Gdyby ktoś zapytał mnie jakie znam brzydkie słowo na literkę „h”, bez zastanowienia odpowiedziałbym dzisiaj, że Hrebienok. Bo to był ciężki wyścig. Naprawdę. Po Tatry Tour, który rozpoczyna się w tym samym miejscu myślałem, że nic mnie nie zaskoczy.
Gdyby ktoś zapytał mnie jakie znam brzydkie słowo na literkę „h”, bez zastanowienia odpowiedziałbym dzisiaj, że Hrebienok. Bo to był ciężki wyścig. Naprawdę. Po Tatry Tour, który rozpoczyna się w tym samym miejscu myślałem, że nic mnie nie zaskoczy.
Pierwszy wyścig sezonu. Od razu z grubej rury, bo dwudniowy – pierwszego standardowe pętle, drugiego czasówka. Od samego początku określany jako trudny technicznie. Sporo zakrętów, trochę syfu na drodze. Tempo umiarkowane, zgodnie z przewidywaniami. Mimo, że wyścig odbywa się pod Częstochową, widzimy sporo znajomych twarzy.
Z okazji rozpoczęcia nowego roku postanowiliśmy zrobić trochę kilometrów na mojej ulubionej pętli zaliczając najważniejsze kolarskie szczyty Beskidów. Wyszedł z tego dość długi film…
Przy okazji wyścigu w mojej rodzinnej miejscowości, sprawdzam jak działa służba zdrowia dla poszkodowanych kolarzy. W końcu udało się nakręcić jakiś ciekawy film, w którym jest jakaś akcja a nie tylko same tyłki na rowerach.
Są takie wyścigi, które z pewnych względów są ważne. Powodem może być fajna trasa, dobra konkurencja, prestiż medialny czy po prostu bogate nagrody. Góra Kalwaria nie spełnia w zasadzie żadnego z tych elementów, bezsprzecznie jest jednak zaliczana do kluczowych momentów sezonu.
Lokalne Mistrzostwa Wszechświata ukazane ze środka peletonu. Ustawka budząca skrajnie różne emocje.
Mój pierwszy naprawdę duży wyścig szosowy. Jak się później okazało, prawdopodobnie najlepszy wyścig w czasie całego sezonu. Na pewno zostanie na stałe dopisany do mojego kalendarza, jako kluczowy.
Są takie trasy, które każdy w ciągu roku przejeżdża nie raz, nie pięć razy i nie dwadzieścia. Trasy, które zna się na pamięć – zakręt po zakręcie.