Jak to się stało, że w środku lipca wylądowaliśmy w Norwegii? Nie wiem.

Jakiś rok temu poznałem podobno na Tatra Road Race Mateusza. To też autor zdjęć, na których jestem w tym wpisie, a jako że jest pilotem, na jego Instagramie znajdziecie trochę norweskich widoków z nieco odmiennej perspektywy. Wspominał o wyjeździe do Skandynawii – wcale mu się nie dziwię, gdybym ją ciągle oglądał z góry, też chciałbym ją odwiedzić. Nie wiem, nie pamiętam, po Tatrze przecież zajętym byłem rzucaniem roweru na zawsze.

Jakieś 3 miesiące później napisał do mnie, że jedziemy, choć w dalszym ciągu rozumiałem niewiele: coś o Stavanger i Alesund… gdziekolwiek są. Takim propozycjom nigdy nie odmawiam. Napisałem więc do Piotrka, że jest fajny wyjazd: taki, że nie wiem do końca gdzie i z kim, ale na pewno będzie zimno, mokro, daleko i już pierwszego dnia będziemy chcieli wrócić do domu. Dla człowieka pracującego – sytuacja idealna: wracasz do roboty i się cieszysz. Piotrek to taki gość, że jak wychodzimy rano na rower, to trzeba wziąć lampki, jak wychodzimy w upalny dzień to bierzemy kurtki przeciwdeszczowe, a gdybyśmy poszli przed blok, na spacer, pewnie zabrałbym saperkę, folię NRC i harpun.

Szybko, zanim dotrze do nas, że to bez sensu!

Loty do Norwegii są obecnie śmiesznie tanie. Cena przelotu do Stavenger na południu albo Tromso na północy to równowartość 5-6 snickersów na norweskiej stacji benzynowej. Bardzo rozsądną metodą spychania odpowiedzialności oraz brakiem odwagi do zapytania “czy to na pewno dobry pomysł” zatwierdzamy pomysł Mateusza, dorzucamy kilka dodatkowych miejsc i patrzymy na tracka, który ma ponad 1300km. Tak, planowanie z perspektywy fotela z kawką jest wygodne.

Szybko też okazuje się, że moje stwierdzenie, że skoro mamy do pokonania tak duży dystans, to jedziemy pewnie z południa kraju na jego północ, jest mocno przesadzone. Odległość z takiego Stavanger (bez opuszczania Norwegii) do leżącego na faktycznej północy Vardø, to dalej niż wycieczka z Warszawy do Walencji.


o Norwegii słowa trzy

Wpis o Norwegii ukazał się już na blogu ze 3 lata temu i część trasy nawet się pokrywała. Wtedy stacjonowaliśmy z Pandą w Molde i nauczyliśmy się, że Norwegia jest obrzydliwie droga i bardzo trudna dla kolarzy. Drogi są idealne, ruch znikomy, a poza głównymi trasami turystycznymi praktycznie nieistniejący. Kierowcy wyprzedzają tak, że masz ochotę zejść z roweru, podejść do człowieka i poprosić go, żeby w końcu przyspieszył tą swoją Teslą (ruch samochodowy składa się na oko w 40% z elektryków, 30% kamperów i 10% starych, zabytkowych pojazdów).

Czy byłeś kiedyś w Kutnie na dworcu w nocy

Jest tak brudno i brzydko, że pękają oczy…

To w Norwegii jest tak samo, tylko zupełnie odwrotnie. Oczy pękają, bo przez cały czas atakują Cię fiordy, wodospady, ogromne góry, szalone asfalty, owce, jeziora położone na górach, góry położone na jeziorach, identyczne domki wyglądające jak z horroru o porywaczu dzieci (większość z nich umieszczona jest w sporej odległości od innych, na miejscach najmniej dostępnych – na przykład wysepkach). Na ponad 1300 pokonanych przez nas kilometrów, jakieś 1280 nazwałbym absolutnym mistrzostwem. Pamiętacie wpis o dolinie Yosemite (ten krótki albo ten bardzo długi)? Tutaj Yosemite jest za każdym zakrętem.

Zasadniczym problemem Norwegii jest to, że robiąc sobie przerwę na podziwianie widoku, można stracić całą motywacje do jazdy i siedzieć tak, aż zapadnie noc. A są miejsca, w których noc zapadnie za 3 miesiące…

Z pogodą trafiliśmy idealnie, bo w perpspektywie całego wyjazdu temperatura i opady były takie w sam raz. Trochę deszczu i okolice 20 stopni. Rozłożyło się to niezbyt fortunnie, bo przez pierwsze 4 dni waliło deszczem, a temperatura potrafiła spaść do 4°C, a potem nadeszły najcieplejsze dni w Norwegii od kilkudziesięciu lat i liczniki wskazywały w słońcu okolice 40°C. Statystycznie – idealnie.


Sprzęt, bo sprzęt jest zawsze najważniejszy.
Zawsze.

Zdecydowaliśmy się jechać gravelami, mimo iż praktycznie cała trasa była asfaltowa (z wyjątkiem fragmentu, który nie był, ale nic to nie zmieniało, bo i tak trzeba było prowadzić). Powodów jest wiele – główny to fakt, że szeroka opona wygodniejsza, szczególnie przy tak dużym obciążeniu bagażem, a na prędkości nam jakoś szczególnie nie zależy. Nasze opony to dość gładkie 38mm lub 40mm.

Jako, że zakupu gravela od dawna unikam, to ciągle trzymam się wersji, że może jazda szosą jest przyjemniejsza, ale i tak wolałbym przejechać 3 wyprawy w ciągu roku gravelem niż klepać ciągle te same trasy sportową szosą. Tu z pomocą przyszła firma Specialized, która udostępniła mi Specialized Diverge Comp na Ultegrze. Na wszelki wypadek wrzucam tutaj też logo speca, który nieco na wyjeździe ucierpiał, więc może dzięki temu nie będę musiał go odkupować ;-)
Z dużym smutkiem przyznaję, że jest to genialny rower, a 20mm skoku z przodu z jednej strony przywraca nieco wspomnienia z przeszłości, ale z drugiej naprawdę pomaga. Efekt jest taki, jak gdybym spuścił z przedniego koła ze 2 bary, ale tylko na moment uderzania w wyboje. Amortyzacja to przyszłość (…powiedział ktoś ~20 lat temu). Ultegra, tarczówki, amor w sztycy to oczywiście rzeczy bez zarzutu, a że hak sobie skrzywiłem i połowa kasety mi nie działała, to tylko sam jestem sobie winny… i odkryłem jednocześnie bardzo poważną zaletę napędu 2×11 nad 1×11, szczególnie w braku cywilizacji.

Pozostałe rowery, które z nami jadą to Canyon Grail (ale w opcji aluminiowej, tej najlepszej pod kątem cena-jakość i bez udziwnień jak w naszych Grailach w Albanii) oraz przełajowy Canyon Inflite, którego Piotrek sobie kupił zaraz po tym, jak pożyczyliśmy mu testówkę wracając z wizyty na Azorach.

Jeśli chodzi o gravele, Diverge jest póki co moim faworytem w kategorii powyżej 10k  PLN, aluminiowy Grail w kategorii poniżej 10k PLN

W tym miejscu chciałbym więc umieścić bardzo solidne podziękowania dla Specialized, za poratowanie mnie w ostatniej chwili.


Co w torbach trzeszczy?

TYŁ:
2 pary skarpetek + dexshelle, rękawiczki długie + krótkie, takie coś na uszy (opaska taka), czapeczka, ciepła kurtka, kamizelka, długie spodnie przeciwdeszczowe, nogawki, ręcznik, spodenki kolarskie, koszulka kolarska, podkoszulki na ciepło + zimno, 2 dętki, jeden bidon 0,7 jedzenia Huel w proszku.

POD RAMĄ:
szampon, odkażacz, soczewki, łatki, łyżki, węgiel, nurofen, smar, pasta do zębów, dwie spinki, ładowarka+aparat, kabel do garmin/gopro/micro usb, 6 batonów, apteczka, aparat, pompka, dwa bidony

ZA MOSTKIEM:
gopro, aparat. powerbank, multitool, lampka oświetlająca, ładowarka sieciowa, kabel do garmin/gopro/micro usb

POD KIEROWNICĄ:
7 liofilizatów, łyżkowidelec, prześcieradło turystyczne, pokrowiec na oczy, ultralight

Przydało się w zasadzie wszystko – kamizelka była być może zbędnym luksusem.

 

Co było dobre i zasługuje na wyróżnienie?

Liofilizaty to piękny wynalazek, a batony Trec Boostek wyrwane w promce za 4,5zł to najtańsze i najbardziej poręczne ~500kcal jakie miałem.

Endura FS260-Pro Adrenaline Race Cape Jacket, czyli lepsza wersja trzepotki ultralighta z Decathlonu. Jedziemy w nich w trójkę i jest doskonała, zarówno na deszczu, jak i zimnie. W bike24 trafiliśmy na wyprzedaż -50%, więc w cenie 41,33€, był to jeden z najlepszych zakupów od dawna.

Co było złe i zasługuje na pręgierz?

Słynne, dwukolorowe lampki z Decathlonu – umarły w deszczu, zaparowały, zaczęły się same w nocy włączać – dwie niezależne, więc nie można tu mówić o przypadku.

Termoformowalne wkładki Shimano w nowych butach MTB SH-XC70. Drugiego dnia jazdy buty oraz wkładki odłożyliśmy na “narciarski kaloryfer” i dzień później jedna z wkładek skurczyła się o conajmniej jeden rozmiar, przez co uwierała w duży palec przez dobrych 1000km.

Wodoodporne skarpetki Dexshell, które opisywałem tutaj. Skarpetki są faktycznie dobre, ale nie jeśli używamy ich przez długi czas z krótkimi spodniami. Woda ścieka po nodze do skarpety i tam zostaje. Jako że skarpeta schnie zdecydowanie dłużej niż zwykła, w zmiennych warunkach pogodowych nie sprawdza się.

Całość: rower + graty ważą około 17kg. Jedzie się tym jak czołgiem. Nie wyobrażam sobie, przemieszczania się w ulewnym deszczu drogą jak Stalheimsklevia bez hamulców tarczowych. Cały czas trzeba się pilnować, aby nie uderzać kolanem w torby (he he he), ale jakie to wszystko ma w sumie znaczenie… Dziennie jesteśmy tym w stanie spokojnie pokonać średnio 190km, ze średnim przewyższeniem 2500 metrów. Nie przeszkadza to też chłopakom, zbliżać się niebezpiecznie do top10 zjazdowych KOMów. Na takim Trollstigen Downhill, pełnym serpentyn, Piotrek melduje się z 11 czasem jadąc ze średnią 53,5km/h przez 7,5 minuty.


Ile kosztuje wizyta w Norwegii,
bo pieniądze też są najważniejsze

Według większości rankingów Norwegia znajduje się w TOP3 najdroższych krajów świata. Dodajmy do tego fakt, że zabudowań tu tyle co kot napłakał, a największe miasta, przez które przejeżdżamy to Alesund, z którego wylatujemy (45k mieszkańców) oraz Molde (26k mieszkańców) i wyłoni nam się odpowiednia wizja wydatków na miejscu. Poza tym, mówimy o kraju, w którym średnia zarobków przekracza 20 000zł.

Śniadanie za około 300zł.

Mówiąc delikatnie: jest drogo… drożej niż gdziekolwiek indziej.

Nasz ekskluzyno-cebulacki wyjazd, który obejmował 7 noclegów wyniósł:

2850zł (+/- 150zł) na głowę

(wliczając przeloty, promy, noclegi, jedzenie itd). Czy dużo? To ocenić musi każdy indywidualnie, ja ze swojej strony jedynie powiem, że Norwegia to również jeden z najpiękniejszych krajów świata.

Koszty szczegółowe:

550zł za loty z rowerem (Gdańsk -> Stavanger, Alesund -> Gdańsk)

350zł: 5x przeprawa promowa (w tym 2,5h promem Gudvangen->Kaupanger to ponad połowa z tego)

950zł: 7 noclegów (podlinkowane poniżej, w relacjach z konkretnych dni).

200zł: jedzenie z Polski (batony, liofilizaty, tabletki izo)

100zł: ubezpieczenie, bo niby EKUZ działa, ale jak Cię będą szukać helikopterem, to KL+Assistance na milion (dosłownie) jest pomocne.

reszta: spożywka na miejscu

Internet jest w ramach europejskich pakietów.

Za ostatni grosz kupię dziś chociaż cień… jedzenia

Chciałbym Wam tu napisać, które sklepy wybierać i że warto odwiedzać Rema 1000, Kiwi, Bunnpris ewentualnie Spar albo Coop, ale jest pewien problem. Nasza trasa ułożona jest tak, że początkowo sensownej cywilizacji praktycznie nie ma – to znaczy są jakieś domki czasem, ale sklepów czy stacji benzynowych nie widujemy. Im dalej na północ, tym lepiej, ale początki są dramatyczne. Dla przykładu: po opuszczeniu Stavanger, pierwszy, niewielki sklepik spotykamy na 150km. Mało tego, jest on takim ewenementem, że byliśmy na niego przygotowani, bo ma swoją własną stronę internetową i tak go znaleźliśmy zbaczając minimalnie z trasy.

Przykładowe ceny:

Ceny są z kosmosu, a na stacjach benzynowych należy doliczyć +50%. Obrazowo ujmę to tak:

Snickers w markecie to 9zł, na stacji prawie 14zł.
Piwo w przydrożnym, campingowym barze: 40zł
Półlitrowa Coca Cola raczej nie spada poniżej 10zł.
Najdroższa drożdżówka z budyniem jaką widzieliśmy to 28zł (w markecie), normalnie od 5 do 10zł.
Pizzerinka (taki placek pizzowy): 10zł

z drugiej strony, 100g bardzo dobrego łososia to również okolice 10zł, a kilogram bananów kosztuje niewiele ponad 5zł.

Bardzo dużo produktów, szczególnie tych, którym data ważności kończy się w bliskim czasie, otrzymuje naklejkę -40%.

Najtańsza woda mineralna w butelce 1,5l to 2zł, ale bardzo często dostępna jest tylko lodowcowa powyżej 10zł. My piliśmy głównie wodę z potoków i skał (z własnymi pigułami) i przeżyliśmy. Plastikowe butelki są zwrotne do automatów!

Generalnie, dopóki bardzo uważamy na ceny (podobno drożdżówka może kosztować 5zł jak i 25zł), da się żyć z godnością.

Jeśli chodzi o gotówkę: użyłem tylko raz, za prysznic na campingu, który kosztował ~5zł za 5 minut. Raz też owej gotówki mi zabrakło i musiałem myć się w umywalce, bo była 23.30. Terminale do kart są wszędzie, więc wszystko ogarnął Revolut.

W skrócie: Norwegia jest bardzo droga, ale jak się jest bardzo ostrożnym, to nie jest tak źle ;-)


Trasa,
czyli godziny planowania

pobierz szczegółowy plik .gpx

Szczegółowość naszego planowania była imponująca.

I uwierzcie, zaplanowanie jej nie było proste. W Norwegii nic nie jest proste, a główną przyczyną takiej sytuacji jest ukształtowanie terenu. Liczne fiordy sprawiają, że nawet tak chore architektoniczne głowy jak te, które wymyśliły podjazd pod Geiranger, nie są w stanie połączyć miast tak, aby rower mógł przejechać bez komplikacji. Pierwszą i najważniejszą stroną, którą należy odwiedzić jest mapa norweskich tuneli. Zaznaczone są tutaj tunele, przez które rowerem przejedziemy, nie przejedziemy albo “raczej przejedziemy”, wraz z opisami drogi alternatywnej… jeśli istnieje. Kolejnym krokiem jest znalezienie przepraw promowych, godzin w których pływają i odpowiednie dopasowane tego do naszego planu.

Zdjęcia nie oddadzą tego, jak naprawdę jest w Norwegii. Tego miłego uczucia rozległej przestrzeni i niezmąconej ludźmi natury coraz trudniej szukać gdziekolwiek indziej. Nawet turyści jacyś tacy lepsi, bo zamiast plażowiczów-allinclusive’ów, spotyka się głównie poszukiwaczy przygód.

Potem, gdy wszystko jest już gotowe, pozostaje jedynie wejść na booking oraz Airbnb, aby dowiedzieć się, że noclegów nie ma… Tak, każdy z campingów, a jest ich naprawdę niewiele, ma wywieszoną karteczkę, że wolnych miejsc nie ma. Ofert w internecie jest tak niewiele i są tak daleko od siebie, że bierzemy w zasadzie “ostatnie możliwe” i rezerwujemy całość z góry, co nie pozwala nam na jakiekolwiek potknięcia.

Wskazówka: szukając norweskich noclegów, warto użyć wyszukiwarki. Norwedzy mają wyraźną niechęć do wspierania “rozwiązań z zachodu” i wiele kwater zarezerwować można jedynie przez stronę internetową obiektu. Jeśli chcemy spać pod dachem, noclegi TRZEBA niestety rezerwować ze sporym wyprzedzeniem, szczególnie w lipcu, czyli szczycie odwiedzin w tym kraju.

Z perspektywy czasu, trasa wydaje się prawie optymalna. Lekkie poprawki wprowadzilibyśmy jedynie czwartego dnia… no i wydłużylibyśmy trasę do dwóch tygodni, aby móc przejść wszystkie znane miejscówki, które zmuszeni jesteśmy ominąć przez brak ciuchów/butów do trekkingu oraz brak czasu. Uznajmy jednak, że był to wyjazd stricte rowerowy.



Dzień I: Rozgrzewka, czyli spacer

Stavanger -> Lysebotn

133km / 2610m, moving time: 10,5h (brutto: 11,5h)

Ja proszę pana mam bardzo dobre połączenie do Stavanger. W piątek po pracy jadę do Gdańska, śpię u kumpla i o 6.10 wylatują, aby niecałe 2 godziny później zameldować się na norweskim lotnisku. Po drodze odkrywam, że zamiast norweskiej mapy z pięknie zaznaczoną mazaczkami trasą, ważnymi punktami itp. wziąłem mapę Albanii z równie piękną, lecz zupełnie już nieprzydatną trasą. Odkrycie swojego błędu zajmuje mi co najmniej kilka obrotów kartki. To dopiero początek mojego niekończącego się profesjonalizmu na tym wyjeździe, bo tuż po rozpakowaniu rowerów w hali bagażowej, coś mi nie pasuje. Niby rowery skręcone, niby bagaże zamontowane, niby wszystko pasuje, bo strój mam na sobie, a w SPDach przecież przyleciałem… tylko nie bardzo mam je w co wpiąć. Nie mam pedałów! :-)

Three guys
Three bikes
1300 kilometers
And only 4 pedals
Can they make it?!*

*czytać głosem amerykańskiego lektora

Tu następuje szybki kontakt do człowieka poznanego na Instagramie, który nieco wspomagał nas wskazówkami (generalnie sporo osób z Norwegii się odezwało, mimo moich nikłych zasięgów instagramowych, za co bardzo dziękuję) i zostajemy skierowani do sklepu XXL w Stavanger, w których za super okazyjne 175zł można zakupić 520-tki. Po 7,5km spdowego spaceru w mżawce jestem w sklepie i możemy ruszać dalej. Dobry początek.

Przedmieścia Stavanger to najbrzydsze miejsce, które odwiedziliśmy w Norwegii. Nie to, że jest brzydko, ale szara i ponura aura połączona z całkowicie opustoszałym miastem, tworzy klimat łączący Silent Hill z Resident Evil. Wtedy nie wiedzieliśmy jeszcze, że ten dzień się dopiero rozpędza.

Po 33 kilometrach wsiadamy na prom, deszcz się intensyfikuje, a nam robi się powoli wszystko jedno. Od tego momentu będziemy całkowicie mokrzy przez kolejne 3 dni z przerwami na spanie… i na wichurę, która gwałci nas jakoś pomiędzy 80. a 100. kilometrem. Jest bardzo fajnie, bo właśnie tam wypada nam 10 kilometrowy podjazd ze średnią 6%, który widokowo przypomina Islanadię. Wieje tak bardzo, że ciężko nie wypaść z drogi. Ba, wieje tak bardzo, że gdy cofamy się kawałek, aby zobaczyć, czy Piotrek umarł, to nie musimy pedałować pod górę… bo oczywiście wieje zawsze w ryja.

Wiatr w Norwegii kierunek ma zawsze bardzo dobry
tylko zwrot przeciwny

Przez pierwsze 7 dni wiatr wieje zawsze “pod wiatr” i dość szybko się z tym godzimy. W Norwegii każdy fiord ma swoją pogodę i jeśli jedziesz pod wiatr na wschód, aby przeskoczyć do następnego fiordu, którym będziesz jechał na zachód, wiatr pewnie również zmieni swój kierunek.

Dokulanie się do setnego kilometra, zajmuje nam prawie 7 godzin (odejmując przystanki). Jesteśmy mocno umęczeni, a fakt, że pierwszy dzień miał być typową rozgrzewką, po której nabierzemy sił na resztę trasy jakoś nas nie pociesza, choć zostaje raptem 30km. Było to 30 najcięższych kilometrów w moim życiu. Byliśmy co prawda przygotowani na walkę z naturą, ale nie na taką. Takiego zmęczenia nie osiągnąłem nawet kończąc trasę na Śnieżce podczas Triathlonu Karkonoskiego.

O co chodzi?

Pierwszym ważnym, kolarskim punktem naszej trasy jest podjazd z Lysebotn zwany Lysevegen. Jadę bez drona, ale kliknijcie sobie tutaj i zobaczcie zdjęcia w googlach albo na oficjalnej, norweskiej stronie. Problem jest taki, że to droga donikąd. Norwedzy zbudowali drogę, która ma 27 serpentyn, a prowadzi do miejscowości, w której (wg Wikipedii) mieszka 13 osób. W ramach dowcipu dodam, że według Wikipedii odwiedza ją również 100 000 osób rocznie. Zjechanie tą drogą tylko po to, aby nią podjechać wydawało się wyjątkowo głupie, nawet jak na nas. Decydujemy się na poszukanie trasy alternatywnej, od północy. Tu z pomocą przychodzą nowoczesne technologie. Na widoku satelitarnym map Google znajdujemy drogę techniczną wzdłuż linii wysokiego napięcia. Na Stravie wyszukujemy dowolnych segmentów, które puszczone są tą okolicą – znajdujemy kilka. Każdy z nich pokonany był ze dwa lata temu przez parenaście osób. W komentarzu do każdej z tych aktywności wrzucam pytanie, czy droga jest przejezdna lub chociaż możliwa do pokonania z gravelami. Odpowiedzi są jednoznaczne:

W naszych uszach brzmi to tak: nie da się, ale można. W perspektywy czasu odpowiedzielibyśmy niestety tak samo. Poza tym, ominięcie tego fragmentu pozostawiło by w nas niepokój na cały wyjazd: czy dało się tamtędy przejechać. No więc, jeśli planujecie odtworzyć kiedyś naszą trasę, oficjalnie informuję: nie jedźcie tak. Weźcie sobie prom, najlepiej ten z Songesand. My nawet zwrócilibyśmy do tego promu, ale rozkład był nieco nieoczywisty i nie ogarnąłem, że sobota jest jedynym dniem, w którym nie pływa. Zobaczcie zresztą sami jak rozkład wygląda:

Po lewej jest numer linii, potem dni w których kursuje, a następnie godziny odpłynięcia z kolejnych portów. Dni, w których kursuje oznaczone są liczbą, czyli sobota to 6… chyba, że przed nią stoi x, wtedy oznacza to, że nie. Jeśli mamy więc D oznaczające “codziennie”, a potem x oznaczające bez i numer dnia to np. Dx6 daje każdy dzień bez soboty. Proste i wygodne, jak wszystko w Norwegii.

This is not
What you wanted
Not
What you had in mind

Trasa, którą omija prom to 102km do 115km, których pokonanie, zajmuje nam 4 godziny marszu (plus pewnie połowę tego na staniu i rozmyślaniu, czego w życiu nie zdążyliśmy zrobić). Idziemy najpierw polną drogą, która przebija się przez czyjeś podwórko, więc nielegalnie otwieramy sobie bramę, potem drogi jest coraz mniej, a kamieni coraz więcej, aż do momentu, gdy drogi nie ma wcale. Po drodze stajemy, aby napełnić w strumyku puste bidony i gubię okulary pożyczone od Pandy. Miały przebieg około 100km…(przyp. Panda: Panda pozdrawia środkowym palcem)

Potem nadziei już nie ma i kierujemy się na azymut, idąc za liniami wysokiego napięcia, aż do przełęczy, która okazuje się połową drogi. Jesteśmy trochę zawiedzeni, bo zużyliśmy całą energię, aby tam dojść. Tymczasem oczom naszym ukazuje się taki widok (na zdjęciu zaznaczyłem miejsce, do którego musimy dojechać wnieść rowery). To moment, w którym normalnie byśmy się poddali, ale tu nie bardzo jest jak.

Aby zobrazować nachylenie i stan nawierzchni, łączącej nasz szlak z asfaltówką, podam tylko czas z ostatniego segmentu: 1,1km pokonane w 41 minut. Do Lysebotn zjeżdżamy absolutnie umordowani. Dobrze, że mamy tam doskonały nocleg z Airbnb ze śniadaniem. Omijamy już nawet terenowe punkty widokowe na najbardziej epicką drogę w Norwegii, którą rozpoczniemy kolejny dzień.

Lysebotn Airbnb, “Dalabu” – 585zł

Miejsca, o które rozszerzylibyśmy trasę, gdybyśmy mieli siłę, czas, buty do chodzenia i pogodę:

Preikestolen (Pulpit Rock) – numer “1” na mapce
Floeri – numer “2” na mapce
Kjeragbolten – numer “3” na mapce


 

Dzień II: Lysebotn, czyli do góry i za horyzont

Lysebotn -> Håra

238km / 4045m, moving time: 12,5h (brutto: 13,5h)

Dzień drugi miał być tym trudniejszym dniem, po tym, jak pierwszego sobie odpoczęliśmy. Problem był taki, że byliśmy zmęczeni jak nigdy, a zakwasy sprawiały problem nawet z zejściem po schodach na śniadanie. Zapomnieliśmy też zabrać sztucznych wąsów i kapelusza przez co nadrobienie deficytu kalorii dnia poprzedniego na śniadaniu w stylu “szwedzkiego stołu” jest nieco utrudnione. Na szczęście jesteśmy w tym profesjonalistami.

Wychodzimy bez sił myśląc, że najgorsze co czeka nas tego dnia to ulewny deszcz, który zaczyna się w momencie opuszczenia domku oraz legendarny podjazd Lysevegen, o którym pisałem nieco wyżej. Licząc od domu, jest to 15km niezbyt stabilnego 6,3% (samo Lysebotn to 8,7km / 10%). Nie jest jednak źle, przez niemal zerową widoczność nic nas nie rozprasza.

Gdy pakujemy rano rowery, ukazuje nam się szczyt od którego rozpoczynamy podjazd… tak nam się przynajmniej wydaje, bo po kilku kilometrach okazuje się, że szczyt jest jakieś 300m wyżej

Na szczycie mijamy ogromny parking ludzi, którzy udali się spacerem na Kjeragbolten. Wątpię, aby tego dnia go w ogóle dostrzegli. Na 35km (czyli około 3 godzinach jazdy) odbijamy do sklepu, w którym ceny uderzają w nas po raz pierwszy. Przeliczanie wszystkiego na złotówki, nie przestaje mnie śmieszyć. Jedziemy wśród skał, jezior, nieustannych zjazdów i podjazdów balansując gdzieś w okolicach 1000m n.p.m. Całość wygląda pewnie dużo lepiej z niebieskim niebem i przy dobrej widoczności, ale fakt, że jesteśmy na niej zupełni sami, połączony z deszczową mgiełką, tworzy niesamowity klimat.

W okolicach 80km, po półgodzinnym, mrożącym zjeździe, lądujemy na wysokości 200 metrów. Widzę znak sugerujący, że pozostało nam jeszcze blisko 100 kilometrów trasy, z czego najbliższe 90 to praktycznie ciągły podjazd i wiatr, za przeproszeniem, w ryja. Kalkulacje w głowie mówią, że będziemy na miejscu późnym wieczorem i umrzemy. Niewiele dalej, w poszukiwaniu nadziei i wody z przydrożnego kibla stajemy, aby pooglądać na telefonie trasę. Czynność powtarzamy wielokrotnie, gdyż nasze niezbyt skuteczne mózgi nie dopuszczają do świadomości wyników z obliczeń. Im bardziej liczymy, tym bardziej wychodzi nam, że nie jesteśmy nawet blisko połowy trasy ani przewyższeń tego dnia. Ruszamy bezmyślnie dalej.

Na 113km omijamy szutrem tunel. Jechaliśmy co prawdą krajówką, ale ani widoki, ani ruch na drodze zupełnie tego nie potwierdzały. Tutaj plusem krajówek jest fakt, że nie będzie przesadnych pochyleń… i że w 100% będzie wiatr. Na owym szutrze tracimy nadzieję. Mija 7. godzina jazdy, a my dalej nie zbliżamy się do połowy. Sklepów nie ma, batony się kończą, Mateusz szuka najbliższych lotów powrotnych do Polski, ja bliższego noclegu, a Piotrek przykłada bidon do skał, aby nakapało mu wody. Zdaje się to wszystko zupełnie na nic, bo noclegi są niewyobrażalnie drogie, a najbliższe lotnisko jest i tak za daleko. Sytuację ratuje Shell w miejscowości Hovden – 145km trasy.

W którym momencie naszego wygodnego planowania wyjazdu z poziomu wygodnego fotela stwierdziliśmy, że 240km/4000m z zawalonymi bagażami gravelami to dobry pomysł – nie wiem, ale podoba mi się ten optymizm.

Potem jest już lepiej, jedziemy długi czas płaską przełęczą położoną w okolicach 900m n.p.m. Tak właśnie wyobrażam sobie Szkocję, zielone pagórki po horyzont, jeziora, metalowe, kilkumetrowe kije wytyczające zimą drogę… i tylko te skandynawskie, puste domki zdradzają, gdzie faktycznie jesteśmy. Na 170km, pełni energii zjeżdżamy wspaniałym zjazdem do Haukeli, gdzie czekać nas miało relatywnie proste, ostatnie 60km. Tak oczywiście nie było. To znaczy było, ale do czasu…

W okolicach 200 kilometra przejeżdżamy przez tunel, który drastycznie zmienia krajobraz. Znowu jesteśmy wysoko i zaczynają otaczać nas ośnieżone szczyty. Licznik pokazuje 4°C, na podjazdach jest gorąco, na zjazdach dramatycznie zimno. Ubieramy się prawie we wszystko co mamy. Nigdy w życiu nie przebierałem się tak często jak tutaj.

230. kilometr trasy, 13 godzin w siodle – wpadamy zmarznięci zjazdem na stacje benzynową, która właśnie jest zamykana. Udaje nam się w ostatnim momencie zapchać kieszenie śniadaniem na kolejny dzień. Piotrek sprawdza nocleg, okazuje się, że miejscowość bardzo dobra, tylko prawie 400 metrów za nisko. Ostatnie 5 kilometrów jedziemy już na kredyt.

O 23.30 wpadamy do narciarskiego hostelu, właściciel obiecał zostawić nam klucze w drzwiach. Drzwi są otwarte, więc wpadamy resztką sił, witamy się z imprezującymi tam Rosjanami i zaczynamy się ogarniać. Zszokowanym Rosjanom chwile zajmuje odnalezienie się w tej sytuacji i dopiero po chwili uświadamiają nam, że to ich domek, a nasze pokoje znajdują się w domku obok.

Pokój mamy rekordowo mały, ale za to jest dodatkowa kuchnia oraz suszarnia na rzeczy. Nie mam 10 koron w gotówce, więc myję się pod kranem. Jest mi wszystko jedno. Przynajmniej nocleg tani i ciepły.

Håradalen Cottages and Hostel – 172zł (!)


 

Dzień III: odpoczynek, czyli Garda i pionowa droga

Håra -> Gudvangen

169km / 1346m, moving time: 7,5h (brutto: 9,5h + prom)

Trzeci dzień zaczynamy, jakże by inaczej, w ulewnym deszczu. Wspinamy się około 300 metrów osiągając znowu 4-cyfrowe wartości przy jakiejś stacji narciarskiej i rozpoczynamy szaleńczy, 30-kilometrowy zjazd. Po drodze, nieco niespodziewanie, trafiamy na Låtefossen – to dwa, połączone ze sobą 165 metrowe wodospady. Olbrzymich wodospadów (kilkukrotnie wyższych) w Norwegii pod dostatkiem, ale ten spada wprost przy asfaltowej drodze, a jego szerokość faktycznie imponuje.

Dalej już tylko śniadanko (drugie) w miejscowości Odda, lodowiec w oddali, trasa wzdłuż jeziora przypominająca do złudzenia Gardę (tylko bez ludzi), prom z Utne do Kvandal, na który czekamy 45minut, bo nie rozumiemy rozpiski i trochę wspinania się krajówkami. Droga E16 w okolicach Vossevangen to prawdopodobnie najmniej miły fragment wycieczki, głownie ze względu na ruch i ciężarówki na relatywnie wąskiej trasie. Nie dochodzi jednak do ani jednej sytuacji, którą określiłbym jako “niebezpieczną”.

Ostatnie kilometry przed naszym celem to coś, czego się nie spodziewaliśmy – serpentyny omijające tunel. Serpentyny tak strome, że jadąc w ulewnym deszczu bałem się ześlizgnięcia bokiem. Jak się później okazuje, to najbardziej stroma droga północnej Europy. Pokonujemy ją w dół, bo w górę nie byłoby żadnych szans. Ba, ruch samochodowy w górę jest wyłączony, bo się nie dało. Segment na Stravie ma 1,5km ze średnią 19%, ale wierzcie mi – jest dużo więcej.

Sama dolina, w której leży Guvangen to jedno z najpiękniejszych miejsc w jakich byłem, a nasz camping, mimo że drogi, jest wspaniały. Mamy duży, 3-pokojowy domek, z widokiem na kolosalne wodospady i ścianę, aż do skraju nieba. Jest tak dobrze, że w głębi duszy rozważamy możliwość zostania tam na dłużej i całodziennego patrzenia w skalne ściany.

Jak nazywa się norweska pani do towarzystwa?

Fjord Escort

Na miejscu próbujemy też zrobić pranie, ale przez długi czas wracamy do recepcji, aby zapytać, gdzie dokładnie jest pralka, bo nie możemy jej znaleźć. Kolejne próby nie przynoszą pozytywnych efektów, więc ostatecznie człowiek wychodzi nam pokazać, że pranie robi się… w damskiej toalecie. Śmieszy nas to niemiłosiernie, aż do momentu, w którym staramy się pralkę włączyć. Okazuje się, że nie jest to proste. Sytuację ratuje pani, która wychodzi właśnie z kibelka obok, razem śmiejemy się z tego, że pralka w damskim kiblu… i prosimy ją o pomoc. Kurtyna.

Gudvangen Camping – 640zł

Miejsca, o które rozszerzylibyśmy trasę, gdybyśmy mieli siłę, czas, buty do chodzenia i pogodę:

Trolltunga – Język Trolla, leżący (a w zasadzie wiszący niedaleko miejscowości Odda).


 

Dzień IV: Lodowce

Gudvangen -> Bismo

178,5km / 2482m, moving time: 8h (brutto: 12,5h z promem)

Czwarty dzień to dzień poszukiwań lodowców, ze szczególną uwagą zwróconą na Galdhøpiggen – najwyższy szczyt Skandynawii (2469 m n.p.m), który planujemy zobaczyć ze schroniska położonego na ponad 1800m n.p.m. To jedyna rzecz podczas naszego wyjazdu, która nam się nie udaje (przynajmniej w kategorii: miejsca).

Z Gudvangen można wydostać się jedynie promem i wersje trasy mamy 2:

Promem do Flam, następnie serpentyny i słynny punkt widokowy Stegastein następnie do Laerdal, gdzie utknęlibyśmy przed najdłuższym tunelem drogowym na świecie, gdyż nie ma on objazdu. Gdyby nam się udało połączylibyśmy się z drugą opcją drogową w Kaupanger lub, co wiemy dzisiaj, udalibyśmy się do Øvre Årdal, a następnie na północ. Ze względu na to, że pokonywanie dystansu powyżej 200km okazało się trudne, a objazdu tunelu ostatecznie nie znaleźliśmy, decydujemy się na wersję prostą.

2,5 godzinna wycieczka promem startującym o 9 rano, potem 80 kilometrów turlania się wzdłuż jezior i rzek. Do dziś nie wiemy, o co chodzi, ale podczas 3-kilometrowego zjazdu do miejscowości Gaupne, doznajemy szoku termicznego. Pogoda jest tego dnia na tyle przyzwoita, że jedziemy w krótkich rękawkach… właśnie do tego oto zjazdu, na którym się orientuję, że moje palce się nie zginają. W okolicy Gaupnefjorden unosi się lekka mgiełka, niczym z filmu Kinga. Natychmiastowo nas zamraża i na kilkanaście minut musimy uzbroić się w rękawki i kurtki.

W okolicach 75. kilometra rozpoczyna się esencja tego dnia – podjazd pod Sognefjellshytta. Strava mówi o segmencie 32km ze średnią 4%, ale to wierutne kłamstwo. Przez początkowe 10 kilometrów nachylenie trzyma się praktycznie cały czas w okolicach 8-11%. Ludzie po drodze biją nam brawo, motocyklista staje, aby zrobić zdjęcie – podjeżdżamy to chyba tydzień – tak subiektywnie. Na górze czeka nas inny zupełnie świat. Powinny co prawda otaczać nas najwyższe góry w kraju, lecz ograniczona widoczność nie pozwala nam ich niestety dostrzec. Nie narzekamy, bo jest wystarczająca, aby zaskoczyć nas krystalicznie niebieskimi lodowcami. To inna planeta, jest trochę magicznie, a trochę strasznie.

Rozpoczyna się zjazd, na którym nie wiadomo, czy bardziej cieszyć się widokami, czy jazdą samą w sobie. Po 10,5 godzinach musimy podjąć ciężką decyzję – czy atakujemy schronisko pod Galdhøpiggen. Szybki rzut oka na mapę oraz na zegarek decyduje za nas. Nie jesteśmy jeszcze tak daleko na północy, ale dzień trwał przez większość nocy. Segment ma 13km ze średnią 10% – to conajmniej 2 godziny w naszym wypadku. Pozostałe 50 kilometrów kulamy się wolno z górki do naszego super-taniego, ale doskonałego campingu:

Furuly Camping – 204zł (!) 


 

Dzień V: Dalsnibba, Geiranger, Droga Trolli, czyli Norwegia.zip

Bismo -> Andalsnes

185km / 2905m, moving time: 9,5h (brutto: 12h z promem)

Dzień piąty to jest crème de la crème kolarstwa w Norwegii. 3 podjazdy, każdy z nich na liście top10 podjazdów w Norwegii. Powiem wprost: Dalsnibba nas zmiażdżyła, mimo że całą trasę pokonywaliśmy w nieprawilnym kierunku.

A piątego dnia nadeszło lato ze snów

…najcieplejsze od lat.

Tego dnia obudziło nas słońce. Chmury zastąpione zostały przez palący upał. Kilka dni później słyszymy w radiu, że na północy Norwegii odnotowano temperatury najwyższe od 50 lat. Kawałek za naszym campingiem mijamy kolejny – z otwartym basenem i masą plażowiczów – ostatni widok, którego się tu spodziewaliśmy, bazując na poprzednich dniach. Może i jechało się przez to wszystko wyjątkowo ciężko, ale za to widoki…

Śniadanie jemy w oddalonym o kilka minut Coopie i wydarza się tam dramat. Drożdżówka z budyniem (czy wspominałem już, że są w KAŻDYM sklepie) gubi podczas transportu budyń i wypada on na środek asfaltowego parkingu. Rozglądam się, widzę patrzących na mnie Norwegów, dokonuję szybkiej kalkulacji i oceniam, że przecież budyń na asfalcie nie leżał 5 sekund, więc nic nie szkodzi. Zgarniam go palcami na drożdżówkę przywracając sobie radość.

Początkowe 55 kilometrów delikatnej wspinaczki to jak jazda przez Alaskę: lasy, jeziora, kręte drogi, pustka i znaki ostrzegające o reniferach. Na wysokości miejscowości Grotli widoki zaczynają rozrywać mózg, a potem jest już tylko lepiej. Zwieńczenie następuje na ostatnich 5km (9,2%) wspinaczki na Dalsnibbę (1495m n.p.m.)- najwyżej położona w Europie droga z widokiem na fiord. Droga jest płatna (choć nie dla rowerów) i ślepa, dlatego decydujemy się pozostawić bagaże na dole i przez chwilę delektować się jazdą bez obciążenia. W ogóle, jeśli chodzi o pozostawianie czegokolwiek, gdziekolwiek w Norwegii, nie ma z tym problemów. Nawet rowery zostawiamy oparte przed sklepami oraz oparte na noc o domki campingowe.

Za horyzontem wielka korona gór

Pozwólcie, że zamiast długiego opisu przyrody pozwolę przemówić zdjęciom. Ze szczytu widzimy równie słynny podjazd pod Geiranger. Od momentu, w którym odkrywamy, że czyta się to pewnie “gej rendżer” nasze żenujące dowcipy gej rendżerskie się nie kończą…

Pamiętacie jak pisałem, że pętla w nieprawilną stronę? Zjazd z Dalsnibby do Geirangera (he he he) ma 21 kilometrów ze średnią 7%. Damn….. Na dole czeka nas Sopot norweskich możliwości, czyli deptak długości dobrych 200 metrów i kilkanaście domków, które sprawiają, że jest to jedna z większych miejscowości mijanych od dawna.

Na Geirangerze (he he he) umieramy wielokrotnie. Jest tak ciepło, że cieplej być nie może. Powiedziałbym, że dla widoku warto, ale taras widokowy opanowany jest przez turystów i autobusy. Zatrzymujemy się więc na 5 minut, aby zjeść batony i trochę im pośmierdzieć i ruszamy 600 metrowym zjazdem do Eidsdal. Dowcipy o miejscowości Eids za Geirangerem przemilczę, bo są równie żenujące. Z rozpędu wpadamy na prom, który odpływa jakieś 10 sekund po naszym wjeździe. Czeka nas ostatnia atrakcja – prawdopodobnie najbardziej znana droga w kraju i najbardziej znany podjazd wśród kolarzy – Droga Trolli.

Drogę Trolli, podobnie jak Dalsnibbę podjeżdżamy z tej dużo łatwiejszej fizycznie, ale cięższej psychicznie strony. Dla ludzi z 7kg bagażu to znacznie lepsze – 32km podjazdu o średnim nachyleniu poniżej 3%, zamiast 9,5 ze średnią 7% serpentynami po drugiej stronie. Przejeżdżamy polami truskawek. Truskawek tak dużych, tak smacznych i tak słodkich, iż żałujemy, że odkryliśmy je tak późno. Szczególnie patrząc na cenę – jakieś 10zł za pół kilo.

Na szczyt Drogi Trolli docieramy, gdy jest już okryta cieniem. Nie robi na nas takiego wrażenia, jakie powinno robić. Winę zwalam głównie na Dalsnibbę i wszystkie poprzednie dni. Jest nieźle, ale to już nie to co kiedyś. Do kolejnego campingu zostaje nam po zjeździe 30 kilometrów, które ciągną się w nieskończoność.

Korsbakken Camping – 400zł  

Miejsca, o które rozszerzylibyśmy trasę, gdybyśmy mieli siłę, czas, buty do chodzenia i pogodę:

Romsdalseggen – dość trudny trek z Andalsnes na jeden z najlepszych punktów widokowych w kraju
Skala – również punkt widokowy, ale mniej znany i nieco mniej po drodze.


 

Dzień VI: Commuting

Andalsnes -> Molde

141km / 1354m, moving time: 6h (brutto: 8h)

Z Andalsnes mogliśmy udać się już prosto na lotnisko w Alesund. To była nasza opcja awaryjna, gdyby po drodze poszło coś nie tak…. ale nie poszło, dzielnie trzymaliśmy się planu. Decydujemy się zrobić dzień-zapchajdziurę i skierować się w stronę Molde, skąd uderzamy kolejnego dnia na Drogę Atlantycką. Od razu podpowiem, że jeśli nie chcecie koniecznie zobaczyć słynnej Drogi Atlantyckiej, możecie spokojnie ominąć nasze dwa kolejne dni. Jest ładnie, ale nie wnoszą wiele nowego.

Tego dnia po prostu jedziemy, głównie trasami wzdłuż fiordu. Widoki ładne, ale dobrze nam już znane – traktujemy to prawie jak commuting. Po drodze spotykamy Niemca z 20kg bagażu, który wybrał się na wielomiesięczną trasę – trochę mu zazdrościmy, a trochę współczujemy. Szczególnie, gdy na stwierdzenie, że nadchodzi najcieplejszy dzień w roku odpowiada, że w takim razie zrobi sobie rest day na plaży.

Podjazd po drodze mamy jeden – Visdalsheia. Niby tylko 12km ze średnią 4%, ale palące słońce nie ułatwia. Na zjeździe towarzyszą nam za to figurki rowerów i kolarzy, nigdy nie udaje nam się odkryć, o co chodzi, bo przecież Tour of Norway to zupełnie nie te okolica. Wizytujemy też sklep w miejscowości tak małej, że nie ma chyba nawet nazwy. Jeśli kiedykolwiek będę się czuł niepotrzebny, pomyślę o gościu na kasie w tym sklepie. Sklep wielkości naszego, dużego Lidla, a w środku… 3 kolarzy i kasjer patrzący na wyświetlany na dużym ekranie live stream z okolicznej rzeki (oczywiście pod taflą wody). Rozkładamy się w środku z truskawkami i Colą i dopiero po 10 minutach zauważamy, że w kącie za nami ukryta jest też mała budka z wypożyczalnią rowerów. Trochę creepy.

Gdy po 100km docieramy do Molde, po raz pierwszy na tym wyjeździe widzimy światła na skrzyżowaniu i korek (tzn. sznur samochodów na jakieś 100 metrów).

a po nocy przychodzi dzień… na kilka miesięcy

W Molde śpimy w szkole przerobionej na hostel, co skutkuje też bardzo przyjemną rzeczą – śniadaniem na stołówce. Po raz pierwszy też odkrywamy, że na dworze nie robi się już ciemno. Pomagają nam w tym białe zasłony.

Nasz widok z hostelu w Molde

Molde Vandrerhjem Hostel – 604zł


 

Dzień VII: Droga Atlantycka, czyli być i zaliczyć

Molde -> Sjøholt (prawie)

189km / 1723m, moving time: 8h (brutto: 10,5h)

Dzień siódmy to dzień, w którym moje kolana umarły. Pamiętacie jak wspominałem o krzywym haku w rowerze? Dopiero 4. dnia odważyliśmy się (rękami Piotrka) nieco go wyprostować. Wcześniej złamanie haku skutkowałoby końcem wycieczki, bo do cywilizacji bym nie wrócił, a sklepów rowerowych po drodze niewiele. Od tego dnia dostępnych miałem już 6 zamiast 4 tylnych zębatek. Analizujemy co mnie boli i Mateusz wpada na pomysł, że pewnie siodło za wysoko. Tak to bywa z pożyczonymi rowerami, których geometria jest całkowicie odmienna od tych, którymi jeżdżę na co dzień. Opuszczam siodło o ponad 1cm, sytuacja minimalnie się poprawia, ale wyrządzone straty nie zdążą się już naprawić.

Wojtek z Absolute’a (u którego robię fitting) byłby dumny, że po ponad 1000 wygniecionych kilometrów opuściłem sobie siodło jakieś 1,5cm.

Plusem jest to, że bagaże zostawiamy w hotelu, jako że przez Molde będziemy wracać. Charakterystyka rowerów zmienia się diametralnie, choć nasza średnia prędkość nie rośnie jakoś znacząco. W skali dnia są to pewnie dwa przystanki w sklepie – to nam przypomina, że przy dłuższych dystansach postoje mają zdecydowanie większy wpływ niż prędkość jazdy.

Ten dzień to także prawie wierna kopia naszego przejazdu z Panda, więc ciekawskich odsyłam do starego wpisu. Celem trasy jest słynna Droga Atlantycka. Gdy widzi się ją po raz drugi, robi jeszcze mniejsze wrażenie, choć wyraźnie widziałem, że chłopaków również nie zachwyca. To dobrze wyglądający na zdjęciach kawałek mostku, a podobnych do niego jest tu wiele. Może nie tak stromych i wyraźnych, ale jednak – jechać tu specjalnie dla niego tu duży zawód. Szczególnie, że cała Droga Atlantycka nie jest przejezdna rowerem, trzeba zawrócić.

Cała trasa to niby 189km, ale poza ostatnią górką do naszego campingu (mam nieodparte wrażenie, że bookingowym filtrze wybraliśmy “na górce”) nie ma tu trudniejszych momentów. To przyjemna, ładna i pusta (za wyjątkiem Drogi Atlantyckiej, bo tam turyści są prawie zawsze) trasa, taka jak większość w Norwegii. Aby się tam dostać, przepływamy promem z Molde do Vestenes. Jesteśmy już tak zmanierowani estetycznie, że podczas gdy wszyscy zachwycają się widokami, my skupiamy się na walce z puszkami tuńczyka, który przelejemy na bułki i pogrążymy się w jedzeniowej ekstazie.

Wieczorem wpadamy do campingu, takiego położonego pośrodku niczego, przy jeziorku i z którego jest minimum 300m w dół do dowolnej cywilizacji. Nie przeszkadza to jednak właścicielowi, w ustawieniu przy domkach kilkunastu Superchargerów dla Tesli. Poza tym, jest też restauracja, ale o tej porze zamknięta. Jedyne co serwują to półlitrowe piwo za 40zł. Cóż, kaloria to kaloria.

Fjellstova Ørskogfjellet Cottages – 198zł


 

Dzień VIII: spacer z kartonami

Sjøholt (prawie) -> Alesund + Gdańsk

43km / 369m, moving time: 2h (brutto: 2,5h)

Ostatniego dnia głód sprawia, że prawdopodobnie osiągamy rekord prędkości w dojeździe do najbliższego sklepu. Pierwsze 8km pokonujemy ze średnią prędkością w okolicach 50km/h. W Coopie, w miejscowości Sjøholt przeżywam największy zawód wyjazdu, gdyż moje ulubione drożdżówki z budyniem kosztują 28zł – WTF (pod koniec dnia, lekko zdezelowane, więc przecenione kupię za 4,4zł).

Pozostaje nam około 35km do sklepu z kartonami. Jazda trasą E39 jest wyjątkowo uciążliwa, więc szybko z niej uciekamy. Ku naszemu zaskoczeniu widoki, które w zasadzie niewiele różnią się od tych, które widzimy tu cały czas, w dalszym ciągu zachwycają. Boczna, pusta i równa droga przy fiordzie z widokiem na ośnieżone szczyty i te pojedyncze domki skierowane ku wodzie… Pociesza nas fakt, że zimą jest tu pewnie ciągle ciemno.

Przed Alesund odwiedzamy sklep Peder Øie AS, którego właściciel obiecał odłożyć nam 3 kartony na rowery. Do lotniska jest co prawda daleko, a lot dopiero za kilka godzin, ale nie chcemy ryzykować. To optymalne miejsce, bo w okolicy są również inne sklepy sportowe, gdyby coś poszło nie tak. Wszystko na szczęście idzie dobrze, a sklep obok zaopatruje nas dodatkowo w taśmę klejącą oraz folię ochronną.

Przy wyjeździe z Norwegii dopada nas Syndrom sztokholmski. Było nam zimno i ciepło, było bardzo mokro i bardzo sucho. Kolana wyginają się na wszystkie strony, a Spec jest w takim stanie, że pewnie będę musiał go wykupić. Nie potrzebujemy już tylnych lampek, wystarczy, że podniesiemy zadek z siodełka… ale było warto!

Przedostanie się autobusem na lotnisko nie jest trywialne, gdyż nasze mózgi nie działają na tyle dobrze, aby szybko zrozumieć rozkłady jazdy – pomagają Google Mapsy, które wytyczają trasę za nas. Udajemy się miejskim autobusem do Alesund (bilet około 20zł, rowery w kartonie weszły do środka), a następnie autokarem na lotnisko (kierowca otworzył nam luk bagażowy na kartony). Na lotnisku kąpiel w umywalce, ~6 godzin patrzenia w ścianę, 2 godziny lotu i można dopełnić wyjazd kebabem na gdańskiej starówce. The End.



Norwegia, kraina nierealna

Norwegia to straszny kraj, wygląda jak przesadzony plan filmowy. Jest absurdalnie czysto i minimalistycznie. Nie ma reklam, nie ma billboardów, wszystko domki są do siebie podobne i budowane w bardzo zbliżonym stylu. Nawet jadąc przez niewielkie miasteczka, widzi się więcej automatycznych kosiarek (odpowiedników Roomby) niż ludzi. Jedynymi kolorami są, w zależności od pogody: tysiąc odcieni szarości lub kontrastowe połączenie błękitu, zieleni oraz skalnej szarości. To wszystko przekłada się na fakt, że Norwegowie określani są jako najszczęśliwszy naród świata.

Zgodnie z naszymi obserwacjami, ulubionym zajęciem Norwegów jest przesiadywanie na ganku swojego skromnego, szarego, oddalonego od wszystkich domku i patrzenie w horyzont.

Powrót z kraju, w którym zdjęcie wykonane w dowolnym miejscu, w dowolnym kierunku jest gotowe do powieszenia na ścianie to ciężki temat. Owszem, jest drogo, a logistyka jest ciężka, ale powiedzmy sobie szczerze – ciężka logistyka w XXI wieku to jak logistyka wyjazdu ze Śląska nad morze ze 20 lat temu. Ze smutkiem trzeba pogodzić się z faktem, że oczywiście – można zwiedzać odległe zakątki świata, ale jeden z najpiękniejszych krajów leży zaledwie 2 godziny lotu od nas, a koszt przelotu odpowiada dwuosobowemu wypadowi na pizzę (z napojem i deserem).

W Norwegii jest generalnie nieco do dupy, bo wychodzisz sobie na spacer wzdłuż fiordu i żaden znak Cię nie informuje, po ile są aktualnie kosiarki spalinowe w Tesco.

Zdecydowanym minusem takich wyjazdów jest jednak fakt, że wszystkie codzienne, sportowe czynności tracą po powrocie sens. Pytania o sprzęt, rozważania nad typem roweru, porównywanie kół, zastanawianie się, czy lepiej z przodu mieć przerzutkę czy nie, treningi. To jeden z tych wyjazdów (tak jak USA, Albania, Czarnogóra itp), że gdyby ktoś dał mi do wyboru, cały rok jeżdżenia dookoła komina, trenowania i przegrywania na wyścigach lub tydzień tak spędzony, decyzja byłaby oczywista. Po to stworzono rower. Żeby nim jeździć.