I don’t want to talk
About the things we’ve gone through
Though it’s hurting me
Now it’s history
I’ve played all my cards
And that’s what you’ve done too(…)The winner takes it all
The loser standing small
~Abba
Najgłupszy pomysł tej zimy,
51285 schodów
Kolarze nie lubią schodów. Jest nawet takie powiedzenie: jeśli możesz się oprzeć, to się oprzyj. Jeśli możesz usiąść, usiądź. Jeśli możesz się położyć, połóż się. Wiele miałem już dziwnych pomysłów, ale ten był zdecydowanie najgorszy. Dla człowieka, który biega sporadycznie, a schody omija, gdy tylko może, wizja chodzenia przez dobę jest bardziej abstrakcyjna niż przejechanie 600km rowerem. Do Marriottu mam jednak sentyment – pracowałem w tym budynku dwa lata. Tym razem cel był prostszy (a sens podobny, co w przypadku siedzenia tam przed kompem): wejść 65 razy na szczyt hotelu. Mimo braku oficjalnej klasyfikacji, głęboko wierzyłem, że zrobię to jako pierwszy (wykręcenie największej ilość wejść w ciągu doby, za którą była jedyna nagroda, porzuciłem już na dzień dobry). W ten sposób planowałem skrócić czasowo tą nieprzyjemną czynność. Zgodnie z zasadą: im szybciej robisz coś nieprzyjemnego, tym mniej czasu to zajmie.

Idę tam gdzie idę, nie idę gdzie nie idę
Idę tam gdzie lubię, nie idę gdzie nie lubię
~Kazimierz Staszewski
Plan został szybko zweryfikowany. Na miejscu okazało się, że wśród startujących jest cała masa ultramaratończyków, biegających wyścigi po 100-200km. Opowiadają o jakichś rywalizacjach na Saharze, czy innych Himalajach… Ale co zrobić: cel to cel. Jak zacząłem chodzić sprawnym tempem o 8.00, tak z jedną, minutową przerwą na siku, skończyłem po północy. Od mniej-więcej połowy dystansu zatrzymaliśmy się z kolegą w pierwszej trójce najszybszych i tak zostaliśmy już do końca. Ciężko napisać jakąkolwiek relację z wydarzenia, które polega na chodzeniu w kółko, w dodatku bez bezpośredniego czynnika rywalizacji. Z ciekawszych wydarzeń:
- Gdzieś w okolicach popołudnia, organizatorom skończyło się picie – dobrze, że miałem 30 litrów zapasu. Połowę rozdałem.
- Tak bardzo chciałem szybko skończyć to wchodzenie, że nie załapałem się na obiad w restauracji. Miałem na szczęście milion kanapek, bananów i batonów – połowę rozdałem: nie było bufetów na trasie
- Koło godziny 10 rano zrobił się nieprzyzwoity tłok przy windach. Dodatkowo, zaczęły się przegrzewać (zima, okres robienia masy) i została tylko jedna działająca. To spowodowało, że przez kilka godzin czas wejścia oscylował w okolicach 8 minut, a zjazdu ~20 minut.
- Reporterzy jak zwykle nie zawiedli. Myślałem, że nie ma lepszego pytania niż Czy ciężko było wygrać?. Wszyscy, nieważne TVN, TVP, czy moja ulubiona Superstacja, mieli taki komplet wywiadowy: Dzień dobry, które to dla Pana piętro. Aha. Czyli ile jeszcze zostało? Ok, dziękuję :) Raz co prawda zostałem zaskoczony, bo zamiast „ok, dziękuję” padło: „a do ilu?”.

But I would walk 500 miles
And I would walk 500 more
Just to be the man who walks a thousand miles
~The Proclaimers
Samo wchodzenie okazało się mniej męczące psychicznie niż myślałem. Pierwsze 5 pojawiło się po godzinie. Potem do 20 korki i kolejki. W połowie zrobiło mi się już wszystko jedno i między 30 a 45 szło się luksusowo i właściwie bez zmęczenia. Problemy zaczęły się pod koniec: kilka ostatnich wejść to dramat. Nawet całkiem poważny dramat. Wydaje mi się, że nie udałoby mi się wykonać jeszcze jednego lub dwóch bez udania się na półgodzinny odpoczynek – chyba wycelowałem idealnie. Miałem oczywiście przygotowany plan wchodzenia, dzięki któremu nie musiałbym się zastanawiać czy idę za szybko, czy za wolno. W górę w drugiej strefie (Z2), w dół: w pierwszej (Z1). Oczywiście wszystko to krew w piach i tętno wyglądało tak:
Niby faktycznie większość spędzona tam gdzie być powinienem, ale te 30% w Z3 i Z4 to jednak 5 godzin. Damn – przecież to 3 godziny na progu. Na wykresie dość dobrze widać, jak duży wpływ na zmęczenie miało obłożenie wind, a co za tym idzie – częstotliwość wchodzenia. Od około 10. h, ludzi ubyło (WTF, jak to brzmi – 10. godziny). Czas na regenerację się skrócił, więc tętno nie spadało już tam gdzie dawniej. Nie dałem też rady wchodzić na tak wysokie jak na początku. Gdzieś koło 7. godziny widać efekt zepsutej windy. Strava przypisała tej aktywności Suffer Score: 1454, określany jako Epic i wątpię, abym wiele razy w życiu go przekroczył.

Nie wiem co powiedzieć o Marriott Everest Run. Cieszę, że ukończyłem, ale podsumować go mogę tak jak zwykle: „Było fajnie, ale nigdy więcej…. a przynajmniej nie przez najbliższe pół roku”. Co ciekawe, poza ogólnym zmęczeniem nie dorobiłem się nawet żadnej, większej kontuzji. Świadomy tego, że prawdziwy zmęczenie przychodzi nie dzień po, a dwa dni, wstrzymałem się z tym wpisem. Ze zdziwieniem przyznaję, że pomimo snu trwającego ponad 15 godzin i minimalnych zakwasów w pośladkach, jestem jak nowy. W sobotnią noc nic na to nie wskazywało, gdy o godzinie 3:15 siedziałem w aucie z dwoma kebabami w ręce i zastanawiałem się czy dam radę dojść do domu czy może jednak nie ryzykować.
Ostatecznie na szczyt „dobiegłem” jako drugi… czyli pierwszy, który nie wygrywa. To miłe uczucie jak reporterzy rozmawiają z pierwszym i gratulują mu, a Ty przechodzisz kilka minut później obok, niezauważony ;-)
Kluczową rzeczą, która nasuwa się patrząc na tę relację jest: „PO CO?”. Nie toleruję tego pytania, a zadawanie go uznaję za przejaw ignorancji. Ale odpowiem: Bo mogę!
Tymczasem kawałek filmu, przedstawiający jak wyglądało jedno wejście (świadomy jestem błędu w napisie, ale sklejałem to w niedzielę):