„Obecnie Morawy są jednym z najpopularniejszych regionów do uprawiania turystyki rowerowej w Czechach. Wytyczono tu ponad 1200 kilometrów szlaków rowerowych, wraz z infrastrukturą, jak warsztaty rowerowe czy punkty gastronomiczne”
~Wikipedia
Dupa. Przepraszam, to było pierwsze słowo, które mi przyszło do głowy po przeczytaniu powyższego cytatu na Wikipedii. Tego dnia zwiedziliśmy krainę, w której faktycznie może być 1200 kilometrów szlaków rowerowych, ale nic więcej. Mówiąc „nic” mam na myśli dokładnie nic – tak jak to zwykle bywa u naszych południowych sąsiadów, a mówiąc „szlaków rowerowych” mam na myśli ulice.
Miał być wpis o Śląsku, że szaro, ponuro, stare kamienice, węgiel, kopalnie i rury, klimatycznie, ale nie wyszło. Sobota tak nas zmoczyła i zmroziła, że palce zmieniły się w parówki i straciły czucie, a buty można było wykręcać. 4 rolki papieru toaletowego zostały zużyte, aby wyciągnąć wilgoć w jedną noc. Do dzisiaj pachą rumiankiem w błocie. Temat odłożyliśmy więc na następny wolny termin i w niedzielę (to ważne) udaliśmy się do sprawdzonej miejscówki: Czech, a dokładniej: na Morawy. Trasa sprawdzona w zeszłym roku – nie mogła zawieść.
Auto zostawiamy pod Tesco w Ostravie. W kraju Saganów, Stybarów, Cyganów (Czechy i Słowację dalej traktuję jako jeden kraj) warto zostawiać auto w miejscu z monitoringiem – pewnie w dużym mieście nie jest to konieczne, ale profilaktycznie. Z drugiej strony, gdy coś się dzieje na monitoringu pod moim domem w Warszawie, administracja zazwyczaj może potem stwierdzić tylko: „tak, faktycznie to się wydarzyło, mamy to nagrane. Widzimy, że ktoś to zrobił” – true story. Obecność ton jedzenia w hipermarkecie na finiszu trasy to zawsze dodatkowy plus i motywacja żeby przeżyć. Obowiązkowym punktem jest krem ciasteczkowy firmy Lotus – u nas jest jakiś drogi, więc kupujemy za granicą. Nie wiem po ile jest korona, więc zawsze wydaje się tańszy. MasterCard <3
Ostrava jest spoko, bo jedziemy do niej autostradą, która kiedyś będzie dociągnięta do Trójmiasta. Jedziemy #YOLO, bo autostrady są płatne, a my nie mamy winiety. Potem odkrywam, że ten fragment jako jeden z niewielu jest jeszcze darmowy, ale co sobie po#YOLOwaliśmy śmiejąc się z kierowców, którzy za przejazd zapłacili, to nasze .
Ruszamy na zachód- tam musi być cywilizacja. Zapomnieliśmy połowy bidonów – zamiast 2,5 litra bierzemy 1,2l, reszta zostaje w aucie. Po około 3 kilometrach całkiem ładne i przyjazne miasto się kończy, a po kolejnych 10 kończy się wszystko i nie ma już nic. Jeśli ktoś nie jeździł nigdy na południu może zapytać: „jak to nic, przecież coś jest na pewno”. No jest – jest droga – równa jak stół i pole do tego. Sporo też wiatru, ale może po prostu mamy pecha. W oddali panorama – niczego, ale widać ją ładnie, bo trasy poprowadzone są na wzniesieniach. Czasem las lub niewielka góra, może nawet jakaś wieś się trafi, ale nic to nie zmieni. We wsi nie ma nikogo. Są ładne domki, są jakieś zaparkowane auta, tylko ludzi brak.
Przez całą trasę oscylujemy gdzieś pomiędzy 200m.n.p.m, a 500m – łącznie zbierają nam się ~2km w pionie na 130km trasy, całkiem przyzwoicie. Szczególnie, że najdłuższy z podjazdów ma tylko 4km, chociaż przy średnim nachyleniu 6% jest bardziej stromy niż warszawska Agrykola. O szczegółach ciężko pisać. Imponujących widoków nie ma, charakterystycznych miejsc też niewiele. Trochę jak po Słowackiej stronie Tatr, tylko góry w oddali jakby mniejsze – tak ze 3 razy.
Na 52. kilometrze znajduje się wieża obserwacyjna. Piździ na niej niesamowicie, ale można się rozejrzeć po okolicznych polach. Wiatrem piździ zresztą całą drogę – uroki braku osłoniętych pól. Gdzieś w oddali widać Łysą Górę, na której jeszcze nas nie było. Na łąkach dookoła spotykamy kilka osób, chyba po raz pierwszy. Puszczają latawce, takie zwykłe jednolinkowe. Mówiąc dosadnie, zabawa takim latawcem wygląda tak, że trzyma się sznurek a on puszcza się sam. Też fajne hobby. Tego dnia widzimy więcej ludzi z latawcami niż bez nich. Podjazd do wieży jest jednym z najtrudniejszych tego dnia. Panda odkrywa w nowym rowerze różnicę między dużą korbą z kasetą 11-25, a trzyrzędową z górską kasetą, którą miała wcześniej. Na twarzy pojawiają się nowe, niespotykane dotąd emocje.
Potem jest zjazd. W okolicy wszystkie zjazdy są świetne. Zerowy ruch, dobra nawierzchnia, stały spadek – dwie do czterech minut przyjemności. Jest jednak coś, co zauważyliśmy już podczas wizyty w Słowackim Raju: jeśli jest przed Tobą 20 dobrych zakrętów to na pewno jeden z nich okaże się okraszony niespodzianką w postaci żwiru. Nie wiem czy to sposób na zalepienie niewidocznych dziur, czy po prostu pułapka na kolarzy, ale należy mieć to na uwadze. Dalej znajdujemy kolejną abstrakcyjną rzecz. Nie wiem nawet jak to skomentować. Sklep ze znakami – sprzedawcy oczywiście nie ma, więc pewnie samoobsługowy. Można sobie kupić jakieś ograniczenie albo zakaz czegoś, np. widoczny za mną zakaz skrętu w prawo – wybory idą, może komuś się przyda.
Okolice 80. kilometra to najlepsza miejscówka dnia. Najpierw całkiem szybki zjazd, potem kilka serpentyn, zwanych też agrafkami lub patelniami. Wieczorem sprawdzając pokonane segmenty odkrywam, że tego samego dnia Josef Černý, zawodowiec z CCC Polkowice wybrał się w dość podobną trasę, tylko trochę dłużej krążył w tym miejscu. Okoliczne drogi pozostają więc do zbadania. Może jest tam więcej takich atrakcji. Przykładowa patelnia wygląda mniej-więcej tak:
To już jest koniec, nie ma już nic
Jesteśmy wolni, możemy iść
To już jest koniec, możemy iść
Jesteśmy wolni, bo nie ma już nic
~Elektryczne Gitary
Fakt, że nie ma niczego ma jedną zasadniczą wadę. Boleśnie przekonujemy się o tym w połowie dystansu. Gdy na liczniku pojawia się 7km/h może to oznaczać, że:
– jest pod górę
– jest pod wiatr
– skończyło się paliwo
albo wszystko na raz. O ile pierwsze dwa punkty ciężko zmienić, to trzecim można to zazwyczaj nadrobić. Wystarczy zjeść tyle cukru żeby uzupełnić zapasy glikogenu, potem jeszcze trochę bo jest pod górę i jeszcze trochę bo pod wiatr. W naszych idealnych, polskich warunkach wystarczy poczekać kilka minut i zaatakuje nas Żabka albo Biedronka. Tu ich nie ma, jest COOP – czynny trochę rano, trochę popołudniu i w niedzielę wcale. W zasadzie to nic dziwnego, gdy szukaliśmy sklepu w Jesionikach, to większość była czynna w tygodniu od 5 do 14.30. Są gdzieś też jakieś stacje benzynowe, ale akurat nie na naszej trasie. Od momentu kiedy przychodzi bomba do pierwszego znalezionego sklepu, stacji benzynowej, stacyjki benzynowej mija 20 kilometrów, czyli dokładnie 1 godzina i 15 minut jazdy. Jest w niej na szczęście kofola, galaretki w cukrze, batony, ciastka, wafelki, jakiś napój… i jeszcze coś słodkiego do tego. Życie staje się piękne. Mijaliśmy po drodze kilka knajp gospód – może i w środku jest jedzenie, ale Czesi mają korony. Skąd ja mam wziąć korony? Technologia kart płatniczych jeszcze nie dotarła w większość tych miejsc. Pomijając fakt, że gospody te wyglądają jak rodem wyjęte z horroru, komedii, filmu Hostel. Kto raz wejdzie, ten już może nie wyjść.
Ze zdjęć można by wywnioskować, że jeździmy całkowicie bocznymi drogami i dlatego jest tak pusto. Na pewno celowo wjeżdżamy gdzieś gdzie nikt nigdy nie wjeżdża i robimy zdjęcia, ale to nie prawda – dwukrotnie lądujemy na jakiejś ważniejszej przelotówce. Jest podobnie, patrzysz do przodu a tam Sylwia, zwana Pandą i droga długa po horyzont.
Patrzysz do tyłu a tam znowu Sylwia, zwana Pandą i znowu droga po horyzont
Puste drogi są spoko do momentu, gdy zauważam, że nie zmieniłem kół i jadę na szytkach. Było coś podejrzanego na zjazdach w tym, że naciskam klamki, a rower zwalnia zamiast hamować, ale jakoś nie pomyślałem, że dętkowe zostały w domu. No nic, jak złapię gumę to umrę tutaj. Niby jedziemy po drogach oznaczonych jako trasy rowerowe (chyba każda mijana droga jest tak oznaczona), niby mijamy co chwilę cykloservis, ale nie wiem czy one kiedykolwiek były otwarte. Wyglądają jak szopa z niewielkim banerem. Wydaje mi się, że gdybym jeździł na krowie i ją zepsuł to duża szansa, że naprawiliby ją tam prędzej niż szoskę.
Pod koniec czeka nas jeszcze przejażdżka prawdopodobnie najwęższą dwupasmówką w tej części Europy. Akurat na niej udaje nam się spotkać auto jadące z na przeciwka. Sądząc po prędkości, kierowca jest raczej przyzwyczajony do tego, że nieczęsto widuje przeszkody. Dobrze, że po bokach rosną drzewa, czujemy się dzięki temu dużo bezpieczniejsi… oh, wait!
Jeśli chodzi o zdjęcia to jak zwykle zrobiłem z tysiąc, jednak ze względu na niepewną pogodę ograniczyłem się do GoPro. To nie jest dobry wybór. Drogi są piękne, drzewka też nienajgorsze ale w większości to tło robi tutaj robotę. przy rybim oku tego tła, w postaci ciągnących się po horyzont pól nie widać.
Czy warto tam jechać? Nie wiem.
Jeśli się jest w okolicy i akurat nie ma ochoty na duże góry to na pewno. Jeśli ktoś lubi puste, równe drogi i interwałowe jazdy (podjazdy krótkie, ale liczne) to na pewno się tam odnajdzie. W przypadku dopisującej pogody zdecydowanie bardziej polecam, niewiele oddalone od tego miejsca Jesioniki. Tam podjazdy są dłuższe, bardziej strome, a ruch niewiele większy – nie licząc oczywiście najpopularniejszych miejscówek turystycznych. Nawet podjazd pod Pradziada jest jednak drogą o ograniczonym ruchu, a 26km podjazdu o średnim nachyleniu prawie 4km to jest już COŚ. Jak napisał Michał Książkiewicz z genetyk.com: Pięć minut z 75 km/h lub prawie godzina ze średnią 7 km/h.
Na zakończenie zdjęcie ze wsi. Jeśli na zdjęciu z GoPro widać podjazd to znaczy, że on tam naprawdę jest. W przeciwieństwie do ludzi, których zgodnie z wcześniejszymi opisami nie widać.
TRASA: