Co byście powiedzieli, gdybym napisał, że najlepsza pętla szosowa jaką kiedykolwiek jechaliście jest pod Warszawą? Ja wiem co – że jestem nienormalny. Mielibyście oczywiście rację. Pod Warszawą nie da się stworzyć doskonałej pętli, ani wytyczyć takiej trasy, dla której ludzie przyjeżdżaliby z różnych zakątków kraju. Mazowsze jest przeciętne dla kolarza szosowego, co do tego nie ma wątpliwości. Cóż więc mam odpisać osobom, które w wiadomościach prywatnych pytają mnie o to, gdzie mają pojechać, aby w pełni wykorzystać weekend w stolicy? No jak to gdzie, na Gassy. Wszyscy jeżdżą na Gassy (o Gassach pisałem w magazynie SZOSA, jeśli nie czytaliście, polecam numer z okolic końca zeszłego roku – nieskromnie powiem, że to chyba jeden z lepszych moich tekstów).

…ale może istnieje coś innego?

 

 

Na wstępie chciałbym zaznaczyć, że faktycznie – o ile same okolice nie są wybitnie ciekawe (delikatnie mówiąc), jest tu wiele innych zalet. Pomijając aspekty społeczne i łatwość w nawiązaniu kolarskich znajomości i dołączeniu do grup treningowych/przejażdżkowych/pączkowych/dziewczyńskich/wyścigowych/lanserskich/jakichkolwiek innych, Warszawa jest całkiem nieźle zaprojektowana kolarsko. Wiem – szok i niedowierzanie. Im częściej jednak wyjeżdżam do milionowych miast za granicą, tym bardziej to doceniam. Po pierwsze: praktycznie w każdą stronę da się wyznaczyć sensowną pętlę. Po drugie: całe miasto, od najbardziej wysuniętego na północ mostu, do mostu najbardziej na południe, da się pokonać asfaltową (w większości) ścieżką, na której znajdują się… jedne światła – jeśli jedziemy przełajem, można przelecieć druga stroną rzeki, bez żadnych skrzyżowań. Potem wcale nie jest gorzej – z południowego mostu można spokojnie wyznaczyć 100-kilometrową pętlę z idealnym asfaltem, na której również nie będzie świateł.

 

 

Tu nie jest najlepiej (i tak: jest płasko)

 

I to nie jest wpis, który ma Was przekonać, że w Warszawie jest najlepiej. Nie jest. Jest gorzej niż w większości innych miejsc, ale nie oznacza to, że jesteśmy skazani na klęskę. Ba, bardzo wielu kolarzy w dalszym ciągu odnajduje tu radość z jazdy, z zachodów słońca nad tarczyńskimi sadami, wschodów nad brzegiem Narwii i Wkry, szaleńczych prędkości na wałach wiślanych i pięknych kolorów Kampinoskiego Parku Narodowego oraz Mazowieckiego Parku Krajobrazowego, z którymi miasto graniczy.

 

 

Przekonywanie o wyższości swojego regionu nad innymi pozostawmy więc ludziom z gór, którzy to upodobali sobie wywyższanie swoich wzniesień ponad wzniesienia innych (nie wiem jak to działa, ale pytając kolarza z dowolnej, pofalowanej części Polski, o to gdzie jest najładniej – odpowie, że u niego. Nakierować na odpowiedź może nas pytanie o to, jak często odwiedza inne pofalowane rejony ;-) ).

 

 

Kryterium wyboru

Nie istnieje coś takiego jak najlepsza trasa. Każdy ma swoje preferencje – jeden woli pagórki, inny góry, a jeszcze inny (ten dziwny) – płaskość. Jeden woli strome podjazdy, na których gubi się przyczepność, inny lubi przez godzinę walczyć z nachyleniem w okolicy 7%. Jeśli zapytacie mnie więc o to, jaka trasa jest najlepsza w Warszawie, nie podam odpowiedzi, która usatysfakcjonuje każdego. Mimo że każda jest płaska. Opisywana tu pętla jest najlepsza według mnie, ale setki osób ze stolicy nie zgodzą się z tym – rozumiem ich, mają prawo.

Najważniejsze jest to, że wrzucając dowolną z nich na fejsbuka, możemy być pewni, że wpadnie przynajmniej jeden komentarz tego gościa, który stwierdzi, że jest żenująco płaska. Doceniam te komentarze, choć nigdy nie wiem, czy gratulować takiej osobie, że u niego jest lepiej, czy spuścić głowę i napisać, że bardzo słusznie zauważył i sam na to nigdy nie wpadłem.

 

Kryteriami wyboru najlepszej trasy podwarszawskiej są:

– dostępność trasy z centrum miasta
– jakość asfaltów
– ilość niebezpiecznych/nielegalnych fragmentów
– doznania estetyczne
– niewyjaśnialne odczucia subiektywne

 

 

Pretendenci

Kandydatów było kilku. Wbrew pozorom przyzwoitych tras na Mazowszu jest wiele, problem jest taki, że Mazowsze jest 5-krotnie większe niż Majorka oraz Istria razem wzięte. Skupmy się więc na tych, które rozpoczynają się w centrum miasta. Logicznym jest, że jeśli ktoś mieszka w północnych dzielnicach, okolice Zegrza będą dla niego dużo lepsze niż Góra Kalwaria.

 

 

 

Nieśmiertelne Gassy. Najczęściej wybierana droga w okolicy. Jestem nawet skłonny stwierdzić, że pętla do Góry Kalwarii wzdłuż wału to najpopularniejsza droga szosowa w Polsce, a nie zdziwiłbym się, gdyby jej zasięg plasował ją wysoko nawet w skali europejskiej. Według Stravy, przejechano ją prawie 90 000 razy, co z jednej strony jest wynikiem 10x gorszym niż na moście Golden Gate w San Francisco, z drugiej – weźmy pod uwagę, jak niewielu z nas korzysta ze Stravy i jak późno się u nas pojawiła. Trasa nabiera rumieńców jeszcze bardziej, gdy postanowimy wrócić drugą stroną Wisły lub odbijemy na zachód, rozszerzając ją o kultową trasę Ośki Warszawa. Asfalty są bardzo dobre, szybki wyjazd z miasta, ruch minimalny, kolarzy wielu, widoki… umiarkowane. A może nie umiarkowane? Może one się po prostu już opatrzyły? W każdym razie, idealna na trening.

Okolice Nasielska. Bardzo ładne tereny, niewielkie pagórki, zalew Zegrzyński, Wkra i Narew, bardzo dobre asfalty, przeciętny dojazd, ruch bardzo różny, w zależności od kategorii drogi oraz pory (w weekendy duży).

Tarczyn, Mszczonów. Dojazd przeciętny ale rekompensowany imponującymi sadami pełnymi jabłek. W gratisie oprysk chemią, dzięki której urośniemy duzi i silni.

Wschód, czyli za Otwockiem – tereny odwiedzane coraz częściej, które pozwalają zobaczyć to nieco mniej cywilizowane Mazowsze. Szkoda tylko, że wyjazd bywa nieco uciążliwy.

Kampinos, o którym więcej za chwilę…

generalnie można założyć, że na Mazowszu im dalej od Warszawy, tym fajniej.

 

 

Kto wygrywa i czemu Kampinos?

 

W tygodniu jeżdżę na południe, w weekendy na północ. O ile południe jest domyślną trasą dla większości z nas, północny-zachód jest swego rodzaju oazą. Dopóki oczywiście nie trafimy na trening grupy Babice albo sklepu Legion – wtedy możemy nieoczekiwanie znaleźć się w grupie kilkudziesięciu osób.

 

W kampinosie, na jeden kilometr kwadratowy przypada mniej-więcej jeden łoś.

 

W Kampinosie jest trochę jak na weekendowych wakacjach za miastem. Można na chwilę zapomnieć, że mieszka się w prawie 2-milionowym mieście. Niewielkie wioski, które w przeciwieństwie do Konstancina nie składają się głównie z bogatych pracowników wielkich firm, którzy swoimi drogimi samochodami dojeżdżają codziennie do Mordoru. Sklepiki, w których nabyć możemy niewiele więcej niż oranżada i Kakaowy Rodżer. Do tego konie, krowy, kury, psy samobójcy i porozjeżdżane żmije. Wizyta w Kampinosie to wyraźnie odczuwalny wyjazd za miasto. Oczywiście w skali osiągalnej rowerem przez przeciętnego człowieka.

 

pobierz gpx lub tcx (prawym i „zapisz jako”)

 

Domyślną pętlą są słynne: połówka Kampinosu skracana przez miejscowości Roztoka lub… Kampinos, albo pełen Kampinos, czyli okrążenie całego Parku. Puszcza Kampinoska zajmuje 670 km² (w tym sam park – 385 km²) – dla przypomnienia, Majorka ma 3 640 km². My proponujemy nieco zmodyfikowaną wersję, nad którą kolega Piotrek (którego regularne zdjęcia z Kampinosu przeplatane zdjęciami z najlepszych miejsc kolarskich w Europie znajdziecie na jego Instagramie) siedział dniami i nocami testując różne warianty.

 

 

Wpis właściwy

Startujemy spod Syrenki Warszawskiej – to zdaje się być środek miasta. Nawet jeśli nie, jeśli jednym prawilnym środkiem jest Pałac Kultury, to istnieje z niego idealny dojazd ciągłą, asfaltową ścieżką rowerową. Po Świętokrzyskiej, omijając znane wszystkim Krakowskie Przedmieście oraz Nowy Świat, a następnie jednym z poważniejszych zjazdów (szaleńcze 500 metrów ze średnią prawie 5%)w mieście – Tamką i siłą rozpędu dojeżdżamy do Syrenki. Stąd rozpościera się całkiem niezły widok na Stadion Narodowy oraz Most Świętokrzyski, ale tym zajmiemy się po powrocie. Ruszamy na północ bulwarami wiślanymi.

 

 

Bulwary są całkiem spoko, ale tylko w wybranych porach dnia. Popołudniami oraz w nieco wcześniejszych godzinach weekendowych, robi się tu dramat. Przyjedziecie za szybko, tłuczone szkło turystów i lokalsów zabije Wasze opony, będziecie zbyt późno – zginiecie w tłoku, jakieś dziecko wkręci Wam się w szprychy lub człowiek na Veturillo w Was wjedzie. O poranku nie ma jednak tego problemu. Jadąc wzdłuż Wisły mijamy Centrum Nauki Kopernik oraz BUW, stare miasto, park fontann i centrum olimpijskie – miejsca, które warto odwiedzić też z buta.

 

 

 

[pullquote]”Nieprawda jakobym użył ciężarówki do zdobycia tego KOMa”  Piotr O.[/pullquote]Jedziemy tak aż do Parku Młocińskiego, przy którym zaczyna się najgorszy fragment trasy – do pokonania mam kilometr trasy numer 7, która to nie ma pobocza, ale ma za to tysiące Warszawiaków walących tędy nad morze i na Mazury. Niewielki zjazd (-1%) można potraktować jako wyzwanie i po znalezieniu odpowiednio dużej i zasysającej ciężarówki pokusić się o KOMA – aby złapać się na pudło wystarczy wykręcić średnią powyżej 64km/h.

 

 

Odbijamy w bok i możemy trochę odetchnąć. Na 7. minęliśmy pierwsze i prawdopodobnie ostatnie światła drogowe, na których tego dnia będziemy stali. Tak, na 172 kilometrach trasy miniemy 3 sygnalizacje świetlne, z czego jedne to prawoskręt w Żelazowej Woli. Mijamy cmentarz północny po prawej i kawałek dalej Górkę Śmieciową na Bemowie. Górka Śmieciowa to nie lada ewenement: jest największą górą śmieciową w Europie (tam mówią szanujące się, internetowe portale). Można więc zobaczyć jakieś 80 metrów śmieci przykrytych ziemią, które pewnego dnia zostaną przekształcone w centrum sportu lub wypoczynku (mówi się o stoku narciarskim i ścieżkach rowerowych). To wspaniałe miejsce biorąc pod uwagę, że znajduje się prawie na granicy stolicy i parku narodowego.

 

 

Dalej czeka nas trochę nudy, w zamian za którą, zauważamy zmniejszający się z każdym kilometrem ruch. Rondo w Babicach (północnej stolicy kolarstwa ;) ), skręt w prawo i już tylko pola i coraz rzadziej rozrzucone domki. Zabudowania zaczynają powoli przypominać coś, co brzydko określa się jako „Mazowsze B”, osobiście jednak dużo bardziej mi się ono podoba niż sterylne dzielnice elitarnych mieszkańców. Na pocieszenie, od czasu do czasu trafiamy na arcydzieła developerskie jak np. Osiedle Villa Campina. Imponująca brama, przyozdobiona rzymskimi kolumnami to jest właśnie to, co chciałbym widzieć wracając codziennie do domu.

 

 

Leszno – Robert Lewandowski i cyrkowcy

Kulamy się tak do Leszna, w którym znajduje się pierwszy prawilny sklep, w którym można stanąć. Tam też znajduje się kawałek pierwszego, kiepskiego asfaltu, gdzieś pomiędzy drogą całkiem niezłą, a świeżo wyremontowaną. Obok Leszna, w Julinku (czyli trasie pokrywającą pętlę Połówka Kampinosu), znajduje się jedyna w Polsce Państwowa Szkoła Sztuki Cyrkowej. Ważniejsze jest jednak, że to właśnie z tego Leszna pochodzi prawdopodobnie najbardziej znany obecnie Polak – Robert Lewandowski (zaczynał w Partyzancie Leszno). My kierujemy się jednak pustą już drogą, aż do miejscowości Zawady (pozdrawiam przemekzawada.com), w której to przecinamy rzekę o pięknej nazwie: Utrata i wkraczamy w tereny, które przy odrobinie wyobraźni, mogłyby pomylić się z bliskimi Mazurami. Droga wąska, wzdłuż rzeczki, z asfaltem dobrym, przerywanym bardzo krótkimi odcinkami całkiem złego. Dojeżdżamy do Żelazowej Woli, w której mijamy miejsce urodzenia Fryderyka Chopina, któremu nigdy się jakoś specjalnie nie przyglądaliśmy.

 

 

Od Żelazowej Woli jest już tylko lepiej. Nie żeby wcześniej było źle, ale teraz jest prawdziwie dobrze. Lasy, rzeczki, wioski na końcu świata (w pojęciu mazowieckim). Takie Kaszuby bez górek i bez jezior i bez wnerwiających kierowców i bez dziur…. no dobra, wychodzi na to, że wcale nie Kaszuby. Potwierdza się teza, że im dalej od Warszawy, tym u nas lepiej. Teraz przemieszczamy się wzdłuż rzeki Bzury – podpowiem, że dalej na północ, terenami w stronę Płocka również jest całkiem nieźle. Po drodze mijamy nawet trochę górek:

 

 

 

Secymin – autostrada do ciastka z Mascarpone

Wylatujemy na 575, która jest tutaj równe jak szwajcarska autostrada i puste jak moje nogi pod koniec weekendu. Gdzieś po drodze nawierzchnia zmienia się na gorszą (czyli zwykłą), aby przypomnieć, że pewnie zmieniła się również gmina. Dojeżdżamy tak do Secymina, w którym wita nas Sanktuarium Matki Boskiej Radosnej Opiekunki Przyrody, lecz co ważniejsze – Sklep u Marty. Specjalnie nadkładamy do niego ze 400 metrów (wrócimy potem tą samą drogą). To najważniejszy punkt wycieczki, bo pani Marta zamawia co tydzień inne ciastka, lecz wszystkie bazują na serku Mascarpone. To chyba najmniej oszukane ciastka, jakie jadłem w życiu. Zdarza się, że w ciastku mniej jest ciastka niż np. musu truskawkowego z serkiem. To punkt obowiązkowy, kropka.

 

 

Gassy północy

Dalej jest wał. Jeśli nie byliśmy nigdy na Gassach, to tak właśnie wyglądają. Świeżutki, nieco pofalowany (w obu osiach) asfalt pozwala nam poczuć się jak na południu miasta. Różnica jest taka, że spotkamy jakieś 13 razy mniej kolarzy. Odcinek niestety nie jest długi, ale rekompensuje nam to mijanymi agroturystykami oraz osadnictwem olenderskim (XVI wieczni przybysze z Niderlandów, którzy osadzali się wzdłuż Wisły i bardzo dobrze ogarniali rolnictwo).

 

 

 

Za wałem robimy taką sztuczkę-pstryczek, aby – nie bójmy się tego powiedzieć – przejechać 6 kilometrów prawdopodobnie najładniejszą drogą Mazowsza. Oto przed Państwem: Droga Wilkowska. To nowiutki, idealnie równy, wąski asfalt poprowadzony przez sam środek Parku Narodowego. Brzmi nieco kontrowersyjnie, prawda? Na potrzeby tego wpisu możemy się z tego cieszyć, ale ocenę takiego postępowania, pozostawiam do indywidualnego rozpatrywania. Jedziemy pomiędzy pagórkami, wśród gęstych i wysokich drzew drogą, na której praktycznie nie ma ruchu. Pagórki są (choć asfalt oczywiście idzie po płaskim), bo droga prowadzi pomiędzy terenami nazwanymi Łyse Góry oraz Piaszczyste Góry.

 

 

To jest to, o czym każdy szosowiec marzy, widząc ludzi na MTB w Kampinosie. Tak, Kampinos najpiękniejszy jest niestety z punktu widzenia szerszej opony i przypomni nam o tym droga na którą zjeżdżamy. Pod względem nawierzchni mocno przeciętna – powiedziałbym nawet, że najgorsza jaką widzimy przez cały dzień, lecz widać z niej legendarny Szczebel. Szczebel to singiel, na którym spokojnie rozgrywać mogłaby się czasówka XC. Jest dość trudny technicznie, z podjazdami, piachem, korzeniami – idealne 5km na trening. Wiele osób przyjeżdża tu specjalnie dla niego. Zdaje się nawet, że prowadził przez niego jeden z maratonów Legii.

 

 

Ścieżka – śmieszka

Przecinamy potem słynną z treningów szosowych drogę 591 prowadzącą pomiędzy Lesznem a Nowym Dworem Mazowieckim i wjeżdżamy na drugą połowę pętli zwanej Połówką Kampinosu.

Jedziemy przez wioski, po równych asfaltach, z licznymi zakrętami, w okolicach drzew, pól i zwierząt. Z pogardą patrzymy na asfaltową ścieżkę rowerową wyznaczoną na poboczu drogi. Przeskakuje ona co chwile z lewej na prawą stronę, z oznaczeniami, że jest jednokierunkowa (w losową stronę, w zależności zupełnie od niczego). To niesamowite jak bardzo nawierzchnia tej samej ulicy może się różnić przed linią wyznaczającą pas dla rowerów i za nią – na naszą niekorzyść oczywiście.

 

 

Czosnowska depresja

W ten sposób dojeżdżamy do prawdopodobnie najbardziej depresyjnej drogi w okolicach Warszawy – Rolniczej, prowadzącej pomiędzy Czosnowem i Łomiankami. Czasem jest równa, czasem dziurawa. Nie ma to jednak znaczenia, bo człowiek, który projektował na niej studzienki kanalizacyjne, pochodzi prawdopodobnie z samego centrum piekła. Rozrzucone są bez żadnej, głębszej konwencji w związku z czym, przestajemy sobie już nawet je pokazywać. To i tak bez sensu – każdy z nas zna tę drogę na pamięć. Sposób na przejazd jest prosty – patrzę na numery budynków po prawej stronie: dwukrotnie odliczanie od około 250 do zera, zmiana nawierzchni oznaczająca połowę (5km) i ostatnie odliczanie – od 500 do zera.

 

 

Ciekawe rzeczy po drodze? Śmieszny nazwy ulic w Łomiankach: Złotej Rybki, Koszałka Opałka, Waligóry, Kaczki Dziwaczki itd. – niewiele więcej. Może świadomość, że mijamy również Jeziorko Dziekanowskie, w którym można swobodnie popływać. Marzę o dniu, w którym wał zostanie przedłużony z niebieskiego mostku prowadzącego do Nowego Dworu do ścieżki rowerowej rozpoczynającej się na Młocinach. Chętni mogą odbić w bardzo przyjemną, leśną drogą do cmentarza w Palmirach – miejsca, w którym każdego roku oficjalnie kończy się sezon kolarski (w ramach ostatniej, krótszej pętli Ronda Babka). To miejsce specjalnie ważne dla sportowców, ale po wyjaśnienie odsyłam na Wikipedię. Jeśli nie lubimy bruków (tych najgorszych) i szutru, wrócić niestety trzeba tą samą drogą.

Bo niestety wjazd do miasta z północy jest średnio przyjemny – znowu czeka nas przeprawa drogą numer 7, tylko nieco dłuższa. Da się to ominąć, ale po takim dystansie nie chce nam się już kulać po skrzyżowaniach i światłach. Ku uciesze samochodów wjeżdżamy tak do miasta i powracamy na ścieżkę przy Wiśle, która w godzinach popołudniowych nie przypomina już ani trochę tej, którą widzieliśmy rano. Rozpoczyna się walka o życie.

 

 

Dojeżdżamy do Syrenki, ale skoro już przy niej jesteśmy (a teren dookoła jest w momencie, gdy piszę te słowa, w remoncie – przebudowa bulwarów), nie wypada ominąć Mostu Świętokrzyskiego. Roztacza się z niego całkiem przyzwoity widok na rzekę i miasto (choć nie tak dobry jak z odległego Siekierkowskiego lub z betonowych pomostów, które znajdują się w okolicach plaż zlokalizowanych przy Wiśle). Potem jeszcze tylko Narodowy, który akurat tego dnia jest oblegany z powodu wyścigów żużlowych i lądujemy w jedynym, prawilnym rejonie na zjedzenie lodów – Saskiej Kępie. Przy okazji imprez na stadionie ma ona dodatkowy urok, jako że większość ulic jest zamknięta. Na Francuskiej bez problemu znajdziemy sobie wegańskie lody w kolorowym, bezglutenowym wafelku w doskonałej cenie 6zł za gałeczkę. Witamy w Warszawie. O tym, gdzie zjeść, aby było dobrze i co robić w mieście, aby się odpowiednio zregenerować przed niedzielną Babką – kiedy indziej…

 

 

Przypomnienie, że „u nas” nie jest najlepiej i dobrze to wiemy

 

Zdjęcia do wpisu zostały wykonane spontanicznie (podobnie jak cała wycieczka), przy użyciu sprzętu, który akurat był pod ręką. Przy odrobinie planowania i pozowania, myślę że spokojnie można pokusić się o sesję, której nie powstydziłyby się topowe katalogi rowerowe. Tym razem musicie mi uwierzyć, że w rzeczywistości jest lepiej niż na zdjęciach.

 

 

Nie oznacza to oczywiście, że jest to trasa, o której będziecie opowiadać z wypiekami na twarzy swoim znajomym – nie jest. Ile stolic w Europie może się jednak pochwalić tak łatwym wyjazdem z miasta w każdym kierunki i tak pustymi drogami w swojej okolicy?

 

PS Tak, trasa ma jakieś 400-500 metrów przewyższenia, zrobię to za Was: „HAHAHAHA, ale płasko!”

PPS Ktoś mógłby powiedzieć, że jakoś specjalnie nie zachęcam do jeżdżenia po Kampinosie, aby utrzymać status, w którym większość kolarzy trzyma się jednak południa. To oczywiście nieprawda ;-)