Kolarstwo w Alpach: Stelvio, Gavia, Mortirolo i reszta…
18 czerwca, 2016
34.7K
1
Jest na świecie wiele znanych i uwielbianych przez kolarzy miejscówek, ale królowa jest jedna. Niezależnie czy pytamy Japończyka czy Amerykanina, na liście obowiązkowych miejsc każdego z nich na pewno znajdą się Alpy… a konkretnie jedno, charakterystyczne miejsce. Tak się składa, że mamy do niego relatywnie blisko, więc coroczny wypad tam wydaje się całkiem przyjemnym obowiązkiem.
Gdzie jechać?
Wybór jest prosty – Bormio i okolice. Czemu? Spójrzmy na mapkę poniżej. Zaznaczyłem na niej najważniejsze przełęcze, które według mnie muszą zostać w naszym kolarskim życiu odwiedzone. Polecam połączyć je linią idącą wzdłuż głównych dróg i tak zaplanować swój pobyt, żeby zaliczyć je wszystkie… najlepiej z każdej, możliwej strony.
//mapka się zepsuła chwilowo[ /google_map_easy id=”3″ ]
Jak jechać?
Do Bormio dostać można się dwojako. Samochodem (przez Niemcy lub Czechy – czas podobny) albo samolotem. W pierwszej opcji skazani jesteśmy na około 15 godzin w aucie (plus potencjalne korki na autostradach jeśli trafimy akurat na długi weekend). Nie jestem pewien jak to się dzieje, ale mimo kilku wycieczek, za każdym razem trafiam tam od innej strony. Jechałem już od Szwajcarii z zachodu, z północy przez Umbrail, ze wschodu przez Stelvio i południa przez Mortirolo. Jedno jest pewne: kierowca musi mieć pewną rękę, aby przeżyć te zakręty, a w aucie musi być trochę zapasu mocy. Samolot jest wygodniejszy. Zarówno z Modlina jak i Okęcia dolecimy w niecałe 2 godziny do Mediolanu (Bergamo). Przy odrobinie szczęścia, bilet w jedną stronę nie powinien kosztować więcej niż 80zł, ale standardowa cena to okolice 140zł. Do tego zdecydowanie wyższy koszt za bilet na rower. My omijamy go przez wysłanie ich w busie, ale pewnie nie każdemu uda się znaleźć kilkunastu osobową ekipę na wspólne wynajęcie pojazdu. Jako alternatywę polecam kuriera do miejsca, w którym planujemy nocować. Nie powinno być problemu z dogadaniem się z gospodarzami, aby je odebrali przed naszym przyjazdem. Jeśli chodzi o wynajęcie na miejscu, poza okresem lokalnych wyścigów nie powinno być z tym problemu, ale polecam wcześniejszą rezerwację – ceny zazwyczaj od około 30 euro za dzień (polecam w wersji z pełnym ubezpieczeniem). Z Bergamo wynajmujemy auto (koniecznie rezerwujemy je przez internet, zdecydowanie obniża to cenę – najtańsze to około 20 euro za dobę) i 3 godziny później powinniśmy być na miejscu. Alternatywą jest pociąg/bus do Tireno i potem szukanie kolejnego busa, który dowiezie nas brakujące 50km.
WAŻNE: przed wyjazdem warto upewnić się, że przełęcze które chcemy odwiedzić są już otwarte. Ze względu na duże prawdopodobieństwo wielometrowych zasp, terminów jest raczej niewiele. Celować trzeba gdzieś pomiędzy czerwcem, a wrześniem.
Ceny i miejsca
Najtańsze noclegi znalezione na booking.com to około 100-150zł za noc za osobę w przypadku przyzwoitych, kilkuosobowych apartamentów z kuchnią. Optymalna liczba osób to 4-6 na aparatament. Przypominam, że warto upewnić się, że na miejscu mamy internet, miejsce do zrobienia obiadu i przynajmniej jedną łazienkę na 4-5 osób (unikamy w ten sposób porannej „gry o tron”, która kończy się zazwyczaj równie dobrze jak w serialu).
Mediolan i okolice są drogie. Spożywczaki w Bormio są drogie. Nie ma tam Lidla, więc dobrze zrobić sobie większe zakupy po drodze. Warto wziąć jednak pod uwagę, że lokalne produkty są super (szynki, sery, makarony) i i może warto trochę dołożyć. Pizza to okolice 6-9 euro. My jemy tutaj, ale większość lokali w okolicy jest co najmniej dobra, a kawa z kawiarni znajdziemy na każdym rogu.
Jeśli chodzi o serwisy rowerowe to w Bormio mamy spory sklep Treka, gdzieniegdzie porozrzucane są wypożyczalnie nart, które latem zmieniają asortyment na kolarski, a ze swojej strony polecam: Mapo Bike, który 2 lata temu awaryjnie uratował mnie i moją dziurawą szytkę. Dodatkowo, w centrum miasta znajdziemy mały kontenerek, do którego wsadzić możemy usyfiony rower i za cenę kilku euro zostanie automatycznie wypucowany.
Zakupy sprzętowe/prezentowe/alkoholowe robimy w Livigno, tylko i wyłącznie, ale o tym w innym punkcie.
Granfondo Stelvio Santini i inne imprezy
Żeby mieć pretekst do wyjazdu staramy się znaleźć sobie jakąś fajną imprezę. Drugi rok z rzędu pada na Granfondo Stelvio Santini, ale w tych rejonach, podobnie zresztą jak w całych Włoszech, wybór jest spory. Pełną listę: od krótkich czasówek po 400-kilometrowe, górskie ultramaratony znajdziemy zawsze tutaj: http://www.usbormiese.com/events/
Włoskie granfondo to impreza, którą trzeba przeżyć. Nie wyobrażam sobie lepszej organizacji, trasy, zabezpieczenia czy bufetów. O Santini pisałem w kwietniowym numerze magazynu SZOSA, więc nie chcę dublować tekstu. W stosunku do zeszłego roku, nic (poza pogodą) się nie zmieniło. Tak w skrócie:
Do wyboru 3 dystanse: od 60km/1950m do 151km/4058m. Chyba nie muszę zaznaczać, że polecam oczywiście najdłuższy. Po drodze zaliczymy Teglio, Mortirolo i Stelvio.
Bufety są tak wspaniałe, że nie da się ścigać. Kanapki, ciasta, owoce, pizza, świeżo krojona szynka, różne napoje – do wyboru do koloru. Do zjedzenia na miejscu lub zapakowane prosto do kieszonki. Jakość mogą potwierdzić koledzy Maciek z Szymonem, którzy na przedostatnim bufecie w Bormio utknęli na dobre 40 minut.
Start jest wcześnie rano, ale w tych okolicach zasada panuje jedna: im wcześniejsza godzina, tym lepsza pogoda.
Trasa jest doskonale zabezpieczona. Nie ma niespodzianek, wszystkie węższe drogi są zamykane dzień wcześniej.
Rano można wrzucić torbę z ubraniami na ciężarówę i odebrać ją na szczycie Stelvio. Różnica temperatur sprawia, że podjedża się często „na krótko”, a na zjeździe przydaje się zimowa jesienna/kurtka.
Na trasie znajduje się kilka punktów serwisowych, w których mechanicy pracują jak podczas pitstopu w F1. Przekonałem się o tym w tym roku, gdy podczas pierwszego zjazdu zauważyłem, że mój klocek hamulcowy zamontowany jest do góry nogami i powoli wyjeżdża podczas hamowania.
Cały wyścig przeprowadzony jest bezstresowo z punktu widzenia uczestnika. Nie ma dużych kolejek, stresu, formalności itp. Jeden z naszych kolegów zapomniał opłacić start, o czym dowiedział się podczas odbioru pakietu startowego. Mimo iż wszystkie numery były już oficjalnie wyprzedane, organizatorzy nie widzili problemu z wydaniem nowego.
Szlifów jest bardzo mało, towarzystwo jedzie bezpiecznie. Najczęstszą wywrotką jest upadek na biodro podczas podjazdu na Mortirolo, gdy prędkość spada poniżej 5km/h.
Niezależnie od tego czy jedziesz się ścigać, czy uprawiać cykloturystykę, ta impreza jest dla Ciebie.
Za 50 euro dostajesz świetną trasę z zabezpieczeniem, opiekę podczas jazdy (serwis+jedzenie+śmieciarka jeśli się poddasz), koszulkę kolarską, czapeczkę, buffa, przepak i bardzo solidne pasta party na koniec
Co jeździć?
Jeżdżenie na miejscu jest dość proste, bo dróg jest niewiele. Albo jesteśmy twardzi i zbudujemy sobie wymagające pętle, albo możemy podejść do tematu bardziej turystycznie: podjeżdżać wszystko z jednej strony i zawracać, ryzykują jednocześnie, że po powrocie do domu odbędzie się taki dialog: -hej podjechałem Stelvio! – a z której strony, bo słyszałem, że ta z Prato ciekawsza – (…) szit
proponowane pętle:
Bormio – Prato allo Stelvio – Santa Maria al Mustair – Bormio. Zaliczamy Stelvio z dwóch stron + Umbrail
Bormio – Ponte di Legno – Grosio – Bormio. Zaliczamy Gavię z dwóch stron + Mortirolo z dwóch
Bormio – Livigno – Bormio + Laghi di Cancano po drodze. Zaliczamy passo Foscagno, zakupy w Livigno i Laghi di Cancano.
Stelvio to klasyk – prawdopodobnie jeden z najbardziej znanych podjazdów na świecie. Droga znajdująca się na „bucket list” każdego kolarza. Czy słusznie? Tak i nie. Rozbudzone nadzieje i ogromne oczekiwania zbudowane setkami zdjęć i relacji z tego miejsca, które pewnie widzieliśmy przed pojawieniem się na nim mogą łatwo okazać się przesadzone.
Od strony Prato drogę podzielić można na dwie części. Początek to klasyczna, alpejska droga rozpoczynająca się w niewielkiem miejscowości, ciągnąca się przez łąki otoczone masywnymi górami. Z każdym kilometrem masyw powolnie zbliża się do nas, a otwarte przestrzenie zastępuje las. Między drzewami podjazd wygląda jak każdy inny – o jego długości świadczą jednak numerowane zakręty. Liczby spadają powolnie, a odliczanie rozpoczyna się od 48. Dopiero końcówka jest tym, po co tu przyjechaliśmy. W pewnym momencie przed nami rozpozciera się ściana serpentyn. Zdecydowanie bardziej lubię ją podjeżdżać niż zjeżdżać. Dla osoby o ograniczonych umiejętnościach technicznych taka ilość nawrotek jest ciężka – hamulce dostają w kość. Należy tu niestety zaznaczyć, że droga na Stelvio jest normalną ulicą, na której spotkamy nie tylko sporą ilość motocyklistów, kamperów i turystów, ale także auta, które tamtędy po prostu przejeżdżają. Ruch nie jest duży, jednak wystarczający, aby chwila zagapienia na łuku skończyła się źle.
Od Bormio podjazd jest według mnie ciekawszy. Mniej serpentyn rekompensowane jest przez ciekawsze widoki, tunele i kilka kilometów jazdy wzdłuż zasp śnieżnych (w zależności oczywiście od pory roku). Zjazd także jest znacznie łatwiejszy i szybszy. Asfalt jest jak najbardziej zadowalający na całej trasie, z drobnymi wyjątkami w tunelach.
Należy tu zaznaczyć, że legendarne Stelvio nie jest trudnym podjazdem. Owszem, jest długie, ale stabilne nachylenie, krótkie wypłaszczenia i brak ścianek sprawia, że jeśli nie planujemy bić rekordu czasowego, to podobnie jak każdy średnio-rozgarnięty kolarz, poradzimy sobie z nim. Poza krótkim fragmentem dochodzącym do 14% i ostatnimi 3 kilometrami, na których miesza się już zazwyczaj ogólne zmęczenie z ograniczoną ilością tlenu spowodowaną wysokością na której się znajdujemy, jest spoko.
Głównym problemem, podobnie jak na większości wysokich gór jest pogoda. Nie chodzi tu nawet o możliwość gwałtownej zmiany i nadejścia ulewy lub śnieżycy, a o wahania temperatur. Bywały dni, w których podjazd rozpoczynał się jazdą „na krótko”, a przy zjeździe nie wystarczały mi długie spodnie i zimowa bluza. W górę jest ciepło, w dół zimno – z tym trzeba się pogodzić. Obowiązkowym wyposażeniem jest jednak ZAWSZE awaryjna kurtka typu „ultralight” w kieszonce – wodoodporna i nieoddychająca.
Szczyt to ostoja kolarzy i motocyklistów. Kilka sklepów z pluszowymi świstakami, kilka kawiarenek, duży parking i ośrodek narciarski troszkę wyżej. Pamiętajmy, by na szczycie nie tylko zajrzeć na zakręty po drugiej stronie góry, które z tego miejsca wyglądają jeszcze lepiej, ale także skręcić w bok i odbijając w lewo przed głównym parkingiem dostać się na niewielką platformę widokową – w ten sposób zobaczymy drogę w całej swojej rozciągłości z nieco innej, lepszej, perspektywy.
Rozprawianie na temat tego, czy podjazd pod Stelvio spełnia oczekiwania czy nie, nie ma sensu. To trzeba zaliczyć samemu, nawet jeśli, podobnie jak Panda, stwierdzimy na jego końcówce, że „Tatry są ładniejsze”.
Umbrail
ze Szwajcarii: 13km / 1102m
Umbrail jest nieco mniej znanym podjazdem – jeśli jednak chcemy narysować pętlę uwzględniającą obie strony Stelvio, będziemy musieli go przejechać. Zgodnie z naszym wywiadem środowiskowym, najbardziej klasyczną „niedzielna rundą” jest start z Bormio, z którego ruszamy w kierunku szczytu Stelvio i kilka kilometrów przed szczytem (jakieś 250 metrów w pionie) odbijamy do Szwajcarii, właśnie poprzez Umbrail. Potem trochę łatwiejszej drogi przez piękne, alpejskie wioski rodem z reklamy Milki i znajdujemy się w Prato, z którego znowu możemy rozpocząć atakowanie wysokości 2757 metrów. Dobrze zaopatrzyć się w dowód osobisty, bo może okazać się, że utkniemy po drugiej stronie granicy ;-) Do końca nie wiadomo kiedy zmienia się język urzędowy – po prostu w pewnym momencie, podczas przystanku na ciasto, miła kelnerka proponuje nam wasser zamiast aqua. Wydaje mi się, że nawet miejscowi nie są często pewni, w którym kraju mieszkają.
Wracając jednak do opisywanej tu drogi: jest nudna – przynajmniej w porównaniu do wszystkich okolicznych. Początek jak zawsze przez las, widoki zakryte, końcówka trochę jak na wulkanie. Czasem trochę bardziej stromo, szczególnie na początku, ale nigdy nie na tyle, bo myśleć o zejściu z roweru. Bardziej prawdopodobne jest spadnięcie z wyczerpania. Droga wydaje się zdecydowanie lepsza na zjazdy niż podjazd, gdyż
Gavia to gigant, troszkę niższy konkurent Stelvio. Dla mnie jednak istnieją dwie Gavie – ta jechana z północy i ta z południa. Zupełnie różne, zarówno widokowo, jak i kolarsko. Pokonywana z północy, od Bormio jest podjazdem jak każdy inny. Mozolny początek o niewielkim nachyleniu, przechodzący w drogę idącą przez las dłuży się w nieskończoność, tylko po to, aby potem zamienić się w surowy, górski krajobraz. Zdecydowanie mniejszy ruch, nawierzchnia psująca się z każdym kilometrem, który przybliża nas do szczytu sprawia wrażenie, że całkowicie wyjechaliśmy z cywilizacji i podróżujemy przez środek Azji. Kilka bardziej stromych fragmentów męczy, ale ponownie nie na tyle, aby myśleć o zejściu (z roweru).
Na szczycie, jak przystało na „trochę mniej popularną siostrę Stelvio” można napić się kawy i zjeść coś ciepłego, ale do wyboru mamy tylko jedno miejsce. To wystarcza. Szkoda jednak, że w środku znajduje się tylko jeden kominek, który zazwyczaj jest oblegany przez kolarzy suszących swoje ciuchy. Spaghetti na miejscu to jakieś 10 euro – sporo, ale można to traktować jako posiłek ratujący życie. Na podjazdach nie ma „Żabek”. Jeśli zapomnimy zabrać ze sobą batonów to jesteśmy skazani na samotną śmierć w rowie. Poza jedzeniem, na szczycie znajduje się też jakiś pomnik, tabliczka na naklejki, jeziorko z krystalicznie czystą wodą i hotel.
Prawdziwa Gavia – podjazd przez duże „P” (lub zjazd przez duże „Z”) znajduje się jednak z drugiej strony, o czym informuje nas już na dzień dobry przepiękną panoramą gór otaczających jeziora, wzdłuż których wije się bardzo dziurawa, kręta droga. Dziurawa na tyle, że przemarznięte pobytem na górze ręce szybko ostrzegają, że jeśli tak będzie wyglądało kolejne kilkanaście kilometrów to one dalej nie jadą. Droga zmienia się jednak szybko i dość drastycznie. Po kilku minutach wpada się w tunel, w którym widać zupełnie nic. Przez „nic” mam na myśli dokładnie „nic”. Jeśli nie zdejmiemy ciemnych okularów to do końca nie wiadomo w zasadzie czy jedziemy, czy stoimy. Warto się jednak przełamać, bo dalej zaczyna się zjazdowy armagedon. Zjazd jest idealnie równy, jak zwykle kręty i szybki. Brzmi świetnie, choć droga na szerokość mieści mniej więcej jedno auto i pół kolarza. Mimo iż widzimy ją cały czas w oddali, snującą i pokręconą, to najbliższy łuk jest zawsze „ślepy”. Nie ma też barierek zasłaniających nam piękne krajobrazy. Pozostaje w zasadzie tylko skupić się na asfalcie, a nie górach i modlić się, by auto jadące z przodu trąbiło co kilkadziesiąt metrów. Wyścig w dół musi być samobójstwem.
Mortirolo
z południa: 12.4km / 968m
z zachodu: 11.4km / 1258m z północy: 13.6km / 1109km
MORTIROLO TO SKU***EL. Przepraszam za te słowa, ale bite półtorej godziny marzyłem żeby to napisać. MEAN, UGLY MOTHERF***R jakby to powiedział obcokrajowiec. Nie jest ani ładne, ani fajne, ani nic. Jedziemy przez las i ładne widoki pojawiają się prawie nigdy. O ile podjazd z południa, podczas pokonywania pętli Bormio-Gavia-Bormio jest w miarę ok… a mówiąc w miarę ok mam na myśli ciągłą tułaczkę pustą drogą w gęstym lesie, tylko po to, aby na samym końcu pojawiła się zupełnie od czapy polana z 10 numerowanymi serpentynami, które mimo że nie wyglądają stromo są turbo trudne, to jeżdżenie go od północy jest masochizmem. Odpuszczę zatem dalsze opisywanie południowej części i przejdę do mięsa.
Zawsze trafiam jakoś tak, że zjeżdżam na północ. Zawsze też tracę wtedy znaczną część swoich klocków hamulcowych, bo zjazd jest trudny. Nie to, że niebezpieczny, dziurawy czy coś – jest po prostu trudny. Ostre zakręty i duże nachylenie sprawiają, że moje palce prawie nigdy nie puszczają klamek. Było to pierwsze miejsce w moim życiu, w którym zacząłem myśleć o tak prozaicznych rzeczach jak przegrzewanie się hamulców. Gdzieś po drodze mija się w sekundowych odcinkach jakieś ładne panoramy doliny, jednak zazwyczaj je przegapiam, gdyż nie udaje mi się odpowiednio wcześnie wyhamować.
Skupmy się jednak na podjeżdżaniu. Podczas granfondo jadę po raz pierwszy od strony zachodniej. W rowerze mam przełożenie 39×27 i obiecałem sobie, że jadę na takim ostatni raz w życiu. Z półtoragodzinnej jazdy średnią prędkość mam w okolicach 9km/h, mimo że pod koniec jest nawet moment wypłaszczenia. To piękne uczucie, gdy po 45 minutach ciągłego podjazdu z prędkościami, przy których Garmin łapie autopauzę zaczynasz kalkulować i szukać tabliczek informujących jak daleko jeszcze. Stoisz w tych pedałach mozolnie przepychając i liczysz, że skoro zostało jeszcze z 5 kilometrów, to będziesz jechał jeszcze kolejne 40 minut. I myślisz…. przecież to niemożliwe, w 40 minut przebiegasz normalnie 10km. Poza tym, jak to możliwe – przecież nikt normalny nie buduje tak długiej drogi, która byłaby tak stroma. Mijanie się z innymi przypomina wyścig tirów na A4. Ty jedziesz 7,6km/h, on 6,8km/h – jesteś dużo lepszy. Będziecie się wyprzedzali 7 minut. To jest dramat, a kiedy myślisz, że już koniec i zaczyna robić się płasko nadchodzi najgorsze.
Garmin nigdy nie kłamie. Jeśli podjazd ma mieć 11,4 kilometra i 1258 metrów w pionie to tyle będzie miał. Jeśli brakuje Ci sporo w pionie, jesteś na 10 kilometrze a droga kieruje się w dół to znak, że będzie źle… no i faktycznie jest. Asfalt zamienia się w płyty, a ja schodzę z roweru. Po raz pierwszy od czasu, gdy na swojej pierwszej szosie, nie wiedząc jeszcze czym jest górka kaseta, pojechałem na słynny Gliczarów. „Ściana Bukowina” – tak, to jest słynny ze swojej trudności podjazd, nie tam jakieś Mortirolo w środku lasu (ironia).
Mortirolo warto podjechać. Nie wiem czemu. Wymyślisz nowe brzydkie słowa, obiecasz sobie, że nigdy więcej na nie nie wrócisz, ugotujesz nogi ze świadomością, że czeka Cię jeszcze obrzydliwie długi i nudny podjazd do Bormio, po czym wrócisz tam za rok, albo prędzej. Nie polecam. Już się cieszę na 2017. Nie wiem co piszę…
Foscagno
z Livigno: 15km.1 / 944m
Przejdźmy jednak do tego co najlepsze w kolarstwie: widoki i zakupy! Droga z Bormio w stronę Livigno nie zaczyna się może jakoś pięknie. Jest idealnie równy asfalt, stałe nachylenie, widok na dolnę – taki standard. Jednak gdzieś w połowie krajobraz się zmienia. Jedziemy główną jak na lokalne warunki drogą po zboczu góry i tunelami, aż do czegoś co przypomina granicę. Co robią tam celnicy i granica? O tym zaraz, bo potem mamy jeszcze super szybki zjazd przełęczą, kawałek podjazdu, niewielką miejscowość o ogromnych kolarskich tradycjach (znaną z tego, że leży dość wysoko i robi za miejsce zamieszkania osób przygotowujących się do startów) i znowu zjazd do Livigno wzdłuż stoków, które latem stają się kultową miejscówką dla kolarzy enduro (bike parki i te sprawy). Na trasie spora szansa spotkać prosów ćwiczących podjazdy, od tych mniej znanych jak zespół Rusvelo, po Kwiatkowskigo czy Sagana. Droga jest bardzo ładna, a jeśli mamy trochę czasu możemy spróbować odbić trochę w bok i pokluczyć wąskimi ulicami po niewielkich wioskach – prędzej czy później i tak wrócimy na główną trasę.
Zawracamy w Livigno – zimowej stolicy polskich studentów. W Livigno jest wspaniale. Nieważne czy wjeżdżamy tam rowerem, czy też autem. Pierwsze co ukazuje się naszym oczom to stacje benzynowe z ceną za litr liczoną w centach, a nie w euro – to znak. W Livigno jest deptak ze sklepami, kawiarniami i hotelami. Taki Sopot, tylko bez morza. Jest też jeden (może i więcej, ale zawsze ląduję w tym jednym), mały sklepik kolarski na roku. Jeśli chcesz kupić Garmina, buty Sidi czy Giro, ubrania Sportfula, czy jakieś inne bajery to dobrze trafiłeś. Jest wszystko, w każdym rozmiarze i kolorze, a co najważniejsze – minimum ze 25% taniej niż u nas. Oszczędzaliśmy odpowiednio długo, aby wychodząc ze sklepu móc stwierdzić, że wyjazd w większości się zwrócił za to co zaoszczędziliśmy, kupując rzeczy, które i tak musielibyśmy kupić. Bo jeśli na jednej rzeczy możesz oszczędzić kilka stówek, to warto, choćbyś musiał taszczyć to z powrotem do Bormio na plecach w ulewie. Są też oczywiście inne sklepy, więc jeśli chcecie Oakley’e, aparat albo opony zimowe do samochodu, to to jest ten moment. Dla mnie, sklepik w Livigno jest najlepszym miejscem świata, a droga do niego (która swoją drogą jest jedną z najładniejszych w okolicy, mimo ruchu) jest tylko dobrym dodatkiem.
Laghi di Cancano
z Isolaccia: 8.8km / 559m
Na koniec perełka. Mało znana, rzadko pokazywana na zdjęciach, a jeśli już to bez podpisu. Krótki podjazd, który dołączyć możemy do wycieczki do Livigno. Rozpocząć go możemy na kilka sposobów – niektóre trochę bardziej strome, inne mniej ale za to dłuższe. Gdy już dostaniemy się jednak do miejscowości, z której zaczyna się właściwy podjazd nie pożałujemy ani przez chwilę. Równy asfalt, dziesiątki serpentyn i praktycznie zerowy ruch, bo droga prowadzi do nikąd. Niestety, dojeżdżamy nią do wieży rodem z „Władcy Pierścieni”, gdzie albo możemy zakończyć wycieczkę, albo pomęczyć się chwilę przyzwoitym żwirkiem, by dostać się nad jezioro. Droga ta jest jednak warta zarówno wjazdu, zjazdu jak i obejrzenia jej z góry. Oprócz serpentyn czekają nas również tunele, które wyglądają jakby wydrążył je człowiek z motyką. Nie ma co zużywać zbędnie liter. Zobaczcie zdjęcia.
Cześć, jestem Maciek. Na co dzień pracuję w IT: restartuję rzeczy, tworzę nowe rzeczy wymagające restartowania, pomagam w przenoszeniu do chmury rzeczy, które będą wymagały restartowania. Staram się też ułatwiać restartowanie innym. Z biegiem lat nauczyłem się nawet tworzyć rzeczy, które restartują się same i teraz boję się o własną przyszłość.
Po pracy prowadzę tego bloga i robię to rekreacyjnie, dlatego wszystkie opinie są tutaj w 100% subiektywne i niekoniecznie muszą pokrywać się z prawdą.
Bardzo fajny opis, dziękuję.
Włodek – stary wyjadacz alpejskiego asfaltu