Ten wpis jest raczej przeciętny w porównaniu do innych, dowcipy są suche, a zdjęcia takie sobie. Neapol po prostu nie zasługuje na więcej.
Ta historia zaczyna się na JFK Skyscannerze, jak wszystkie ostatnio. Znalazłem bardzo tanie loty do Bari i pomyślałem, że południe Włoch, plaża, tania okolica i popołudniowe rundki po płaskim to jest to, czego potrzebuję. Szczególnie, że loty układały się wyjątkowo dobrze: w piątek po pracy wylot i powrót w poniedziałek rano, w sam raz na 9-dniowy wypad. W związku z tym, że booking dyskryminuje finansowo osoby podróżujące w pojedynkę, a Panda akurat pracuje, napisałem do swojej wakacyjnej listy dystrybucyjnej osób, które mogłyby dołączyć. W skrócie, do prawie wszystkich swoich znajomych. Szczęśliwie, co czwarty z nich się zgodził, więc było nas już dwóch.
Szybko okazało się, że Łukasz, który do mnie dołączył, jest co najmniej takim samym cebulakiem i zaproponował Neapol, do którego lot był jeszcze tańszy. Patrząc na mapę, niby to samo co Bari, bo przecież też Włochy i też morze, tylko po drugiej stronie. Co mogłoby pójść nie tak? W ostatnim momencie, podczas kupowania biletu coś mnie tknęło i zmieniłem 9-dniowy wyjazd, na 4-dniowy (piątek-poniedziałek). Nie wiem, jak to się stało, ale jeżeli było to działanie siły nadprzyrodzonej, która mnie pilnuję, dziękuję jej bardzo!
Można o tym wszystkim mówić i opowiadać, można malować, ale to, co się widzi, przekracza wszelkie wyobrażenia. Brzegi, zatoki, Wezuwiusz, miasta, przedmieścia, zamki, wille! Wybaczam wszystkim, którzy w Neapolu odchodzą od zmysłów
Myślę, że od XVIII w. trochę się w tym mieście zmieniło i choć zgadzam się z cytatem Goethego, myślę, że rozumiem go nieco inaczej. Zacznijmy od najważniejszego w każdym wpisie, czyli:
Koszty, czyli ile kosztuje rak
Za 3 noce dla dwóch osób płacimy 500zł
Za loty dla dwóch osób (wylot w piątek rano, powrót w poniedziałek prosto do pracy), razem z rowerami, płacimy w sumie: 900zł
Uliczna pizza, taka jednoosobowa (3-5 euro)
W sklepach trochę drożej, ale przyzwoicie (są LIDLe!)

Cały wyjazd spokojnie zamknął się w 3-cyfrowej kwocie.
Apartament z conciergem, ale bez deski klozetowej
Pierwsze strzał w twarz dostajemy chwilę po wyjściu z lotniska. Specjalnie znaleźliśmy nocleg tak blisko, aby dało się do niego dostać z buta, idąc z walizką rowerową. Mieszkamy w Camera in Villa, która oddalona jest o 2,3km od wyjścia z portu (jak się okazuje w drodze powrotnej, taksówką MyTaxi mieszczącą walizki jest to 28euro). Dojście tam jest bardzo dobre – jeśli lubisz kostkę brukową, szczekające psy zamknięte w klatkach, śmieci i przeciskanie się przez chaszcze (zgodnie ze wskazówkami pieszymi Google). „Trafiliśmy w jakąś kiepską dzielnicę” to nasza pierwsza myśl. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że całe miasto to patologia.
Aby zachęcić Was do wybrania tego samego noclegu co my, prezentuję kompleksową listę wszystkich jego plusów: jest tanio.
Lądujemy w mieszkaniu, umieszczonym w kilkurodzinnym domku (jak wszystkie w okolicy), dzieląc je z właścicielem. Rowery, jak prawdziwi hardkorzy, trzymamy w ogródku zabezpieczone tylko bramą wejściową do posiadłości. Sami znajdujemy się 3 zamki dalej (wejściowy do domku, wejściowy do mieszkania, wejściowy do pokoju).
Mieszkanie jest OK, choć nie ma w nim zbędnych luksusów jak na przykład deska sedesowa, więc siada się na tym zimnym (albo znowu pomyliłem kibel z bidetem). Jest za to prawdziwy, prywatny concierge – właściciel mieszkania. Muszę przyznać, że nie spodziewałem się jego widoku, gdy rano otworzyłem oczy po raz pierwszy – miły pan stał nad nami z pytaniem, czy będziemy chcieli kawę. Tego dnia nauczyliśmy się zamykać pokój.
Drugiego dnia concierge traci głos, od tego momentu komunikuje się z nami za pomocą czytającego wszystko google translatora w telefonie. Jako Włoch, nie robi tego oczywiście w taki sposób, w jaki można się spodziewać. Wpisuje wiadomość po włosku, a następnie włącza czytanie tej włoskiej wiadomości… po włosku. Rozmowa z Włochami to w ogóle wyższy poziom abstrakcji.
Ile słów potrzeba by…
Jeszcze nigdy nie spotkałem nikogo, kto potrzebowałby tak wiele słów, by przekazać tak niewiele wiadomości. Niezależnie od tego, co Włoch próbuje Ci powiedzieć, jego wypowiedź wygląda, jakby przy okazji dołączał do wypowiedzi niezbyt skróconą historię okolicy, rozpoczynającą się gdzieś w okolicach wybuchu Wezuwiusza.
Taka sytuacja: kupujemy bilet na pociąg podmiejski – prosimy o dwa normalne i dwa dla rowerów. Rozmowa wygląda tak:
– Due a Napoli con bici
– Tysiąc słów NO BICI, tysiąc słów, NO BICI, tysiąc słów
– Bici no OK?
– tysiąc słów NO BICI, tysiąc słów, NO BICI, tysiąc słów (plus machanie rękami, że absolutnie nie wolno)
– Bici OK?
– BICI NO, tysiąc słów, OK.
Gość podaje nam bilety, a my przechodzimy przez bramki i wchodzimy do pociągu. Sytuacja z pociągiem powtarza się na innych stacjach.
To chyba działa tu podobnie do zasad ruchu drogowego i kilku innych aspektów życia: jeśli czegoś nie wolno, ale bardzo się chce to wolno. Na przykład przejeżdżanie na czerwonym świetle, zabijanie, sprzedaż narkotyków, śmiecenie itp.
Generalnie każda informacja, którą dałoby się przekazać w maksymalnie trzech uniwersalnych słowach, obudowywana jest tu do rozmiaru opisu przyrody w „Panu Tadeuszu”.
Nie dziwię się, że sporą część komunikacji zastąpiono klaksonem. Klakson wyraża więcej niż tysiąc słów, więc każdy tu trąbi na każdego.
Neapol
Miejmy to już za sobą: Neapol to najgorsze miasto, w jakim byłem w życiu. Warto tu zaznaczyć, że piszę to z perspektywy klasycznego, polskiego chama, który nie rozumie, dlaczego ludzie odwiedzają ruiny, a większość zabytków nie robi na mnie specjalnego wrażenia. Mam wrażenie, że to jedno z tych miejsc, które się odwiedza, bo inni je odwiedzają, ale może po prostu moja perspektywa jest zbyt ograniczona. Szczególnie, że przecież większość widzianych tam rzeczy jest i tak „odtworzona”, bo trochę im się ucierpiało w czasie wojny.
Tak, słynne Pompeje leżą obok Neapolu i bardzo łatwo je poznać: ilość Amerykanów rośnie tu o bazylion procent.
va fa Napoli!
Pamiętacie Joey’a z Przyjaciół? Jest włoskim przekleństem było va fa Napoli! co oznacza idź do Neapolu lub w mniej dosadnej wersji: „idź pan w…”. Ja go rozumiem, od dzisiaj też tak będę mówił.
Wyobrażam sobie, że Neapol może się podobać. Jeśli w przeszłości lubiłeś spędzać urlopy w Łodzi Fabrycznej lub na dworcu w Katowicach, a Twój wymarzony „weekend w ciepłych krajach” jest wizytą w Marrakeszu, to tu dostaniesz to samo, tylko bardziej. Dużo bardziej.
Czy jest bezpiecznie? Nie wiem, ludzie mówią, że nie, ale nas nie spotkało nic niemiłego. Może dlatego, że nie rozstawaliśmy się z rowerami, a wieczorami wtapialiśmy się w tłum w pobliskich pizzeriach. Łukasz co prawda wraca bez licznika rowerowego, ale to chyba dlatego, że wywrócił się przechodząc przez ścinkę drzew i gdzieś mu wypadł, ale wiecie jak jest. Może i nikt nie ukradł, ale licznika nie ma i niesmak pozostaje ;-)
Co warto zrobić z rowerem w Neapolu?
Wyjechać z niego pociągiem.
Nie popełnij tego błędu co my, nie jedź do Neapolu z rowerem – to nie ma sensu. Jeśli to już zrobiłeś, opcję masz tylko jedną – wsiądź na najbliższej stacji do pociągu i odczekaj pół godziny. My, jak przystało na twardzieli, próbujemy z miasta wydostać się rowerem. Mimo że mieszkamy na skraju, doświadczenie to na stałe odcisnęło piętno na mojej psychice. Dołączyło do pierwszej jazdy na rowerze bez kijka z tyłu, pierwszej wizycie na Rondzie Babka, pierwszej jeździe czasówką z wysokim stożkiem na wietrze i pierwszym starcie na prawdziwie górskim wyścigu MTB. Drogi są złe, ruch ogromny, zasad brak. Pierwsze 30km to grubo ponad 1,5h ciągłej walki. Po tym czasie pragniemy rzucić kolarstwo. Docieramy też do jednego z trzech zaplanowanych miejsc:
Trzy miejsca by rządzić wszystkimi
1. Gość nie wjechał na Wezuwiusza i mówi ludziom jak mają żyć.
Na Wezuwiusza nie wjeżdżamy, powodów jest wiele. Sam podjazd to 11,5km o średniej 8%, jest jednak za blisko tego patologicznego miasta i jest zbyt oczywisty. Syndrom ucieczki nie pozwala nam na jazdę tak blisko tych patusów.
2. Amalfi sralfi… albo nie, nie wiem
Do Amalfi docieramy pierwszego dnia rowerem. Wielki błąd, nie popełniajcie go. Do Amalfi jedzie się pociągiem (którym nie wolno z rowerem, ale jak się bardzo chce to wolno). Najlepiej wysiąść na Castellammare Di Stabia – to bardzo przyjemna linia jadąca wzdłuż wybrzeża albo udać się prosto do Sorrento inną linią (to jedyne 36 stacji z Centralnego ;) ). Najbardziej prawilna pętla według mnie wygląda tak:
Na wybrzeże Amalfi udajemy się dwukrotnie. Nasze wrażenia z piątkowej oraz niedzielnej wizyty są skrajnie różne. Zacznijmy od tej pierwsze, podczas której pragnęliśmy tylko jednego – przenieść się na asfalt prowadzący do podwarszawskich Gassów.
Ruszamy prosto z domu. Jedziemy ulicami wąskimi, zatłoczonymi, hałaśliwymi. Już na pierwszych skrzyżowaniu rozpoczyna się walka o życie. Zastanawia mnie dlaczego policjantka, która na nim stoi, nie kieruje tym chaosem. Czy zasłaniają jej śmieci? Zastanawia mnie też, o co chodzi z tymi nieprzyzwoicie krótkimi spodenkami, które nosi. Dopiero Łukasz uświadamia mnie, że TO NIE BYŁA POLICJANTKA. Głośno mówi „Maciek patrz, cywilizowany świat.”
To miasto jest jak z opisów w Dziennikach Rorschacha. Upadłe, nieprzestrzegające zasad, łączące historię ze współczesnym zepsuciem. Rzadko myślę sobie, że gdyby tylko była szansa, zszedłbym z roweru i natychmiastowo wrócił do domu. Nawet piasek na podlewanych błękitną wodą plażach (tych publicznych) przypomina bardziej śmietnisko niż miejsce wypoczynku. Zanim dotrzemy do Sorrento (jednego z niewielu ładnych miast w okolicy, choć niesamowicie zatłoczonego), w głowach mamy już tylko ból.
Ale to przecież nie szkodzi, tego dnia czeka nas przejechanie całego wybrzeża Amalfi, aż do Salerno, skąd wrócimy pociągiem. Jednego z najpiękniejszych wybrzeży świata… podobno. To kolejny punkt wykreślony z listy najlepszych dróg na wybrzeżach na stronie dangerousroads (lista nieodwiedzonych kurczy się bardzo szybko ostatnio): https://www.dangerousroads.org/rankings23/4923-the-best-coastal-drives-in-the-world.html
Po drodze trafiamy na kilka mniej lub bardziej pokręconych ulic, jak na zdjęciu poniżej. Omijamy też niestety podjazd pod Monte Faito, na którym doliczyłem się na mapach 35 następujących zaraz po sobie serpentyn.
Zobaczcie sobie wyniki słowa Amalfi w Google Images (zmniejszcie kontrast monitora, bo wypali Wam oczy). Z czym Amalfi kojarzy się nam? Głównie z takim widokiem:
Bo co z tego, że mamy wielki klify, piękne (powiedzmy) miasteczka i bezkres morza jednocześnie, skoro mamy też sznur samochodów, skuterów i autobusów. Wszyscy zdenerwowani: autobusy nie mogą się wyminąć, skutery jadą wolniej niż rowery, samochody szukają miejsca parkingowego przez dziesiątki kilometrów, a kierowcy wypasionych Mercedesów Vito i Viano śpią na poboczu, czekając na elitarnych turystów, których tu przywieźli.
Tłok oraz doświadczenia sprzed kilkunastu kilometrów sprawiają, że zupełnie nie ma znaczenia, czy jest tu ładnie, czy nie. Jesteśmy tak zniszczeni psychicznie, że po prostu kulamy się za autobusami. Mijamy OBLEGANE Positano, Praiano oraz Amalfi. Nie wiem, czy nie są tak imponujące, jak się spodziewałem, czy może mój mózg nie rejestruje już emocji. A może po prostu inne wybrzeża były znacznie lepsze: Big Sur w Stanach, GC-200 na Gran Canarii, Park Anaga na Teneryfie, SH8 w Albanii, Norwegia… długo by wymieniać.
To wszystko trochę boli. Dwa dni później, zamiast wdrapywać się na Wezuwiusza, postanawiamy dać Amalfi jeszcze jedną szansę – tym razem bogatsi o jedną, bardzo ważną informację: Z NEAPOLU WYJEŻDŻA SIĘ POCIĄGIEM.
To strzał w dziesiątkę i tym razem jest zupełnie inaczej. Ciężko powiedzieć, na ile to wpływ niedzieli, a na ile fakt, że pogoda tego dnia nie rozpieszcza: palące słońce i ulewy na zmianę. Modyfikujemy też nieco trasę przebijając się przez góry jak na mapce powyżej. Na jej szczycie znajduje się pomnik Fausto Coppiego. Jedziemy zgodnie z ruchem wskazówek zegara, więc najlepszy podjazd dnia, jest dla nas zjazdem. Czy to dobry wybór? Zależy od upodobań.
Jedno jest pewne – od tego szczytu, miejscowości San Michele, jest naprawdę mocno. Znajdujemy się jakieś 700 metrów w pionie nad poziomem morza i tyle samo w poziomie. Sprawia to, że widzimy głównie miasteczka, linię brzegową i bezkres morza. Stwierdzenie, że tego dnia ulice są puste, byłoby kłamstwem, ale ruch, zarówno na zjeździe, jak i na całym wybrzeżu jest taki, jak być powinien. W jeździe nie przeszkadza, a co za tym idzie – robi się całkiem ładnie.
Udajemy się wybrzeżem na wschód aż okrążymy cały półwysep i wylądujemy we wspomnianym wcześniej Sorento. Pętla stawia przed nami ważne pytanie: czy to miejsce można komuś polecić?
Cóż, nie wiem. Gdybym swoją opinię opierał na niedzielnym przejeździe powiedziałbym, że może być. Bazując na piątkowym, cisnęłyby mi się na usta same brzydkie słowa. Jestem jednak pewny, że wizyta tutaj w miesiącach wakacyjnych to czysty masochizm.
Wybrzeże faktycznie jest ładne – będąc w Neapolu warto się tu wybrać (celując pewnie w bardzo wczesne godziny poranne lub wyraźnie poza sezonem), ale żeby obierać ten kierunek jako główny cel wyjazdu? Wątpię. Jeśli nie jesteś zboczeńcem włoskiej architektury, jest w Europie wiele ładniejszych miejsc (moim zdaniem – internety twierdzą inaczej).
Dodać również należy, że najbardziej imponującymi widokami są te z dróg położonych nieco wyżej niż główna trasa przelotowa, a zjazd z San Michele to jedna z dwóch największych atrakcji wyjazdu, zaraz obok:
3. Santuario Di Montevergine, czyli WTF?!
Przyznaję ze wstydem, nie słyszałem nigdy wcześniej o podjeździe pod Santuario Di Montevergine. To ciekawe, bo przecież był to jeden z finiszów na zeszłorocznym Giro. Tak naprawdę cała ta pętla miała jeden cel – przejechać górkę. Wyjazd z Neapolu na wschód nie jest tak dramatyczny jak na południe, ale spokojnie można udać się podmiejskim pociągiem do miejscowości Cervinara i wrócić po drugiej stronie góry np. ze stacji w Nola. Rycerze hardkoru dadzą radę pewnie wydłużyć pętlę przez fajne górki na południe, i skończyć w Salerno.
Górka, którą pokonujemy tego dnia, składa się z dwóch, całkowicie różnych od siebie podjazdów. Z południa to nieskończona liczba odsłoniętych serpentyn, pokrytych idealnych asfaltem. Według mnie, w skali „jak bardzo mnie to imponuje”, droga jest w rankingu gdzieś w okolicach Stelvio. Wygląda jak abstrakcja, mokry sen szosowca i chory pomysł projektanta. Doliczając fragment po ominięciu Sanktuarium, doliczyłem się 27 nawrotów umieszczonych na relatywnie krótkim odcinku. Pokonujemy go w dół, dzięki czemu mamy przed sobą cały czas panoramę miejscowości położonych w dolinie.
Podjeżdżamy od północy i przyznam szczerze: jest to niemały hardcore!
Strava mówi coś o blisko 10% na tym segmencie, tylko że podjazd jest nieco dłuższy i nieco mniej stabilny niż by się wydawało. To jeden z tych najgorszych rodzajów – niby są serpentyny ale nachylenie często przekraczające 15%, różny stan nawierzchni i otaczający las odbierają wszelką nadzieje. Po drodze zdaje się, że łamiemy prawo, bo wjeżdżamy pod zakaz, ale to są Włochy – skoro bardzo chcemy, to możemy. Karma nas i tak dopada, bo przechodząc przez trwającą właśnie ścinkę drzew Łukasz najpierw się wywraca i gubi licznik (który nie zostaje już nigdy znaleziony), a potem łapie kapcia. Zmiana dętki na terenowej drodze, w cieniu, na wysokości ponad 1300m, w maju jest wątpliwą radością. Bo tak, nawierzchnia bywa różna, ale w żadnych z momentów nie nazwałbym jej uciążliwą dla opony 25mm. Mam wrażenie jednak, że dużo lepiej jechać nią w górę niż w dół. Widoki pojawiają się tylko w tych krótkich momentach, gdy uda się znaleźć lukę w lesie.
A to co dzieje się na zjeździe jest, jak wspomniane już wcześniej, abstrakcyjnym dziełem sztuki. Jak to zwykle w takich miejscach bywa, drona udaje mi się odpalić tylko na moment. Pomijając fakt, że zapomniałem dodatkowych baterii, zaraz po starcie informują mnie komunikaty o zbyt mocnym wietrze, aby latać, zbyt dużych zakłóceniach i niskiej temperaturze. Dodając do tego nieskończenie długą listę zakazów latania we Włoszech, mam tylko moment, aby zrobić złoty strzał. Nie udaje mi się to oczywiście, bo latanie dronem nie jest tak proste, jak zawsze to sobie wyobrażałem – nie obejmuje całego zjazdu i muszę podzielić to na dwa zdjęcia. Potem czeka na nas już tylko 15km w dół ze średnią 5%, parę serpentyn, aby wydostać się z doliny i bardzo długa prosta do Neapolu, którą przerwa można praktycznie w dowolnym momencie poprzez odbicie na stację kolejową.
Podjazd pod Santuario Di Montevergine to jedyne miejsce w okolicy, do którego mógłbym rozważyć powrót. Chętnie tam wrócę, jeśli pewnego dnia znajdę się w promieniu, powiedzmy, 150km.
Scampia, Secondigliano – patologia z rozmachem
Ten wpis byłby niepełny gdybym nie udał się do prawdopodobnie najbardziej znanej (i najbardziej niechlubnej) dzielnicy Neapolu. Scampia, bo o niej mowa, rozpoznawana jest ostatnio dużo lepiej, dzięki głośnemu i całkiem niezłemu włoskiemu serialowi: Gomorra. Mieszkańcy podobno protestowali przeciwko ukazaniu ich miasta tak, jak zrobiono to w serialu – według mnie niestety, miasto w nim zostało ukazane i tak zbyt lekko. O dzielnicy przeczytać możecie wiele w internecie – w dużym skrócie jest to (lub raczej była) ostoja lokalnej mafii, a co za tym idzie – również dzielnica biedy, narkomanii, patologii i wielu czynów, które mocno wpisują się w nieszczęśliwą historię tego miasta.
Przed zwiedzaniem tego typu miejsca mam poważne opory, bo jakby na to nie patrzeć, jest to przejaw bieda-turystyki, którą nieco gardzę. Jedzie się oglądać jak inni mają źle i jak ciężko im się żyje. W głębi duszy tłumaczę sobie, że interesuje mnie tam głównie architektura i blokowiska. Poza tym, osiedla idą podobno do likwidacji (cokolwiek to znaczy), więc to ostatni moment. Na wszelki wypadek wizytę odbywam w niedzielny poranek, kiedy to wszyscy normalni (i nienormalni mam nadzieję również) ludzie jeszcze śpią.
Jaka jest Scampia?
No cóż, jest źle, nawet bardzo. Sypiące się bloki, częściowo przeznaczone do rozbiórki, brud i śmieci, poobijane auta, porozrzucane skutery – krajobraz przypomina ten znany z filmów o Czarnobylu, lecz widzące na balkonach pranie szybko uświadamia, że w dalszym ciągu mieszkają tu ludzie. Pojawiające się na wszystkich budynkach napisy no Gomorra sugerują, że ostatnimi czasy w to miejsce udaje się pewnie więcej osób – być może za sprawą serialu.
Krajobraz jest przykry, ale nie tak szokujący, jak można by się tego spodziewać. Oczywiście, wizyta tutaj przeciętnego mieszkańca bogatych regionów może być sporym przeżyciem, ale jako człowiek dorastający na Śląsku w latach 90′ nie są to widoki, których bym się nie spodziewał. To takie nieco bardziej zapuszczone i nieco bardziej fancy jeśli chodzi o układ bloków Jastrzębie. Tutaj po prostu wszystko jest bardziej i w większej skali. Patologia z rozmachem.
Nie wczułem się.
Po podzieleniu się moimi niezbyt pozytywnymi spostrzeżeniami z Neapolu napisało do mnie sporo osób, że nie zrozumiałem tego miasta i że się je kocha albo nienawidzi. Tak, widziałem takie stwierdzenia w internecie. Po chwili jednak okazuje się, że wszyscy udający się na rower do Neapolu, tak naprawdę mieszkają w odpowiedniej odległości od niego. To nie był wpis o Kampanii, w której znajduje się Neapol, a o mieście, które postanowiliśmy obrać za bazę wypadową. Jako taka – Neapol się nie sprawdza. Nie sprawdza się dla nas również jako miasto, do którego warto wyskoczyć turystycznie na weekend.
To idealne miejsce z którego się wraca. Jak jechałem z lotniska to tak sobie myślałem jak tu pięknie, a to była Racławicka.
Jasne, może nie rozumiem, może nie starałem się wystarczająco, ale mając tyle świetnych miast w Europie, naprawdę wolę wybrać te, które nie są brudne, niebezpieczne i zatłoczone… a jeśli są (jak Tirana) to przynajmniej da się z nich łatwo uciec.