Ultrakolarze, trekkingowcy, sakwiarze, backpackingowcy, podróżnicy – oni wszyscy mogą spojrzeć na ten wpis z pogardą. Tak jak my na ludzi, których podsiodłówka jest za duża ;-) To co zrobiliśmy, nie miało w sobie nic nadzwyczajnego. Dla nas jednak to coś nowego. Niczym zrzucenie korporacyjnych kajdanów i rozpoczęcie poszukiwania samego siebie. Tylko Ty, rower i przygoda. Jak Forrest Gump przez Amerykę – gdy przemieszczanie się stało się celem samym w sobie. Jak gość, który rzucił wszystko i pojechał w Bieszczady. Niczym Marek Kamiński przemierzający biegun południowy. Brzmi jak opis dowolnej dłuższej wyprawy na facebookowym fanpage’u. A my, tak naprawdę, znudzeni faktem, że aby pojeździć w ładnym miejscu trzeba uciec z miasta autem (bo inaczej skończymy tłukąc po raz bazylionowy Gassy/Kampinos/Babkę w tłumie ludzi) pomyśleliśmy, że przecież można pojechać trochę dalej. Weekend ma dwa dni, więc po co go marnować.
Jak daleko to daleko?
Uważam, że 200 kilometrów na rowerze po płaskim lub pagórkach może przejechać każdy, średnio uzdolniony fizycznie człowiek. Nawet, gdy dynda mu podsiodłówka. W zeszłym roku zrobiliśmy ponad 300 kilometrów po trasie Mediolan-San Remo (link) i ponad 400 po nudnym Mazowszu, 3 lata temu ponad 600 dookoła Mazur (link). Wszystko kwestia odpowiedniego nastawienia.
[pullquote]Internet mówi, że zęby da się myć mydłem. To duża oszczędność miejsca[/pullquote]Plan na początku był inny. Mieliśmy ruszyć pociągiem do Warki i tam odpalić na południe, bo trasę Wawa-Warka znamy na pamięć. Kimnąć w noclegu z booking.com i wrócić przez, znaną również na pamięć, trasę świętokrzyską z Kielc.
Okazało się, że pociąg do Warki jedzie z dokładnie taką samą średnią co przeciętny kolarz. My jesteśmy ponadprzeciętni, więc meldujemy się w Warce szybciej niż on ;) Potem pomyśleliśmy, że taki powrót też bez sensu, bo po co 4 osoby mają kupować bilet w najbardziej obleganym momencie tygodnia, skoro mamy rowery. Poza tym, ma przecież wiać na północ. Zaoszczędzone pieniądze można przejeść na przystanku w Biedronce. W ten sposób, zamiast planowanych 300km, wyszło 501. Nikogo to nie zdziwiło. Znamy się na tyle, że wyruszając o świcie (weekendowym świcie, czyli między 8 a 9) bierzemy też lampki oświetlające drogę. Na zdrowy rozum nie mają prawa się przydać, ale plany swoje – życie swoje. Oczywiście że się przydały.
Jak dużo to wystarczająco?
[pullquote]Podsiodłówka jest jak tramwaj i studenci. Jeśli weszła liczba X, to X+1 też do niej wejdzie[/pullquote]Podsiodłówka – nie wiem o niej nic. Nie wiem ile to jest litr, czy pięć i ile potrzebuję, aby zmieścić rzeczy, które potrzebujemy. A czego potrzebujemy? Nie mam pojęcia. Kupiliśmy więc największe jakby były (niesponsorowany link do produktu ;-) ) w Decathlonie – 2,5 litra, bo obiektywnie, w segmencie rzeczy przystępnych cenowo i wystarczających jakościowo, nie ma on konkurencji. To tyle co kilka bidonów, więc chyba dużo. 4 razy 70zł to tyle, ile wydalibyśmy na wysyłanie sobie w miejsca docelowe paczkomatami rzeczy do końca sezonu. Ale przecież w ten sposób mamy je ciągle przy sobie – dodatkowe kilogramy sprawiają, że jedziemy szybciej.
Autentycznie, początkowo ciężko się przyzwyczaić do sporego ciężaru pod siodłem, a przyspieszając czuję się jakbym dostał 30-kilogramowej nadwagi, ale po osiągnięciu prędkości docelowej staję się niepowstrzymywalną siłą – jak pociąg. Do tego zamiast jednego bidonu biorę schoweczek Vittoria Zip Bottle (link). Upchnęliśmy tam kupę niepotrzebnych rzeczy i kilka niezbędnych: nogawki, rękawki, kamizelkę, ultralighta, dętki, łatki, skarpetki, gacie, multitool, powerbanki, kabelki, zapasową baterię do GoPro, soczewki, klapki (?!), lampki, pidżamy i wszystko co było pod ręką – reszta (łącznie ze selfie-stickiem) trafiła do kieszonek. Takie z nas Beary Grillsy ;-)
Panda może jechać przez 7 godzin w norweskiej ulewie albo pchać się przez Karkonoskie śniegi, ale bez klapek się nie ruszy. Jeden taki zestaw pozwala w zasadzie przetrwać całe lato. Wszystko jest tak mocno skompresowane, że na każdym wyboju boję się eksplozji.
Jak dużo to za dużo?
Cienka jest granica pomiędzy byciem turystą z bagażami, a kolarzem szosowym, którego podsiodłówka schludnie przymocowana jest do sztycy. Delikatnie nadeptujemy tę linię – trekkingowcy zaczynają nam machać i pozdrawiać. Po kilkunastu kilometrach całkowicie zapominamy o naszych bagażach. Rower zachowuje się oczywiście inaczej, ale w dalszym ciągu przyzwoicie. Czy to znaczy, że przyzwyczaiłbym się też do posiadania nadwagi?
Trasę rozpoczynamy w Warszawie, w sobotni poranek licząc na to, że kierowcy odsypiają jeszcze piątkowy wieczór. Szybko okazuje się, że tak nie jest i chętnie zamienilibyśmy naszą najkrótszą-możliwą trasę do Warki, na standardową pętlę wałem przez Gassy, Górę Kalwarię i Czersk. Dopiero po 40 kilometrach, po zjechaniu z 79 na 731 robi się sensownie – można znowu jechać obok siebie. Doskonałymi, leśnymi i prawie pustymi drogami docieramy do miejscowości Pionki. To taki mały Radom, stan umysłu.
Jak daleko to koniec świata?
I dalej, drogami coraz bardziej pustymi i coraz pełniejszymi niewielkich pagórków, aż do Zwolenia, gdzie wracamy na 79. W tych rejonach jest to już zupełnie inna droga. Nawierzchnia jak autostrada, auto co kilka minut, widoczna po horyzont. Jak Nevada, tylko bardziej zielono (hiperbola taka). Po zjeździe w stronę Wisły żałujemy, że nie zrobiliśmy tego wcześniej, w Solcu (most na Wiśle) – tak jak później radzili lokalsi. To taki mały, lokalny raj – mówią, że mała Toskania. Drogi przyniesione prosto z UE, liczne zakręty, pagórki, pola i puste wsie, w których stanowimy prawdopodobnie główną atrakcję tego dnia dla ludzi, którzy siedzą i patrzą przed siebie. Musimy tam wrócić.
Sam Sandomierz to oczywiście zawód. Mówiąc uczciwiej: zawód dla ludzi, którzy naczytali się, iż jest to mały Rzym. Jest ładnie, pagórkowato, stosunkowo pusto. Ścieżki rowerowe dookoła rynku puszczone przez tereny zielone są rodem z trasy przełajowej. Dodając do tego kostkę na starym mieście i spory podjazd na rynek – tereny idealne na CX. Taki Kazimierz – tylko lepszy, o czym później.
Śpimy w Gościńcu Koćmierzów – spełnia wszystkie kryteria. Są ręczniki, WiFi, jest czysto i ze 4 kilometry do centrum, a do tego 40zł/noc od osoby. Jakby tego było mało, leży przy drodze, która wygląda identycznie jak nasz warszawski wał wiślany i Gassy – niczym w domu. 4 kilometry do Biedronki to akurat tyle, że nie da się do niej dojść w SPDach i że ciężko jechać z siatką zakupów w ręce. Bo wiecie – po 230km 4 głowy wymagają sporych kilogramów jedzenia, szczególnie że nie jesteśmy fanami przystanków po drodze. Od zatrzymywania się, nogi stają się drewniane. Moja podsiodłówka nie zmieściła już niestety ulubionego plecaczka za 9zł (link). Ratuje nas pomysł wykonania plecaczków z siatek.
Kolejnego dnia jest jeszcze lepiej. W jechaniu bez zawracania fajne jest to, że można cały dzień jechać pod wiatr bez nadziei na jego zmianę. Taką też mieliśmy sobotę – 227 kilometrów ciągłego wmordęwindu. W niedzielę miał wiać taki sam. Faktycznie, pół dnia jechaliśmy 37km/h, a potem znowu w ryjek i depresja. To wszystko nieważne – wracamy drugą stroną Wisły, wschodnią. Trasa z Sandomierza przez Annopol, aż do Kazimierza jest GE-NIAL-NA. Znowu idealne asfalty (z krótkimi wyjątkami), minimalny ruch, ładne widoki, sekcje z zakrętami i nieprzyzwoicie długie proste.
Jakby tego było mało, gdzieś pośrodku niczego, gdy zapomnieliśmy już jak wyglądają ludzie i jadące samochody, mija nas grupa 20-30 kolarzy z puławskiej ustawki – abstrakcja jakaś. Tempo rodem z Babki nie pozwala mi cyknąć szybkiej fotki. Potem spotykamy się jeszcze przed Kazimierzem, aby dowiedzieć się, że w okolicy są lepsze drogi. Jaram się na powrót w te okolice.
Cały czar trasy pryska właśnie w Kazimierzu Dolnym. To śmieszne, bo jest to mazowiecka mekka kolarstwa długodystansowego (w pojęciu zwykłego człowieka). Miasto wygląda jak Zakopane w godzinach szczytu – przejeżdżamy przez centrum Krupówek. Auta wszędzie, ludzie wszędzie, korek po horyzony, spacerowicze bardziej stoją niż idą – tragedia. Podobnie jak przejazd przez to piekło. Dalej jest też kiepsko, do Puław jedziemy w tłoku – pasy rozdzielone są pseudo-chodniczkiem, przez co wyprzedzanie kolarzy jest bardzo utrudnione. Potem jest przeciętnie i z każdą minutą robi się gorzej. Ruch rośnie, widoki żadne, wiater wieje. Za Wilgą irytacja sięga zenitu i postanawiamy wrócić na “właściwą stronę Wisły” – w Górze Kalwarii przeskakujemy mostem i jesteśmy w domu (tzn 50 kilometrów od domu, ale to już trasa pokonywana z pamięci).
W ogóle – postrzeganie dystansów to śmieszna kwestia. Jak wychodzę po pracy na rower, 100km wydaje się sporym dystansem. Nie jakimś wyjątkowo długim, bo dzięki naszym przewyższeniom ten dystans to zazwyczaj ze 3 godziny, ale jednak. Gdy w niedzielę licznik pokazywał, że jeszcze 110km, wyglądało to na: za 2 godzinki będę pod Górą Kalwarią, a więc praktycznie w domu. Dłuższe dystanse, co każdy powtarza, to kwestia psychiki i nastawienia. Pomaga w tym bardzo wyznaczenie punktów w promieniu 50km, z których da się awaryjnie wrócić PKPem. Nawet, gdy takich jednak nie ma – jesteśmy w cywilizowanym kraju, a nie w Himalajach – ktoś nam w końcu pomoże.
Taki wypad jest super, polecam każdemu
Nic, nigdy nie smakuje tak dobrze, jak słodka buła z niewielkiego sklepiku pośrodku niczego
Żadne wspomnienia nie są tak śmieszne jak tyłek, na którym nie da się siadać
Zwiedzanie obcego miasta poprzez pytanie losowych ludzi o najlepszą pizzerię, a następnie poszukiwanie jej, to najlepszy sposób na poznanie obcego miejsca. Podobnie jak szukanie miejsca w parku, gdzie można spokojnie ją zjeść
Dwa dni weekendu wystarczają, aby poczuć się jak na wakacjach. W niedzielny wieczór, gdy dojeżdżamy pod nasz blok, czuję się, jakby nie było nas tydzień
W poniedziałkowy poranek, gdy siadasz przed komputerem w pracy, cieszysz się, że tu jesteś i możesz odpocząć. Uczucie mija koło godziny 11, gdy stwierdzasz, że w zasadzie było fajnie i można to powtórzyć
Nawet najmniejsza podsiodłówka przypomina, że zbędna waga nie jest mile widziana u kolarza. Im większe pagórki, tym bardziej.
Trasa Warszawa – Sandomierz: link
Trasa Sandomierz – Warszawa: link
Jak zawsze dobry tekst. Jedynie linki nie wskazują konkretnych produktów tylko otwierają stronę główną Deca.
e dzialaja jak ta lala – i podsiodlowka i zielony plecaczek :)
U mnie też nie działa ;)
“Dziwne, u mnie działa” ;-)
dzięki, sprawdzę co jest nie tak
Cześć. Czy podsiodłówka nie “latała” Wam na boki podczas jazdy? Wygląda na mocno wysuniętą a złapana jest tylko dwoma rzepami z tego co zauważyłem.
Pozdrawiam!
Nie lata na szczęście. Mocowanie jest standardowe – dodatkowo trzyma się rzepem sztycy. Nie sprawia żadnych problemów
Tez miałem wątpliwści czy nie bedzie dyndać między nogami ale jak kupiłem i zamontowałem, to zapomniałem ze coś takiego na tyle mam. Fakt, ze przy przenoszeniu szosy daje we znaki ale w normalnym jezdzie nie widać różnicy.
Oj tak, Pionki to taki mały Radom, z tą różnicą, że kierowcy jeszcze bardziej próbują rozjechać każdego rowerzystę, a stworzenie takie jak kobieta na szosówce jest bardziej egzotyczne niż wszystkie okazy w zoo razem wzięte ;) Ale za to droga w stronę Zwolenia rzeczywiście jest całkiem przyjemna, a ruch prawie o każdej porze znikomy.
@maciejhop:disqus wpadłem podziękować za pomysł z tą podsiodłową – w miniony weekend kupiłem w deca i jestem pod wrażeniem wykonania, które jest raczej standardowe (nie odbiega od crosso dry) ale stabilne i raczej zgubic stuffów nie zgubię.
Ale jak patrzę na zawartość, jaką upchaliśćie w te dwie torby to… zastanawiam się jak to zrobiliście :o
Trzeba mocno naciskać ;-)