koniec końców za kolejne 200zł dostajemy pokój od człowieka o komunikatywności równej zero. Na pytanie o sklep, jedzenie, czy restaurację, gość się tylko uśmiecha ze zdziwieniem. Znowu idziemy spać bez śniadania i kolacji. Rano stracimy ze 20 minut na próbie wytłumaczenia, że płatność zrobiliśmy kartą przez booking. Może byłoby to prostsze, gdyby był tam jakikolwiek zasięg. Sytuacja dynamiczna na tyle, że jest nawet grany telefon do pomocy w Bookingu.


Dzień 2.


dystans: 170km / przewyższenie: 3275m / czas ruchu: 10:24h / łączny czas: 12:39h 
https://www.strava.com/activities/7565636159

Dzień rozpoczynamy od wjazdu na najwyższą drogę Rumunii – Transalpinę. Zgodnie z naszymi oczekiwaniami, przed wjazdem na kluczowy odcinek podjazdu stoi jakiś bus z jedzeniem. Ładujemy w siebie blisko półkilogramowe kołacze składające się z cukru i tłuszczu – posiłek ciepły i idealny. Podjazd jak podjazd – równy, z serpentynami, przez las, praktycznie zero ruchu. Przynajmniej do pewnego momentu, po którym nie wiemy już jak jest, bo mgła ogranicza widoczność do kilku metrów.

Szczyt jest oszukany, bo po wjeździe na górę trzeba zjechać ze 200 metrów, aby znowu wspiąć się na kilka metrów wyżej niż wcześniej – na Pasul Urdele. Osiągamy 2145m n.p.m. i zawracamy korzystając z tego, że na dużej wysokości sytuacja z chmurami jest zmienna i są momenty, w których widzimy, gdzie jesteśmy. No i faktycznie jest bardzo ładnie – tak alpejsko. A zawracamy, bo zjazd z Transalpiny chcemy zrobić alternatywnie. Nie asfaltem, a terenem odbijającym kawałek przed szczytem. Mimo, że internet sugeruje, że zjazd ten niekonicznie nadaje się na nasze rowery, wiemy, że puszczony tamtędy został Transcontinental Race, a zawodnicy przecież jadą na szosach. Skoro organizator puścił tamtędy szosowców mających w nogach 3000km+ i skoro jest to przecież zjazd, nie może być źle. Cóż, to dwa zaprzeczenia, które łącznie nie dają potwierdzenia.

Strategic Road jest piękny i trzeba mu to przyznać, ale nie jest to droga ani na szosę, ani na gravela. To ponad 40km, które walimy prawie 4 godziny. Mimo przystanku na podziwianie widoków i obiad (batona), daje nam to na Stravie drugi czas. Droga wygląda jak z ekskluzywnego magazynu bikepackingowego, ale w nim byłaby pokonywana na MTB. Wytrzęsło nas niemiłosiernie, a na niezadane pytanie „czy warto” nie mam odpowiedzi. Co było dalej tego dnia, nie wiem – pewnie mam wstrząs mózgu. Pamiętam jakieś górki, szczególnie te bardzo strome, odcinki terenu, dużo asfaltu, kawałek krajówki na której boimy się zejść poniżej 40km/h. Najważniejsze jednak, że w 8. godzinie jazdy jest sklep i możemy uzupełnić batony. Pogodziliśmy się z jedzenim ich.

Wieczorem rozpoczynamy podjazd pod najbardziej znaną drogę w tej części Europy – Trasę Transfogaraską. Stajemy nawet w jakiejś restauracji na pierwszy, ciepły posiłek… lub nawet „po prostu posiłek” od ponad 3 dni. Jesteśmy tym tak zaskoczeni, że zdecydujemy się nawet zostać na nocleg w domkach przy restauracji. To opcja raczej luksusowa niż tania (w naszym, cebulowym pojmowaniu świata), ale miła pani kusi nas śniadaniem o 8 rano. Fajnie byłoby zjeść śniadanie, pamiętam nawet jak to było zaczynać w ten sposób dzień.


Dzień 3.


dystans: 182km / przewyższenie: 2450m / czas ruchu: 8:49h / łączny czas: 10:42h 
https://www.strava.com/activities/7570855642

Ręka do góry, kto jest zdziwiony, gdy powiem, że śniadania jednak nie było. Jak przystało na poważnych ludzi, na śniadanie, której jest o 8, stawiamy się 7:50. Ciemno, głucho, wszystko zamknięte. Po jakimś czasie zjawia się gość, który mówi, że jest o 8:30, a potem pani, wspominająca coś o 9:00. Targujemy więc cenę za nocleg i spadamy. Sklepów i restauracji po drodze już nie ma, a my zaczynamy podjazd z 600 metrów na 2000.

Podjazd Transfogaraską od południa ma to do siebie, że niby się zaczyna, ale się nie zaczyna. Jedziemy asfaltem przez las, obok wielkiego zbiornika wodnego i droga nie kończy się nigdy. Po 40 kilometrach jesteśmy ze 300 metrów wyżej. Nieco głodni godzimy się z faktem śmierci z nudów i znużenia, aż do momentu, w którym nasza wycieczka zostaje odmieniona. Oto na horyzoncie, na betonowej bandzie siedzi sobie niedźwiedź i na nas patrzy. Mówię Michałowi żeby poczekał aż wyciągnę aparat i puszczam go przodem. Jak człowiek głodny i zmęczony, mózg pracuje nieco wolniej. Przejeżdżamy obok niewzruszonego zbytnio misia, sprawdzam czy wyszła jakaś fotka… i tak sobie. Zawracamy więc i przejeżdżamy koło niego jeszcze raz. Gdybym zobaczył takich typów jak my, powiedziałbym że chyba jacyś głupi. Miś zapozował do zdjęcia i gdy go minęliśmy zszedł z murka i niespiesznym krokiem udał się środkiem asfaltu w swoją podróż. Pewnie szukać kogoś, komu łatwiej ukraść koszyczek lunchowy niż nam. Wyjazd miałem już zaliczony, niezależnie od tego co jeszcze miało się wydarzyć. No bo kurde felek, spotkaliśmy niedźwiedzia, w Transylwanii, podczas bikepackingu. To lepsze niż spotkanie słonia podczas pływania kajakiem w Tajlandii.

Sama Transfogaraska bardzo fajna – zupełnie inna niż Transalpina. Bardziej zielona, ale czy ładniejsza – nie wiem, nie próbuję porównać. Jedno jest pewne – w niezłej pogodzie docieramy na szczyt stając po drodze na jakieś lokalne mięso, które smakuje jak kebab. W tunelu znajdującym się na samej górze dopada nas mgła tak gęsta, że widać niewiele. Okazuje się, że po drugiej stronie góry widoczność wynosi w porywach do kilku metrów i najbardziej znany punkt widokowy kraju pozwala nam zobaczyć zupełnie nic. Ale może to i lepiej – nie widzimy też straganów i masy samochodów, które są tam zaparkowane.

Potem zjazd, który widzie nas na odpowiednik płaskopolski i nieskończenie długa krajówka, która psychicznie męczy bardziej niż wszystkie poprzednie dni łącznie. Koniec dnia spędzamy na bardzo przyjemnych „rolling hills” przez puste wioski i kończymy dzień w zajeździe dla TIRów przy autostradzie. Pierwszy raz kończymy, gdy na dworze jest jeszcze jasno – głównie dlatego, że kolejny, potencjalny nocleg jest nie wcześniej niż za 60km… sklep też. Śpimy w Hotel Restaurant Apoldu, o którym mogę powiedzieć, że cena jest dobra, jedzenie ogromne, a obsługa ekstremalnie niemiła. Rowery śpią na dworze, przypięte do stojaka ukrytego za hotelem. Gdyby istniał jakikolwiek inny hotel w okolicy, jechałbym do niego. Ale nie istniał, więc nie było problemu.


Dzień 4.


dystans: 186km / przewyższenie: 2410m / czas ruchu: 9:12h / łączny czas: 10:23h 
https://www.strava.com/activities/7576178853

Ostatniego dnia nie chce nam się już zbytnio jechać. Obieramy kierunek „lotnisko” i głowami jesteśmy już w samochodzie z klimą, obładowani kanapkami ze stacji benzynowej. A szkoda, bo dzień to bardzo zróżnicowany, zarówno nawierzchniowo, jak i widokowo. Mamy szutry jak z bajki, widoki na strzeliste góry, trochę łąk, trochę wszystkiego. Do tego upał niesamowity i lejący się z głowy pot.

Największą atrakcją dnia jest typ wyprowadzający na spacer wąską drogą krowy. Każda próba ominięcia ich kończy się sprintem krów i krzykiem gościa z kijem. Krzyk słychać prawdopodobnie w Bratysławie, choć nie mamy pewności, czy krzyczy do nas, czy do krów. Dopiero gdy Michał próbuje pokonać krowie zasieki z rozpędu, a gość rzuca w niego kijem, zaczynam się domyślać, że mówił coś do nas. Cóż, mogliśmy wspomnieć, że nie rozumiemy, ale nie wiem, czy coś by to zmieniło.

Dzień w każdym razie okazał się dużo dłuższy niż oczekiwaliśmy, ale też i widoki były zupełnie nowe. Pozostaje jedynie pozazdrościć ludziom z Kluż-Napoki możliwości gravelowych, które rozpoczynają się zaraz za miastem.

Rumunia ląduje na liście miejsc, w które na pewno jeszcze wrócimy… choć pewnie z namiotem.