Uważajcie, żeby Was tam nie zjedli
to najczęstsze zdanie, które słyszałem, gdy tylko wspomniałem o planach pojeżdżenia rowerami po Afryce Wschodniej. Umówmy się – poza wycieczkami na safari, które zamykają człowieka w szczelnej bańce luksusu, nie jest to zbyt popularny temat. Szczególnie w kontekście bikepackingu. Jako klasyczny przedstawiciel praskiej społeczności, Uganda kojarzy mi się bardzo dobrze: z Ebolą, z głodem, z biedą, z HIVem, z murzynkiem Bambo, gorylami, lwami, malarią, gorączką, krwawiącymi oczodołami i sraczką. Rwanda kojarzy mi się z niczym. Poza oczywiście ludobójstwem, do którego postaram się we wpisie nie nawiązywać.
Ten wpis ma duży potencjał na bycie pełnym hipokryzji, ignorancji i pchania się w jakieś wyższe przesłania. Postaram się tego uniknąć i skupić jedynie na samej przygodzie, ale proszę o wyrozumiałość. Jeśli przez kilka dni słyszysz kilka tysięcy razy dziennie okrzyki “Muzungu!” (oznaczające białego człowieka) w swoim kierunku, ciężko przełączyć się na myślenie, że o kolorze skóry się nie wspomina. Przed wyjazdem bałbym się pewnie napisać w poprzednim akapicie “Murzynek Bambo”. Ciężko też napisać o jeździe przez las, w którym drzewa są obsadzone dziećmi krzyczącymi “rzuć banana!” w taki sposób, aby nikt z czytających nie poczuł się obrażony, a to przecież prawdziwa historia. Bardzo nie chciałbym też, aby wyjazd został odebrany jako “zobaczmy trochę biedy”.
Także trzymajcie się i ruszamy. Najpierw jednak trochę logistyki.
Koszty.
Loty z Berlina do Kigali przez Istambuł to 2435zł w dwie strony. W momencie, gdy piszę te słowa, większość połączeń kosztuje koło 500 euro. Kto by się spodziewał, że złodziejskie Turkish Airlines skasują nas na wszystkich 4 lotach za rowery, dodając łącznie 760zł do kosztów biletu… Nie będzie to jednak największe oszustwo Turka na Polaku na tym wyjeździe, prawdziwie wielkie nadejdzie dopiero w drodze powrotnej. Panie Turek, nie zapomnę panu tego.
Jest to opcja minimum, zawierająca spanie w cywilizowanych noclegach tam, gdzie to możliwe, jedzenie w sklepach, które cudem znajdziemy i kolacje w restauracjach… jeśli jakieś się trafią. Co nie oznacza oczywiście, że jemy i śpimy cywilizowanie. Szczepimy się tylko na to, co niezbędne, a lecimy z Berlina, bo tak najtaniej. Generalnie opcja “cebula z odrobiną godności”. Gdybyśmy używali tylko namiotu, jedli trawę i pili wodę z kałuży, wyjazd wyniósłby między 1000-1500zł mniej (i nie byłby dużo mniej komfortowy). Gdybyśmy jechali z duża dozą godności, wyniósłby z 1000zł więcej. Gdybyśmy zapragnęli luksusu typowego, białego turysty z tych rejonów, a do tego postanowili zażyć kilku lokalnych atrakcji jak spacery i obserwacje zwierząt, doliczyć można spokojnie kilkanaście do kilkudziesięciu tysięcy.
Na pytanie jakie są ceny, odpowiedzieć nie umiem. Koszt rzeczy najbardziej podstawowych, jak wyschnięte mini-pączki bez cukru, sezam, czy orzeszki lub banany są śmiesznie niskie, szczególnie w Ugandzie, ale za to “zachodnie” produkty potrafią być wyraźnie droższe niż u nas, szczególnie w okolicy turystycznej. Umówmy się – jak zarabiasz 600zł miesięcznie, nie kupujesz sobie Coli i Pringlesów. Cena nie jest ustawiana dla lokalsów. W Kigali ceny w restauracjach są zbliżone do warszawskich (tylko jakość niższa). W koszty na miejscu wpada na przykład 300km przejechane busikami przez Ugandę.
przeloty (w tym koszt roweru: 758,50zł) – 3 193,50 zł
flixbus – 217,98 zł
szczepienie – 260,00 zł
malarone – 159,39 zł
ubezpieczenie podróżne – 103,00 zł
wiza (Rwanda, Uganda, Kenia) – 442,74 zł
RWANDA na miejscu – 1267,57zł
UGANDA na miejscu – 766,34zł
ŁĄCZNIE: 6 410,52 zł
wyjazd: 7.02.2023 (wtorek po pracy), powrót: 20.02.2023 (poniedziałek przed pracą)
Sprzęt.
Rower to jak zwykle Factor Vista na SRAM Force eTAP AXS z oponami Panaracer GravelKing SS+ 700x38C w wersji tubeless. Na naszą wersję trasy zestaw wydaje się idealny. Bardzo w nim doceniam to, że jest czarny i nie widać po nim, że kosztuje kilka rocznych pensji minimalnych Ugandyjczyka. Święcący, kolorowy Trek wzbudzałby na pewno większe zainteresowanie.
Z przodu wisi namiot, z tyłu zamontowany aluminiowy bagażnik Tailfin, pod ramą torba Apidury, przy kierownicy paśnik z Decathlonu.
Najczęstszym pytaniem jest oczywiście to o okulary. Trieye z lusterkiem to najlepszy wynalazek w kontekście komfortu i bezpieczeństwa na rowerze jakiego dotykałem. Kropka. Podpisuję: Maciek Hop. Zamykam temat.
Z rzeczy, które nie przydały się nawet przez jedną sekundę: namiot, materac, puchówka, spodnie nieprzemakalne, obiektyw 27mm. Jako że nie zaplanowaliśmy sobie żadnej awarii po drodze, nic poza multitoolem do złożenia roweru z walizki się nie przydało. Wiedząc to, co wiem – nie wiem czy namiot zabierałbym drugi raz. Mieliśmy go traktować jako awaryjną moskitierę do noclegów, ale jak nietrudno się domyślić, szybko przeliśmy z trybu bycia odpowiedzialnymi muzungu, do trybu YOLO. W jednym tygodniu spędzasz cały dzień googlając sposoby unikania malarii i egzotycznych chorób, w kolejnym śpisz z otwartymi drzwiami, w środku dzikiego parku narodowego Ugandy, bo jest Ci ciepło. W ręce trzymasz starego pączka kupionego na poboczu ulicy – podanego oczywiście brudną ręką, która przed chwilą nosiła martwe (lub śpiące) kurczaki. Być może, gdybyśmy pozostali odpowiedzialnymi muzungu, nie musielibyśmy stawać potem w aptece pokazując palcem brzuch i widząc uśmiech farmaceutki pytającej czy “diarrhea?”.
Jeśli chodzi o rzeczy nieoczywiste: zacząłem jeździć w luźnych spodenkach (Rapha Men’s Explore Overshorts) plus gacie z wkładką (Assos Trail Liner – nie tak dobre, jak ich spodenki, ale wystarczające). Do tego jedna koszulka (Pedaled Kaido) i dwie potówki, które noszę przemiennie. Jeśli chodzi o higienę to wiadomo – jeden deszcz i wszystko czyste ;-)
Tailfin z tyłu
Ciuchy
- ręcznik
- zapasowe skarpetki
- 2 pary majtek
- ultralight
- rękawki
- podkoszulka
- 1 podkoszulka z długim
- klapki hotelowe
- materac
- apteczka
- deet 50%: kulka i spray
- puchowka
- spodnie nieprzemakalne
- plecak z decathlonu
- konwerter 27mm
- luksusowa wyścióła śpiwora
- poduszka
- klapki na oczy
- biodrówka
Podramówka
Akcesoria
- kabelek microusb + 3w1
- ładowarka 33w
- 2x łatki
- 2x detka
- łyżki do opon
- sznurki do opon
- multitool
- czyścik do obiektywu
- zapasowy hak
- ładowarka etap
- zapięcie wentyl
- spinka czytnik kart
- 4x mała lampka
- smar, mydełka, zapięcie
- żele na bakterie
- powerbank 20k
- portfel
- żółta ksiazeczka
- paszport
- certyfikat covid
- karty sd
- soczewki
Reszta
Na mnie i rowerze
- pompka
- 2 bidony
- hammerhead
- okulary
- aparat
- telefon
- koszulka kolarska
- spodenki
- wkladka do spodenek
- namiot
- paśnik: batony
- skarpetki
- rękawiczki
- czapeczka
- podkoszulka
Przygotowanie.
Planowanie czegokolwiek w tych okolicach to wyższa szkoła jazdy. Serio. Znalezienie informacji o Rwandzie i krajach ościennych w kontekście jazdy rowerem nie jest trywialne – w żadnych kontekście: dostępności noclegów, jedzenia, wody, ruchu na drogach, nawierzchni, wytyczania tras. Postanawiamy jechać więc w trybie YOLO. Rysujemy sobie kilka wersji trasy i zobaczyć co się wydarzy. Bierzemy namiot, gdyby okazało się, że noclegów nie ma. Trasa bazuje nieco na wyścigu ultra: Race Across Rwanda, a nieco na tym, co wydaje nam się ciekawe. Nie ma Google Street View, nie ma zdjęć, nia ma informacji – wszystko będzie niewiadomą. To miła odmiana dla jeżdżenia trasami, które równie dobrze można przejechać na komputerze, przeżywania przygód, które ktoś już przeżył i jedzenia w knajpach poleconych w internecie.
Nasz plan odwiedzenia krajów ościennych legł szybko w gruzach. Po raz pierwszy skonsultowałem go z przypadkowymi ludźmi w internecie i okazało się, że:
- Wschód: do Tanzanii owszem możemy, ale wybrany przez nas fragment trzeba będzie przejechać stopem, bo do parków, przez które wiodą główne drogi, nikt nas nie wpuści. Z perspektywy czasu, może to lepiej. Widziałem Króla Lwa i wiem co się dzieje ze zwierzętami, które przypomina z oddali człowiek na rowerze.
- Południe: Burundi, najbiedniejszy kraj świata. Kwarantanna, covid, bardzo niestabilna sytuacja przy granicy z Rwandą – pomysł nie najlepszy. Nasz przejazd przez Las Nyungwe, który stanowi granicę między tymi krajami jasno pokazuje, że niestabilna sytuacja tam, ma inne znaczenie niż niestabilna sytuacji tutaj. Kilka miesięcy przed naszą wizyta, we wspomnianym lesie ostrzelano cywilny autobus, a na pożegnanie wrzucono do niego granat. Nie pozwalają nam o tym zapomnieć setki uzbrojonych po zęby żołnierzy rozstawionych wzdłuż tej drogi.
- Zachód: Kongo (a dokładniej Demokratyczna Republika Kongo, bo Kongo to inny kraj) – wiza, test covidowy i jedno z tych miejsc na świecie, których zdecydowanie nie chcesz odwiedzić – przynajmniej według wszystkich, których pytamy. Bieda i problemy Kongo uderzają jeszcze bardziej, gdy zdamy sobie sprawę jak bardzo kraje zachodu polegają na wyzysku związanym z wydobyciem kobaltu w Kongo. Istnieje duża szansa, bliska pewności, że sprzęt elektryczny, który masz obok siebie, działa dzięki jakiemuś dziecku, które w klapkach, za minimalne pieniądze wali kilofem w kopalni, w mieście bez prądu.
- Północ: Uganda – dodatkowa wiza, choć dodatkowe 50USD nie wydaje się dużą kwotą za możliwość zobaczenia czegoś, potencjalnie, innego. Wizę kupujemy więc jeszcze na lotnisku w Rwandzie. W gratisie dostajemy możliwość wjazdu do Kenii, ale obaj mamy świadomość, że jeśli się tam znajdziemy, to znaczy że coś poszło bardzo nie tak.
Zasadniczym plusem jest fakt, że nie ma ani jednego miejsca, które sobie oznaczamy jako “to chciałbym koniecznie zobaczyć”. Plan zakłada przejechanie 1000km – 1300km. Bez zbędnego pośpiechu, z możliwością przystanięcia po drodze, pogadania gdzieś, zjedzenia czegoś sensownego, coś na kształt wakacji. Z założeń, które udało się osiągnąć, zgadza się tylko dystans ;-)
Umówmy się, między Norwegią, Polską, a Kanarami różnice w krajobrazie są drastyczne, ale to dalej trochę “to samo”. Co najwyżej kanapka nazywa się panini albo bocadillo. Afryka to nie jest to samo.
Najdłużej zajmują nam dywagacje, czy zabezpieczać się tabletkami przed malarią – odstraszają nas nieco potencjalne skutki uboczne. Wizualizuję sobie jednak siebie, w szpitalu, mówiącego lekarzowi: “szkoda mi było kilku stówek i bałem się sraczki” – to wystarcza do zakupu kilkunastu pigułek Malarone. Farmakologiczne oszczędności przenosimy na szczepionki – bierzemy tylko obowiązkową żółtą febrę, ignorując przynajmniej kilka innych, zalecanych. Ignorowaliśmy je już też w przeszłości, a przecież konsekwencja najważniejsza. Jeśli jeszcze nie usunąłem poprzedniego zdania z wpisu, oznacza to, że podejście dobre.
10-punktowy skrót dla nielubiących czytać.
- To nie jest miejsce dla siusiumajtków. To jest ważny punkt. Takie Maroko też nie było dla siusiumajktów, ale tu jest bardziej. Siusiumajtkiem możesz być, gdy jedziesz na wakacje do hotelu za 1k$ za noc i wybierasz się na safari ze śledzeniem goryli po 1,5k$ za dobę. Ciężko jest tu komfortowo tobołkować rowerem.
- Choć może jednak jest to miejsce dla siusiumajtków, bo za przeproszeniem, odlanie się przy drodze graniczy w Rwandzie z cudem. Chyba że lubisz, gdy obce dzieci patrzą Ci na Piotrusia, gdy sikasz.
- Bo dzieci w Rwandzie jest tak dużo, że więcej być nie może. Są wszędzie (z drobnymi wyjątkami jak wspomniany Las Nyungwe) – w dziesiątkach lub setkach, zawsze. Jeśli staniesz na skraju najbardziej bocznej z bocznych dróg, na której wyjątkowo nie widać ani człowieka, ani zabudowania, potrzebujesz około 5 sekund, by stać się Robinem Williamsem z filmu Hook. Dzieci pojawiają się w tempie wykładniczym. Spadają z drzewa, wyrastają z trasy, wychodzą z rowów, lecą z nieba, wypełzają z podsiodłówki, wystawiają głowę z Twojego plecaka i kieszeni w spodniach. Przy odrobinie szczęścia będą patrzyły na Ciebie jak na UFO, a jeśli to miejsce, w którym słyszano kiedyś o białym turyście będą krzyczały “Give me my money!” lub “Give me a pen for writing!”.
- Nie wiem czy istnieją na świecie lepsze asfalty z mniejszych ruchem niż w Rwandzie (choć i Uganda nie ma się tu czego powstydzić). Asfaltowych dróg może i nie jest wiele, ale wystarczająco, aby objechać cały kraj. Nawierzchnia jest idealna, ruch praktycznie zerowy – nawet na krajówkach. Zagęszcza się nieco w bliskiej okolicy dużych miast, ale bez dramatu. Na klasycznej krajówce mija nas średnio jeden pojazd spalinowy na kilka-kilkanaście minut. Zazwyczaj lokalny busik, czasem ciężarówka. Jeśli w Pekinie jest 9 milionów rowerów, to tu jest ich w przeliczeniu na metr kwadratowy na pewno o wiele więcej. Rower transportuje wszystko i wszędzie (w szczególności rzeczy, które nie zmieściły się na głowie). Normalką jest widok taksówki rowerowej lecącej z pasażerem z tyłu 60km/h+.
- Te asfalty to również największe kłamstwo okolicy. Zarówno na zdjęciach, jak i na żywo. Z jakiegoś powodu, pewnie przyzwyczajenia, człowiek zakłada, że jadąc idealnym asfaltem, jest się w cywilizacji. Tutaj nie jest to prawdą. Wystarczy odbić w dowolną przecznicę, aby odkryć, że asfalt ten (zbudowany podobno w 70% przez Chińczyków) to wycinek innego świata. Dwa metry dalej jest już szuter, błoto, mosty z drewnianych belek. To, że jedzie się asfaltem, nie oznacza, że nagle pojawią się sklepy, hotele, czy stacje benzynowe. Dużo czasu mija zanim to sobie uświadamiamy. W naszym postrzeganiu świata wspaniałe asfalty naprawdę gryzą się z lokalną biedą.
- Nie byłem nigdy w tak czystym kraju, jak Rwanda. Jasne, powiesz że Japonia – faktycznie. Tylko że w Japonii wystarczy odbić na wybrzeże, aby zobaczyć plaże pełne śmieci wyrzuconych przez ocean. W Rwandzie śmieci po prostu nie istnieją. Może dlatego że foliówki są zakazane, może przez kulturę, która nie pozwala śmiecić, może przez ten jeden dzień w miesiącu, gdy cały kraj sprząta okolicę, a może przez ludzi, którzy aby otrzymać darmowe świadczenia od państwa wykonują prace społeczne. W Ugandzie jest inaczej – przejazd przez granicę to jak wyjazd z Austrii do czeskiego Mikulova. Jak tłumaczy nam lokales: “nie trzymamy się tak sztywno zasad jak Rwandyjczycy, tu wszystko jest możliwe”. Mówi to tak, jak my mówimy “u nas się śmieci sortuje, ale nie tak jak w Austrii” – z mocnym poczuciem wyższości.
- Sklepy są, ale pochowane. Nic to jednak nie zmienia, bo jedyną przydatną rzeczą ze sklepu jest Fanta i stary, wyschnięty pączek bez cukru – taki prawie chrupiący. Tak suchy, że po pierwszym gryzie przychodzi odwodnienie organizmu. Przy odrobinie szczęścia będzie też woda. Jak nietrudno się domyślić, w obszarach poważnej biedy, butelkowana woda lub kanapka nie są szczególnie popularne. Niewiele jest też miejsc, które określiłbym jako “bar, w którym odważę się coś zjeść, nawet w dużym głodzie”. A nawet jak już się odważymy, to do jedzenia nadaje się głównie ryż, bo większość mięs składa się z kości i skóry. Przez większość czasu jedziemy więc głodni, a i wodą nie szastamy. Mam nieodparte wrażenie, że pijąc na zmianę Colę i Fantę, uzależniłem się od cukru.
- To sprawia że jazda jest trudna. Zdjęcia nieco przekłamują sytuację, bo faktycznie – prawie cały czas powietrze jest mocno zamglone, przez co wydaje się, że słońce nie pali tak bardzo. Powiem jednak tak, dosadnie – momentami jest ZAJEBIŚCIE ciepło. Jeździłem składakiem po Dolinie Śmierci to jakieś tam porównanie mam. Mimo, że rzadko schodzimy poniżej 1400mnpm. Nie wiem w zasadzie dlaczego miałoby być inaczej, szczególnie gdy przekraczamy równik. Umówmy się – da się jakiś czas jechać w temperaturach odczuwalnych powyżej 40 stopni, ale na dłuższą metę jest to uciążliwe. Szczególnie na rozgrzanym asfalcie i ze słońcem palącym idealnie z góry – takim, które nie daje nigdzie cienia. Dodatkowym utrudnieniem jest to brak wyjścia z sytuacji podbramkowej, gdy ciało już się nieco przegrzeje. Nie ma cienia, nie ma żadnego klimatyzowanego pomieszczenia, lodu nikt w okolicy nigdy nie widział – jazda bez możliwości poddania się.
- Rwandę uważa się za jeden z najbezpieczniejszych krajów świata na “solo travel”. Nie wiem na ile to prawda, ale zarówno w niej, jak i w Ugandzie czujemy się ekstremalnie bezpiecznie. Mamy dokładnie zero sytuacji niebezpiecznych i może z jedną niekomfortową. Niekomfortowa jest niekomfortowa tylko dla nas, bo dla żołnierzy śmieszkujących, że moglibyśmy im zostawić nasze rowery była pewnie całkiem śmieszna. Nas też by śmieszyła, gdyby nie olbrzymie karabiny. Ludzie są niewyobrażalnie przyjaźni i pomocni, a jedyne co może sprawiać problem to nadmierne zainteresowanie nami oraz chęć płatnej pomocy przez taksówkarzy – czasami nawet wykorzystywanej. No i fakt, że jeśli sam zagaisz rozmowę, to zachowują się jak piwniczak, do którego podeszła dziewczyna 10/10. Gdy oni zagajają, sytuacja jest bezproblemowa. Po angielsku dogadać się można było z prawie każdym.
- Jeśli ktoś mnie zapyta czy polecam okolicę na bikepacking – odpowiem prosto: nie. O ile czasem zastanawia mnie dlaczego ktoś wybiera po raz 7. z rzędu wakacje w Calpe, zamiast zobaczyć trochę świata, tak w tym przypadku całkowicie to rozumiem. Wizyta we wschodniej Afryce odciska się nieco na psychice i na postrzeganiu świata. To nie są wakacje w potocznym rozumieniu tego słowa. Jest ciężko, intensywnie, zupełnie inaczej.
Warto to przeżyć, lecz nie wezmę odpowiedzialności za polecenie tych miejsc komukolwiek. Mi podobało się bardzo, ale po 10 dniach bardzo chciałem też być już w domu. Choć nie wiem, czy “podobało” to odpowiednie słowo. Obecnie przeżywam rozterkę, czy chciałbym tam wrócić. Trochę jak z tymi lwami na drzewach, co chciałem je zobaczyć z perspektywy roweru. Niby chciałem, ale jak przychodziło co do czego, wolałem aby jednak ich nie było.
Dzień 0.
Spóźnieni wszędzie, na wszystko
Ja, proszę Państwa, połączenie z Warszawy do Kigali, stolicy Rwandy, mam bardzo dobre. Tylko że nie korzystam z niego, bo jestem cebulakiem.
Z domu wychodzimy w czwartek późnym wieczorem. Jakoś po 23 wsiadamy do Flixbusa, który wiezie nas prosto z Zachodniego na lotnisko w Berlinie. Poza nieco skrzywioną miną kierowcy oznajmiającą, że “no skoro sprzedali Wam bilety na takie kartony to muszę je zabrać” oraz klasycznym dowcipem w stylu “telewizory bierzecie? he he he” nie ma większego problemu z połączeniem rower-autobus. W Berlinie jesteśmy jakoś po 7 – cztery godziny przed wylotem. SMS informuje nas dwie godziny później, że do wylotu dalej są cztery godziny, a kolejne dwie godziny później – również cztery. Gdy siedzimy już w komfortowym Boeingu linii Turkish Airlines i liczymy ile czasu będzie na przesiadkę w Istambule, pilot informuje, że postoimy sobie jeszcze z godzinkę, bo w Turcji śnieżyca. Klasyk – Turcja znana jest przecież z tego, że sypie tam śniegiem. Nasze obliczenia wyraźnie wskazują, że od lądowania do kolejnego wylotu minie jakieś 15 minut. Dla kogoś, kto nigdy nie był na lotnisku w Istambule, wydaje się to wykonalne.
I faktycznie, dla nas jest. Niemała w tym zasługa człowieka, który przeprowadził nas między samolotami skrótami lotniskowymi, znanymi tylko jemu. Był to prawdopodobnie najszybciej chodzący człowiek świata. Człowiek, który lądujących witał radosnymi komendami: “wait, go, run”. My trafiamy na “wait”, tylko po to, aby potem ten wait wspólnie z nim nadrabiać chodem Korzeniowskiego z Aten w 2004 roku. Do samolotu wpadamy z tętnem 160 i tylko kapitan witający nas na pokładzie lotu do Entebbe (Uganda) zamiast Kigali (Rwanda) nieco nas martwi. Nie na tyle, abyśmy się tym szczególnie przejmowali, ale jednak. Nie ma to znaczenia, bo jesteśmy zbyt zmęczeni by pytać lub wychodzić. Jak się potem okazuje, wysiadamy po prostu podczas międzylądowania.
Na lotnisku w Kigali meldujemy się koło 2 w nocy – grubo ponad dobę od wyjścia z mieszkania na Pradze. Co oczywiste, nasze rowery się tam nie meldują, bo nie były w stanie tak szybko przejść pomiędzy samolotami. No cóż, jak się nie ma nóżek, to się nie ma takich możliwości. Sukces połowiczny.
Dzień 1. (strava)
30 kilometrów w SPDach po Kigali
Z lotniska do hotelu mamy jakieś 2 minuty. Nie jest może najtańszy, ale za to nie jest też szczególnie dobry…. wychodząc jednak przez bramę lotniska wchodzi się prosto w niego: Avisha Town Hotel (40$/noc dla dwóch osób). To był dobry wybór, biorąc pod uwagę spacer z kartonami. Problem jest tylko taki, że idziemy bez tychże kartonów – oznacza to nie tylko brak rowerów, ale brak praktycznie wszystkiego: od ubrań po środki przeciw komarom. Pozostaje nam trzymać kciuki, że przylecą kolejnym lotem (czyli 24h później).
Jak już wspomniałem, w odpoczywanie jesteśmy bardzo dobrzy. Michał w SPDach przechodzi ze mną jakieś 30 kilometrów po mieście. Odwiedzamy centrum, metę wyścigu Race Around Rwanda i kilka zupełnie losowych miejsc w poszukiwaniu jedzenia. Wracając lądujemy w KFC, bo być w Afryce i nie zjeść kurczaka w KFC to… jak się okazuje, bardzo dobry pomysł: jest drożej i gorzej niż u nas. Wieczorna wizyta w sklepach uświadamia nas, że łatwo nie będzie. Rozpoczynamy blisko dwutygodniowy festiwal żywienia się sokiem z kartonu, sezamem i suchym ciastem drożdżowym.
Nasze zapasy z kraju zakończyły się zaskakująco szybko. To niesamowite, że niezależnie jak dużo jedzenia ze sobą zabieramy, zawsze znika już na etapie podróży do miejsca startu. Tym razem było go tyle, że w lokalnej piekarni dostałem pączka gratis, gdy pani usłyszała moje zamówienie. Była pewna, że jedziemy ostatecznie rozwiązać kryzys głodu w Afryce za pomocą jej placków. Co ciekawe, nie było też wyjazdu, z którego nie wróciłyby z nami batoniki z Lidla. Niezależnie od tego jak głodni jesteśmy, awaryjny batonik na czarną godzinę zostaje zawsze. Jeśli kiedyś znajdą nas martwych z głodu przy drodze, batonik na czarną godzinę w kieszeni i tak będzie nienapoczęty.
Na mieście poznajemy za to jakiegoś gościa, który opowiada nam, że Rwanda jest super i to wspaniały kraj. Mówią tak wszyscy, których spotykamy. Poza tym kojarzy Lecha Wałęsę, Jana Pawła II i Lewandowskiego. Dodaje, że ma HIV i właśnie wraca od lekarza, bo musi codziennie brać obowiązkowo darmowe leki. Koniec końców prosi o kupienie soku owocowego, bo podobno potrzebuje do leczenia, a kosztuje on kilkanaście złotych, co na tamtejsze warunki wydaje się kosmicznymi pieniędzmi i niekoniecznie mu wierzymy. Faktycznie, litrowy sok zaczyna się od 8zł – ten najtańszy. To jedyny raz, kiedy dajemy w Rwandzie komuś pieniądze “za nic”. Nieświadomi waluty dajemy mu niecałe 3zł – mówi, że dla niego to wielkie pieniądze, bardzo dziękuje. Dodatkowo prostujemy też jego wyobrażenie o Europie, mówiąc że u nas wcale nie jest tak czysto i bezpiecznie jak u nich. Oczywiście nam nie wierzy. Wspomina za to, że ma 52 lata, więc jest już bardzo stary. Faktycznie – obecna sytuacja jest już o wiele lepsza, ale średnia długość życia w 1998 Rwandzie wynosiła zaledwie 41 lat (w nieszczęsnym 1994, zaledwie 14!).
Umawiamy się też z Piko Puławskim, który wyścig skończył tak dawno temu, że jego opowieści zawierają już tylko pozytywy. Musimy filtrować wypowiedzi określające potencjalne odcinki MTB i hike-a-bike jako “bardzo fajne, ale mógłbym mieć więcej niż 35mm”. Nie ze mną te sztuczki! Byłem blogerem, umiem znajdować drugie dno wypowiedzi! Modyfikujemy więc nieco naszą trasę. Jesteśmy przecież na wakacjach.
To, co w Kigali najbardziej charakterystyczne to czystość, liczba skuterów, liczba ludzi na rowerach oraz noszenie na głowie wszystkiego co się da… i nie da również. Wieczór spędzamy odświeżając stronę pokazującą status naszego rowerowego bagażu. Im bardziej ją odświeżamy, tym bardziej ich szukają. Według niej, poszukiwania trwają do teraz. Przez resztę wieczoru dostaję na Instagramie wiadomości, że trzeba było sobie AirTaga przyczepić do roweru.
Dzień 2. (Strava)
Prawdopodobnie najcieplejszy dzień życia… póki co.
Rowery pojawiły się rano na lotnisku, jesteśmy uratowani. Zostawiamy kartony z cywilnymi ciuchami w hotelu (nie ma z tym żadnego problemu) i ruszamy w trasę. To znaczy najpierw na śniadanie. Powiem tak: mimo że po angielsku mówią prawie wszyscy, naprawdę nie jest łatwo się dogadać. Bo wszystko jest OK, z niczym nie ma problemu, wszystko będzie tak, jak sobie turysta życzy. Jeśli turysta życzy sobie zjeść śniadanie, musi podać co dokładnie na to śniadanie chce i o jakiej godzinie. Wybór ma dowolny, pod warunkiem, że trafi dokładnie w to, co jest dostępne. Tego dnia uczymy się, aby zawsze zamawiać “spanish omlet and african tea (najlepszy napój świata)” – wtedy wszyscy są szczęśliwi. A jeśli chodzi o godzinę, to “zaplanujemy na 8”, ale będzie jak będzie. Poziom podejścia mañana jest tu dużo mocniejszy niż w Hiszpanii. Powiedziałbym, że skręca bardziej w kierunku Jamajczyka z blantem w ręce. Mam nieodparte wrażenie, że lokalsi mają tętno w okolicach 30-35. To wyjaśnia ich zachowanie oraz formę na podjazdach. Normalną sprawą jest, że wyprzedza Cię gość na 40-kilogramowym rowerze, jadący w klapkach, pod górę.
To jest jakoś tak: mamy w dwójkę nieco doświadczenia rowerowego – bywaliśmy w miejscach, jeździliśmy trasy, radziliśmy sobie w życiu. Jesteśmy dwoma całkiem rozsądnymi, odpowiedzialnymi mężczyznami przed 40 z odpowiednim bagażem doświadczeń na takie wyjazdy. Dlatego też, gdy mąż Aliny, której z rana przyjeżdżamy na metę kibicować, wspomina coś o kremie do opalania, trudnością z jego zakupem (lokalsi jakoś niekoniecznie wydają się go stosować lub nawet znać) i upałach, ignorujemy jego przekaz. Przecież dzień wcześniej chodziliśmy po mieście i wszystko z nami dobrze.
Śmiejemy się oczywiście, że w męczarniach będziemy przypominać sobie te słowa za jakiś czas.
No i faktycznie tak jest. Jednak człowiek swoje przeżył i swoje wie. Wieczorem jesteśmy czerwoni, kolejnego dnia jesteśmy w bąblach, kolejnego w dziurach, a kolejnego muszę jechać w rękawkach w 40-stopniowym upale, aby, po pierwsze: nie umrzeć, po drugie: nie zostać spalonym na stosie za przenoszenie potencjalnie potwornej choroby. Tak, mimo że mgiełka jest ciągle – słońce pali. No kto by się spodziewał w kraju ludzi ciemnych jak smoła, gdzieś pod równikiem, na wysokościach w okolicach 1500 metrów.
Pierwszy dzień jest ciężki, naprawdę. Składa się z około 50 kilometrów asfaltu (wyjazd ze stolicy, a potem wjazd do miasta Huye) oraz 100km jazdy po szutrach. Wszystko okraszone oczywiście górkami, bo w końcu kraj tysiąca pagórków. Ten “kraj tysiąca pagórków” to oczywiście mocne przekłamanie – jest ich bowiem ze sto tysięcy, tak patrząc obiektywnie. Czyli z grubsza tyle, ile spotykamy pierwszego dnia ludzi.
nigdzie, nigdy nie było tak wiele rowerów i tak niewiele samochodów, na tak dobrych drogach
Kimkolwiek jesteś, nie wyobrażasz sobie jak wiele po drodze mijamy ludzi, a w szczególności dzieci. Nie ma takiej możliwości, ludzki umysł nie osadza w swojej wyobraźni tylu dzieciaków, tak bardzo oddalonych od “cywilizacji” wioskach. Gdy mijamy pierwszą szkołę po zjeździe z asfaltu, słyszę tylko jeden okrzyk “Muzungu!”, a kilka sekund później biegnie w moją stronę tłum małych ludzi, krzyczących dokładnie to samo. To niepoliczalne ilości ludzików dużo mniejszych niż te, które znam dzięki mieszkaniu między szkołą, a przedszkolem. To jest fala, która gdyby do nas dobiegła, wchłonęłaby nas. Czuję się jak papież w papamobile. Okrzyk “Muzungu!” (oznaczający białego człowieka) będzie nam w Rwandzie towarzyszył nieustannie. Praktycznie cały czas. Z bliska, z daleka, z horyzontu, z krzaków, z drzew, z domów, na ulicach, w lasach, wszędzie. Jesteśmy jak obraz Matki Boskiej ukazującej się na kamieniu lub jak krew cieknąca z oczu Chrystusa. Może nieco przesadzam… a może nie.
Co do samej trasy, jest doskonała. Asfalty idealne, szutry idealne, tylko temperatura jakby wywala poza skalę. Dość późno orientujemy się, że dawno nie był widziany żaden sklep. Bo faktycznie, sklepów nie dość, że w zasadzie nie ma, to nawet jak są – skutecznie się ukrywają, a ich zaopatrzenie spożywcze przypomina kiosk Ruchu. Szansa na dużą wodę w butelce jest podobna. Uczciwie przyznam:
nigdy, nigdzie, nie było mi tak ciepło
jak na jednym z szutrowych podjazdów pierwszego dnia. Nawet w górach Maroka, gdy zegarki pokazywały w słońcu 54 stopnie. Chciałoby się rzec, że nie takie piekło pokonaliśmy w Azji, ale to nieprawda. Może to fakt, że dzień wcześniej widzieliśmy śnieżycę, a poprzedzały ją dwa miesiące polskiej zimy – mózg się nie przestawił? Może fakt, że faktycznie odczuwalne jest ponad 40 stopni, a my jesteśmy jeszcze zmęczeni podróżą i spacerami. Może moment, w którym rozsądne stało się oszczędzanie wody. A może po prostu uderzyła mnie świadomość, że przed tym upałem nie ma tu ucieczki. W promieniu wielu kilometrów nie ma po prostu możliwości schowania się przed ciepłem. W takich momentach przypominam sobie tytuł filmu z Bondem (bo tylko na tyle stać już mój parujący mózg): “No time to die” i na tym się skupiam. Póki co, zawsze gdy postanawiałem nie umrzeć, udawało mi się to. Tym razem nie było inaczej. Można powiedzieć, że na tym wyjeździe było to nasze główne założenie. W końcu przeżywanie przygód polega na tym, żeby nie umierać – prosta sprawa. Lubię być żywy, martwy jeszcze nie byłem. Ale jestem często w wyobraźni, ponieważ
zadziwiająco często mijamy grupy ludzi z maczetami
Ja wiem, że stereotypy, tak jak uczucie w Maroku, że każdy obok jest terrorystą. Jest jednak coś niepokojącego w grupie osób uważcie Cię obserwujących, ciemnych tak bardzo, że nie widzisz wyrazu twarzy, z maczetami w ręce. Maczety są w niektórych regionach tak popularne, jak u nas siatka. Z czasem przyzwyczajamy się do nich. Nieustannie śmieszy nas jednak wizja przeniesienie jednego z takich typów w dresie lub nawet całej grupy, na przykład pod Rotundę. Czaisz? Wychodzisz w poniedziałek 8:13 z metra i wchodzisz prosto na siedmiu typa prosto z Afryki, z maczetami w ręce. Patrzą na Ciebie uważnie po czym rozlega się syk i “tsssss, Muzungu, how you doin’?!”. Syczenie to jakiś odpowiednij naszego “ej gościu!”. Do tej porą moją życiową strategią na takie sytuacje był rzut portfelem i iPhonem w twarza oraz sztuka walki uciekajdo.
Do sklepu docieramy jakoś tak koło szóstej godziny jazdy. Z perspektywy pani za ladą, sytuacja wygląda mniej więcej tak, jak w piosence:
Siedzę w sklepie wspominam stare czasy
Za chwilę zamykam a tu wchodzą jakieś dwa białasy
Jeden wyższy drugi trochę niższy bluzy kaptury białasy bez kasy
Czego chcecie, znaczy w czym mogę pomóc
Mówię do nich chociaż myślami już jestem w domu
Mniejszy spod czapeczki synuś mówi do mnie że szukają…
Nie ma znaczenia czego szukają. Kupią dokładnie to samo, co jutro, pojutrze, za 5 dni i za 9 dni: smażone kulki z ciasta drożdżowego i Fantę (lub Colę w przypadku lepiej wyposażonych sklepów). Puste butelki zostają momentalnie zagospodarowane przez obserwujące dzieciaki. Taki wynalazek jak śmietnik nie wydaje się tu potrzebny, więc pozostałości zostawiamy zazwyczaj ekspedientce.
Mijamy naprawdę wiele pięknych miejsc po pięknych, szutrowych drogach. Do Huye (he he he), pierwszego większego miasta, w którym jest jakakolwiek szansa na sensowny nocleg i sensowne jedzenie docieramy już po zmroku. To ponad 150 kilometrów pokonanych w 8 godzin (plus przystanki). Znowu to samo, znowu nie jedziemy w trybie wakacyjnym. Winę zrzucamy na Turkish Airlines, które zabrało nam jeden dzień z życia, ale dobrze wiemy, że to nie to. Choć alternatywy nie było. Nie wyobrażam sobie rozbicia namiotu nigdzie po drodze (pomijając fakt, że umarlibyśmy z głodu, co nie wpisuje się w plan przeżycia). Może, gdyby znaleźć jakąś ogrodzoną posesję, zamkniętą na noc szkołę (bo o ile bieda wielka, to szkoły i wszystko co z nimi związane reprezentują standardy z innego świata), jakoś by to przeszło. Rozbicie jednak namiotu w którymkolwiek z mijanym przez nas miejsc, spowodowałoby okrąg dzieci widziany z kosmosu, a bateria w przerzutkach skończyłaby się koło północy od małych, klikających w manetki palców.
Śpimy w hotelu Mont Huye, bo jak przystało na poważnych ludzi, uważamy, że nazwa jest śmieszna.
To najlepszy hotel tego wyjazdu, a i połączony z restauracją. Jest nawet coś przypominające supermarket na przeciwko, odbijamy się jednak od cen. Cola za 20zł, czipsy za kilkanaście… i w sumie niewiele więcej tam jest. Kupujemy więc wodę i zapas kulek z ciasta drożdżowego, które zrobią z nami ze 100 kilometrów. W sklepie chodzi za nami pani, której zadaniem jest noszenie naszego koszyka, ale wprawiając wszystkich w konsternację, nie zgadzamy się na to. Z wożeniem dodatkowych rzeczy nie mamy problemu. Nie wiem czy wspominałem już, że Michał wiezie na przykład przez całe 1200km w środkowej kieszeni koszulki czytnik Kindle. Przypominam, że jesteśmy ludźmi, którzy na wyjazd potrafią zapomnieć łyżek do opon, bo “myślałem, że Ty weźmiesz”.
W hotelu mamy restaurację, to wspaniała sprawa. Najlepsza na całym wyjeździe. Pani kelnerka szybko przypomina nam o problemach w komunikacji. Prosimy o coś dużego i żeby było szybko, bo największym naszym marzeniem jest iść najedzonym spać. Pani mówi, że tu jest menu, a tutaj podane są czasy oczekiwania. Pytam, czy może coś doradzić i co będzie szybko. Pani mówi, że tu jest menu, a tutaj podane są czasy. Bierzemy dwie pizze i dwa makarony. Trochę trwa przetłumaczenie, że chodzi o makaron i pizzę na głowę, czyli 4 dania dla dwóch osób. Po 80 minutach czekania, zaczynamy podejrzewać, że czasy z menu się sumują. Od momentu, w którym siadamy przy stole, do momentu, w którym lądujemy w pokoju mijają 2 godziny. Na szczęście kolejny dzień będzie… jeszcze dłuższy
Dzień 3. (Strava)
Taki nieco wilgotny
To jest tak zwany “dzień z potencjałem”. Ruszamy rano, zaraz po zjedzeniu “spanish omlet and african tea”. Trasa początkowo prowadzi nas głównie przez uprawy herbaty, pagórki, niewielkie wioski i jest dość płaska jak na rwandyjskie warunki – przynajmniej przez pierwszą godzinę. Resztę dnia spędzimy bowiem na wysokościach pomiędzy 2 a 2,5k metrów. Gdzieś w okolicach 3 godziny jazdy udaje nam się nawet przystanąć w budce z jedzeniem. Dość szybko przeszliśmy od ludzi, którzy wszędzie będą myli ręce, do ludzi, którzy jedzą rękami mięsa z przydrożnego grilla. Nie mamy w sumie wyjścia, kolejne 70 kilometrów to las deszczowy, w którym nie ma niczego. Dlaczego wiedząc to zjedliśmy obiad, a nie uzupełniliśmy bidonów – nie wiem.
Sam park narodowy, czyli las deszczowy Nyungwe nie wyróżnia się niczym szczególnym – przynajmniej z perspektywy osób przecinających go asfaltową drogą. Główną różnicą jest fakt, że dzieci zastąpione zostały uzbrojonymi żołnierzami, którzy dzięki kamuflażowi pojawiają się w najmniej oczekiwanych momentach, a jest ich wielu. Teraz już wiem, że stoją tam nie bez powodu – raptem kilka miesięcy wcześniej został tu dość skutecznie ostrzelany (karabinami i granatem) cywilny autobus. Z ciekawostek przyrodniczych, jest tu też dużo małp, goryli oraz najdalsze źródło Nilu. To tłumaczy, dlaczego pieszo-rowerowa trasa, na którą potem zjeżdżamy nazywa się Kongo Nile Trail. Przynajmniej częściowo, bo skąd Kongo w nazwie, tego nie wiem do dzisiaj, skoro Kongo znajduje się po drugiej stronie jeziora.
Ruch samochodowy jest praktycznie zerowy. Naprawdę. Za to te nieliczne pojazdy, które sporadycznie nas mijają mają jeden wspólny punkt, wynikający z faktu, że albo jadą bardzo wolno pod górę, albo bardzo wolno w dół, cytując klasyka:
kopci to jak Babci bigos w przydworcowym barze
Napisałbym, że najciekawszą częścią wycieczki jest wizyta w “Uwinka Visitor Center”, ale poza toaletą oraz możliwością napełnienia bidonu wodą z baniaka (płatność tylko kartą kredytową), nie ma w nim nic – nawet pamiątek. Na szczęście atrakcji mamy więcej:
czym byłby las deszczowy, gdyby nie było w nim deszczu?
Deszcz tropikalny jest super i wygląda jakoś tak: w jednej sekundzie go nie ma, a 20 sekund później jezioro wisi w powietrzu. Na szczęście z geografii byliśmy bardzo dobrzy: Michał wie, że taki deszcz jest krótki i intensywny, a ja wiem, że odległość centrum burzy można policzyć za pomocą odległości czasowej pomiędzy błyskiem, a grzmotem. Nie udaje mi się tej wiedzy niestety wykorzystać, ponieważ pomiędzy błyskiem, a grzmotem nie zdążam nawet powiedzieć “one Missisipi”. Chowamy się gdzieś z boku, rowery stawiamy w rowie, który zapełnia się zadziwiająco szybko. Gdy piszę to 2 tygodnie później, mój paszport dalej wydaje się wilgotny. W każdym razie, za pomocą jakże skutecznej strategii czekania, deszcz pokonujemy… powiedzmy.
Dzieje się magia, wszystko zaczyna parować, a krajobraz, jedyny raz na tym wyjeździe, przestaje być mglisty. Mało tego – wjeżdżamy w niekończące się uprawy herbaty i widokowo jest 10/10. Wjeżdżamy na Kongo Nile Trail i przez kolejne 150-200km czeka nas jazda wzdłuż jeziora, co oczywiście nie oznacza, że będzie płasko. Jak to się stało, że mijając potencjalny nocleg na 130. kilometrze uznałem, że fajnie byłoby przejechać jeszcze z 10 albo 20km – jak zwykle nie wiem. Zmylił nas jak zwykle asfalt sugerujący, że istnieje dookoła nas jakakolwiek turystyczna cywilizacja – w końcu jedziemy przy jeziorze. Otóż nie istniała. Na dokładkę na niebie pojawiły się czarne chmury, a oddali usłyszeliśmy znajome grzmoty.
Mijani ludzie pokazywali nam, że będzie deszcz. “Super – dzięki mordo” chciałoby się odpowiedzieć. Ta wiedza była dla nas niezwykle przydatna ponieważ nie zmieniała w naszym życiu całkowicie niczego. Może poza tym, że nasza presja na znalezienie noclegu rosła bardzo szybko. Tym razem nie było się gdzie schować, gdy deszcz stał się, delikatnie mówiąc, intensywny. Każdy daszek, każdego zabudowania został skutecznie zapełniony dzieciakami.
Zaczepiliśmy małżeństwo idące akurat drogą z pytaniem o jakikolwiek nocleg. Trafiliśmy prawdopodobnie na jedynych ludzi, którzy umieli po francusku, a nie angielsku. Z dostępnych w mojej głowie zwrotów francuskich, mogłem ich powiadomić o bagietce, zapytać czy chcą trochę masła (pozdrawiam widzów Cudownych Lat) oraz zapytać czy chcą iść ze mną do łóżka. To ostatnie miałoby nawet nieco sensu, bo jeśli by chcieli, być może zaproponowali by swoje łóżko – tylko co z Michałem wtedy. W każdym razie uznaliśmy, że pokazują nam, iż na najbliższej górce będzie hotel. Nie wiem jak to wymyśliliśmy, ale w tej sytuacji wydawało się bardzo komfortowe. Ze 3 kilometry później naszym oczom ukazał się faktycznie wielki, piękny, nowy obiekt, z widokiem na jezioro. Gdy nie udało nam się do niego z asfaltu dostać, jasnym stało się, że nie jest to miejsce noclegowe. Był to błąd, prawda skłamana, fatamorgana. Zmęczony mózg jednak nie przetwarza informacji tak szybko. Może to i lepiej, bo zamiast do hotelu, trafilibyśmy do szkoły dla niepełnosprawnych dzieci, którą owy budynek się później okazał.
W przypływie desperacji podjeżdżamy na pełen ludzi przystanek autobusowy. Zanim zdążymy o cokolwiek zapytać, zostajemy prawie że wsadzeni do luku bagażowego dużego, luksusowego autobusu, który akurat podjechał. Powtarzam słowo hotel, aż ktoś podłapie temat. Jest sukces, trafiamy na lokalnego wszechogarniacza. Gość mówi, że może i nie hotel, ale nocleg jest i to nawet z restauracją. Prowadzi nas przez wieś absolutną, do lokalu, który w kategorii lokali, do których wszedłbym sam zapytać o nocleg znajduje się gdzieś pomiędzy 1428 Elm Street, a smutną knajpą byłych morderców. Jeśli chodzi o warunki noclegowe, jest nieźle. Z plusów mogę wymienić na przykład… dach. Z minusów resztę, choć kluczowymi wydają się na przykład odległość łóżka od pomieszczenia, które robi za kibel/prysznic/parking dla rowerów i kilku innych. Myjemy się standardowo miską, kanistrem 20-litrowym oraz odpływem w stylu “narciarz”.
Pewnie jeszcze nie wspomniałem, ale nasze noclegi na wyjeździe dzielą się na ultra luksusowe, czyli te gdzie jest woda pod ciśnieniem, mniej luksusowe, czyli taki gdzie woda leci lekkim ciurkiem oraz niezbyt luksusowe, gdzie ktoś musi z sąsiedniej wsi przywieźć rowerem wielki kanister z wodą do mycia. Drzwi i ściany mają tak wiele dziur, przez które mogą wlecieć malaryczne komary, że delikatny zapach kibla nie przeszkadza tak bardzo. Na pewno mniej niż impreza, która odpala się gdy płacimy magiczne 30zł za nocleg i drugie tyle za obiad.
Nasz nocleg można byłoby nawet nazwać “klimatycznym” – poczuj się jak amerykańskie jeniec wojenny przetrzymywany w głębokim ukryciu Rwandy. Oczywiście trochę śmieszkuję, ale jestem niezmiernie wdzięczny za gościnność i nocleg. Na poprawę humoru możemy podpatrzeć jak lokalni obywatele tutejszego baru tańczą ze sobą utrzymując na głowie piwo. Jest to jedna z lepszych rzeczy, jakie w życiu widziałem. Miła pani gospodarz przynosi nam miskę i przeciekający kanister z 20 litrami wody. Możemy sobie w naszym wesołym świecie machać kettlami i robić core z trenerem personalnym, ale takiej formy jak mają tutaj ludzie, nie zbudujemy nigdy.
Ciężko przestawić mózg, że ludzie żyją w wioskach bez bieżącej wody, a czasem i bez prądu. I że nie robią tego, bo kupili domek w Bieszczadach, by medytować bez rozpraszaczy.
Z obiadem jest klasycznie – kilka minut rozmowy przerzucającej “co chcecie zjeść” wobec naszego “a co możemy?”. Wieczór spędzamy z naszym wszechogarniaczem. Opowiada o tym, jak odpali turystyczny biznes, trochę o polityce, trochę o “czarnej afryce bez medycyny” i dopytuje jak to się stało, że jesteśmy gdzie jesteśmy. Wizja dobrowolnego jechania rowerem przez 1000km niezbyt wpisuje się w jego postrzeganie świata – podobnie jak i większości ludzi, którym to opowiadamy. Tłumaczy nam wiele rzeczy, ale nijak mi się one nie zgrywają z rzeczywistością. W szczególności o żołnierzach pilnujących wspomnianego lasu Nyungwe przez imigrantami i przestępcami z Kongo. Historia miałaby więcej sensu, gdyby ten las oddzielał Rwandę od Kongo, a nie od Burundi, ale może to ja czegoś nie wiem. W jego postrzeganiu świata, jechaliśmy w zasadzie przez Kongo. Naszą najczęstszą ciekawostką o Polsce w takich rozmowa jest oczywiście pogoda. Tłumaczenie napotkanym ludziom, że obecnie jest zero stopni i chlapa, jest jak tłumaczenie w przedszkolu, że jutro ciśnienie wyniesie 1020 hektopaskali i niech przedszkolak się odpowiednio ubierze.
Ostatecznie zamawiamy niewyobrażalnie duże porcje mięsa, które przedstawiane są jako kilogramowe. Mówimy że damy rade i najwyżej zjemy na śniadanie. Cóż, kilogramem mięsa był to pewnie w czasach, gdy chodził przyczepiony do kości po łące. Danie jest wyśmienite, ale niestety za małe. Resztę głodu pokonujemy jedyną możliwą kalorią – piwem. Idziemy spać ze świadomością, że jeśli tutaj nie zapadniemy na jakąś chorobę to nic nas już nie pokona.
Dzień 4. (Strava)
Ślad po muzungu urywa się na granicy z Kongo
Budzimy się rano, to już pierwszy sukces tego dnia. W skali minimum, obudzenie się żywym określiłbym jako wystarczający sukces tego dnia. Wioska, w której spędziliśmy noc nie jest tak urokliwa, jak wskazywałoby jej położenie pomiędzy panoramą na góry, a panoramą na jezioro. Jest za to sklep – oddalony od nas o jakieś 10 metrów, o czym zapomniano nam wspomnieć wieczorem. Picie wody zamiast piwa byłoby na pewno lepszym i tańszym pomysłem.
Znowu mamy poważny dysonans poznawczy. 20 metrów dalej będziemy na asfalcie, którego nie powstydziłyby się najbogatsze kraje świata: zarówno jeśli chodzi o nawierzchnię, jak i czystość okolicy oraz widoki.
Jesteśmy jednak na błocie, pod sklepem, w którym zainteresować nas może tylko woda. Zanim jeszcze skończymy przelewać wodę z butelki do bidonu, rozpoczyna się kłótnia dwóch gości, którzy czekają na nasze plastikowe butelki. Taka raczej humorystyczna, ale widać, że obu bardzo na nich zależy. Kurde no:
jesteśmy w miejscu, w którym pusta, plastikowa butelka jest cenną zdobyczą
Wtedy nie robi to na nas wielkiego wrażenia, ale im więcej czasu upływa od tej sytuacji, tym cięższe się to robi w mojej głowie. W skali naszej trasy, to miejsce wydawało się naprawdę cywilizowane i bogate jako okolica.Tego dnia jedziemy przez naprawdę mocne tereny – nie bez powodu Kongo Nile Trail uważany jest za jedną z najlepszych tras rowerowych Afryki. Większość z kolejnych 150km wygląda tak samo – idealne asfalty, dużo wspinania, czasem jakaś miejscowość. Na 50. kilometrze udaje nam się nawet zjeść śniadanie, jak ludzie, w kawiarni, w 50-tysięcznym mieście Kibuye. Trener byłby dumny. Jeszcze bardziej dumny byłby, gdyby zobaczył co jemy na to śniadanie. Jemy bowiem coś, co przypomina bataty lub banany, z fasolką oraz małymi rybkami, a popijamy herbatą z mlekiem i imbirem. Stara zasada podróżników mówi, że fasolkę można jeść tylko w dwóch konfiguracjach: wszyscy albo nikt. Sytuacja, w której wybór dania ogranicza się do jednej pozycji, jest dla nas optymalna. Ruszamy dalej szczęśliwi i najedzeni.
Mijamy region Ruhango – jak przystało na dorosłego, odpowiedzialnego człowieka, wszystko mnie śmieszy: Ruhango Police Station, Ruhango District Office itd… Problemy tego dnia są dwa: paląca skóra i dzieciaki. Dzieciaków nie jest jakoś szczególnie więcej (bo już by chyba musiały się pionowymi warstwami układać), ale mamy po drodze kilka górek, takich po kilka kilometrów i 5%. Wysoka temperatura, brak jedzenia, ciężki rower i kolejny dzień >150km sprawiają, że tempo jazdy w górę nie jest szczególnie dobre. Powiedziałbym, że takie 70% lokalnego rowerzysty wiozącego stertę bananów. Małe nie-muzungu skutecznie to wykorzystują i biegną obok nas. Bliska obecność kilkuletniego dziecka, z wyglądu ważącego tyle co podsiodłówka, przez kilka kilometrów jest dość uciążliwa. Można się przyzwyczaić, ale jeszcze nie trzeciego dnia.
W okolicach 85 kilometra stajemy na szczycie górki w miejscowości o pięknej nazwie Congonil. Miejscowość poważna, bo sklepów kilka lub nawet kilkanaście. Po odwiedzeniu kilku z nich, jeden ze sprzedawców się lituje i pokazuje nam palcem, gdzie kupić butelkowaną wodę. Bo gdybyśmy szukali np dysku HDD z laptopa, czy karty SIM (których punktów sprzedaży mijamy pewnie koło miliona), nie byłoby takiego problemu jak z wodą. Powoli przestaje nam przeszkadzać, że podczas postojów jest na nas nieustanny wzrok minimum kilkudziesięciu par oczu.
Gdzieś po drodze zaczepia nas gość obsługujący stację benzynową. Opowiada nam trochę o życiu. To zadziwiające jak bardzo inne podejście do życia mamy. Bo faktycznie, opowieść sprowadza się do tego, że kraj wszyscy bardzo lubią, ale jest ciężko. Wpisując się w ogólne niezrozumienie tego co robimy, stara się dopytać czy przyjechaliśmy tu z jakimś “development program” i nasza wizyta coś im tu wniesie. Trochę mi głupio odpowiedzieć mu, że po prostu “Jadę na rowerze, słuchaj, do byle gdzie”. Mówi o problemach z wodą, z jedzeniem, o kobietach które rodzą 12-15 dzieci, ale też podkreśla, jak bardzo kraj dba o potrzebujących. Pytam gościa o co chodzi, że wszyscy tu wydają się tacy uśmiechnięci i zadowoleni. Bo faktycznie, ludzie sprawiają wrażenie wyjątkowo szczęśliwych i ciężko mi w to uwierzyć. Jak to jest, że w takiej nędznej miejscówce los ich zamknął, a oni się cieszą. Odpowiada zdaniem, które na długo zapada mi w pamięci:
We are very happy here, but we are also struggling to survive
Jesteśmy tutaj bardzo szczęśliwi, ale też walczymy o przetrwanie
To miejsce we wpisie aż prosi się o głębsze przemyślenia na temat tego jak powszechny dostęp do informacji wpływa na nasze zadowolenie z życia i jak to jest, że ludzie nie mający niczego, są na co dzień wyraźnie bardziej zadowoleni z życia niż my.
Wymieniamy się kontaktami na fejsie i WhatsAppie i zapraszamy go do Polski, co niezmiernie go cieszy. Ruszamy dalej wiedząc, że nas los już nigdy się nie przetnie. Czeka nas za to przecięcie parku narodowego Gishwati-Mukura i nie ukrywam, że dużo większe wrażenie niż sam park, robią położone na ponad 2 kilometrach wielkie plantacje kawy. Różnią się one od widywanych wcześniej o tyle, że tym razem uprawy leżą na całkiem sporych zboczach. Rwandyjską kawę uważa się za jedną z najlepszych na świecie.
Pod wieczór dojeżdżamy do Gisenyi, aby wczuć się nieco bardziej w jego klimat, śpimy jakieś 20 metrów od granicy z Demokratyczną Republiką Kongo. Z jednej strony bardzo chcielibyśmy tam wjechać, z drugiej na pewno nie jest to dobry pomysł z punktu widzenia bezpieczeństwa. Nie mamy na szczęście dylematu, bo nie stać nas na wizę i test covidowy (psychologicznie). DRK nie ma chyba najlepszych stosunków z Rwandą, choć liczba ludzi udających się rano na przejście graniczne nie wydaje się tego potwierdzać. To wszystko nie ma jednak znaczenia, ponieważ śpimy w mieście a to oznacza: jedzenie w restauracji (hotelowej), ciepłą wodę, wannę, dwa wygodne łóżka, możliwość zakupu kremu do opalania oraz dziesiątki innych rzeczy, których nigdy nie uważałem za luksus.
Dzień 5. (Strava)
Wulkany i rzeczy, których nie wiemy
To dzień z tych prostych, choć wszyscy wiemy, że na wakacjach nie ma prostych dni. Kierujemy się do Ugandy, a po drodze czekają nas dwa podjazdy. Co prawda pierwszy ma jakieś 30km i z tysiąc w górę, a drugi jest w terenie, ale nie szkodzi, bo widoki powinny wszystko wynagradzać. Po wydostaniu się z miasta dość ruchliwą drogą (jak na tutejsze warunki), wylądujemy w Parc National des Volcans, czyli mówiąc po naszemu – pomiędzy wulkanami. Jest niesamowicie komfortowo, bo po raz pierwszy jedziemy posmarowani kremem na słońce.
O pierwszej połowie dnia ciężko powiedzieć cokolwiek ciekawego. Jest dokładnie tak, jak przyzwyczaiła nas do tego okolica, choć z każdym kilometrem krajobraz zmienia się nieco w kierunku tego, jak wyobrażam sobie Amerykę Południową. Faktycznie, obecność wulkanów wnosi powiew świeżości. To niesamowite, bo prawie cały wyjazd, ani przez moment okolica mi się nie nudzi. To nowość, bo zazwyczaj dopada nas widokowy kryzys w okolicach 4-5 dnia i rzeczy, które powinny cieszyć, nieco przestają. Łatwo ocenić to obiektywnie po liczbie robionych zdjęć – ta spada dopiero ostatniej doby.
W tym miejscu warto dodać, że bardzo dobrze atrakcji dostarczają mi noszone tu koszulki. Wygląda na to, że wszystkie odpady produkcyjne trafiają właśnie tutaj. Jeśli masz literówkę, pomylone kolory, coś nie wyszło – zamiast wywalać, wysyłasz do Afryki.
Terenem wdrapujemy się w okolice 2600mnpm, ale wcale nie sprawia to, że okoliczne wulkany robią się mniejsze. Druga część parku, przy odpowiednim zmęczeniu, byłaby dla nas jak fatamorgana. Kamienisty szuter zmienia się w wąski, lecz idealny asfalt. Lepianki przeobrażają się w drogie, fancy hotele (nie wiem jak tłumaczyć lodge), pierdzące skuterki zostają zastąpione przez turystyczne jeepy, a okolica wypełniona jest każdą możliwą wariacją na temat goryla: kamienne, malowane, z patyków, z gliny…
Jesteśmy bowiem w jednym z dwóch miejsc na świecie, w których występują goryle górskie
W drugim z tych miejsc, będziemy kolejnego dnia. Nie ukrywam, pospacerowałbym kiedyś w tej okolicy. Z nieustannym widokiem na wulkan Muhabura (4127 m), kierujemy się w stronę Ugandy. Dzięki odpowiedniemu nieprzygotowaniu, nie mamy pojęcia co się tam kryje… a zaskoczeń będzie wiele.
UGANDA.
Wjazd do Ugandy jest bezproblemowy. Wizy kupiliśmy jeszcze na lotnisku, więc czeka nas jedynie wizyta w dwóch okienkach, zdobycie kilku pieczątek, krótka opowieść o tym kim jesteśmy, skąd przybywamy i dokąd zmierzamy oraz przyjęcie ważnych informacji, że Uganda jest przyjazna, bezpieczna i bardzo się cieszy z naszej wizyty. Nasze wyobrażenie o tym kraju niezupełnie zbiega się z tym, jak przedstawiają go celnicy. W związku z tym, że każdy pyta dokąd jedziemy, zaczynamy odpowiadać, że do Queen Elizabeth National Park, który co prawda nie występuje w żadnej wytyczonych wersji naszej trasy, ale jest za to najpewniej najpopularniejszym kierunkiem turystycznym tego kraju. Powtarzamy to tak często, że w końcu sami zaczynamy w to wierzyć i faktycznie, dojedziemy tam.
Uganda wita nas dość niespodziewanie. Ludzie do nas machają, coś tam krzyczą, ogólnie zdajemy się wywoływać spore zamieszanie. Dopiero, gdy zza zakrętu wyjeżdża nam na czołówkę autobus rozumiemy co się stało. Dopiero 60 lat temu uzyskano tu niepodległość od Wielkiej Brytanii. Zjeżdżamy na lewą stronę drogi i kontynuujemy wycieczkę.
To, co od razu rzuca się w oczy to mniej dzieci, mniejsze (choć oczywiście niezerowe) zainteresowanie nami oraz zdecydowanie większy nieład wszystkiego. Jak przystało na odpowiedzialnych turystów, nie wiemy niczego. W szczególności nie wiemy jaka jest waluta, jaki przelicznik i skąd wziąć pieniądze.
Poszukiwania rozpoczynamy w Kisoro, pierwszym, większym mieście, które mijamy. W niczym nie przypomina ono miast w Rwandzie – większy zgiełk, większy chaos, więcej śmieci. Ze świadomością posiadania 500zł na koncie Revolut udajemy się do bankomatu i metodą prób i błędów zaczynamy wypłaty. 100 000… niewystarczające środki, 90 000… niewystarczające środki. Próbujemy tak długo, że w międzyczasie bank zostaje zamknięty. Wizyta w czymś, co przypomina kantor kończy się połowicznym sukcesem. Dolary Michała okazują się zbyt stare, aby dało się ich użyć w Afryce. Moje to na szczęście nówka sztuka, świeżo drukowane.
Potem przychodzi czas na kartę SIM. Jak już wspominałem, karty SIM kupić tu łatwiej niż cokolwiek innego. To znaczy łatwo było w Rwandzie, w Ugandzie łatwe jest tylko znalezienie miejsca do kupna, choć cena za taką imprezę równie śmieszna (kilkanaście zł za kilka GB). Cały proces zajmuje nam ze dwie godziny i wlicza się w niego zrobienie sobie zdjęcia, na którym karta trzymana jest obok głowy. Plus jest taki, że w Ugandzie robi się ciemno dużo później. Na tyle, że zaczyna nas to zastanawiać na poważnie. Zmęczona głowa potrzebuje dość dużo czasu, aby wpaść na pomysł, że być może, czas wcale nie płynie tak szybko, a przy przekraczaniu granicy po prostu dodana została godzina.
Ostatecznie kartę udaje się zainstalować, choć co do jakości działania internetu mam pewne zastrzeżenia. Pryskają one, gdy czekający z nami Isha informuje mnie, że od niedawna w kraju wyłączony jest Facebook i Instagram. Isha napatoczył się akurat podczas swojego patrolu na MTB i wydaliśmy się mu chyba interesujący. Zabiera nas do hotelu, pokazuje gdzie kupić przejściówkę do prądu (no kto by się spodziewał, że gniazdka też są angielskie), potem idziemy wspólnie do lokalnej kawiarni: Gorilla Highlands Cafe. Kawosze byliby zachwyceni, my idziemy w African Tea, ponieważ nie istnieje na świecie lepszy napój. Ustawiamy się wspólnie na rower mówi, że trochę nas odprowadzi. Modyfikuje też nieco nasze plany. Więcej dobrego szutru, więcej asfaltu, mniej ciężkiego terenu. Z perspektywy czasu nie umiem ocenić tej decyzji. Jej zasadniczą wadą jest to, że nie wjeżdżamy do Nieprzeniknionego Lasu Bwindi. On się tak naprawdę nazywa, w oryginale: Bwindi Impenetrable National Park. Isha tłumaczy, że czeka nas w nim teren raczej ciężki – no cóż, dokładnie tego spodziewałbym się po nieprzeniknionym lesie. Jednak trochę żałuję, że w niego nie wjechaliśmy.
Dzień 6. (Strava)
Prawdopodobnie najlepsza gravelowa pętla świata
Dzień rozpoczynamy z naszym przewodnikiem. To, co dzieje się już od pierwszych kilometrów określić można powszechnie nadużywanym ostatnio słowem: SZTOS. Tu jednak nie ma ani grama przesady. Są lasy, jeziora, wioski, wulkany, zieloność, zerowa turystyka i coś, za czym tak bardzo tęskniliśmy: cisza. Jeśli miałym wybrać jedno miejsce z naszej wycieczki do pojeżdżenia sobie – byłoby to dokładnie to. A zmieniając rower na MTB pewnie dalibyśmy radę przebić się przez Nieprzenikniony Las i wyjechać prosto do Kigezi Game Reserve, a następnie do celu naszej podróży, czyli Queen Elizabeth National Park (linkuję zdjęcia z googli). W dużym skrócie, na 200 kilometrach masz wtedy wszystko to co my, a do tego jeszcze górskie goryle, słonie, hipopotamy, lwy na drzewach, antylopy, bawoły, ptaki i kto-wie-co-jeszcze. Podejrzewam, że mogłoby to być najmocniejsze 200 kilometrów w moim życiu. Mamy jednak gravele i dystanse nieco rosną. Szczególnie biorąc pod uwagę naszą jakość nawigacji, ale o tym za chwilę.
Isha dzieli się po drodze wieloma ciekawostkami, ale żadna z nich nie wydaje się specjalnie użyteczna. Nawet nauka słowa “cześć” po ugandyjsku (nie ma takiego języka), ponieważ zupełnie inaczej brzmiało ono w miejscu, w którym ruszaliśmy, a inaczej brzmi w miejscu, w którym jesteśmy obecnie. W Ugandzie języków jest tak wiele (40+), że łatwiej dogadać się po angielsku.
W każdym razie pierwszy 3 godziny to magia, a potem wracamy na asfalt i dalej jest nieźle. Po Ugandzie jeździ mi się dużo lepiej niż po Rwandzie. Górki są jakieś lepsze, zainteresowanie nami dużo mniejsze, dzieciaków mniej i ogólnie jakby bardziej dziko. Po drodze przecinamy Echuya (he he he) Central Forest Reserve, miejsce w którym mieliśmy spotkać zwierzęta, ale wszystkie się przed nami schowały. Gdzieś na wysokości 2400metrów jest policyjna blokada. Jesteśmy do nich przyzwyczajeni, podobnie jak do widoku ludzi z karabinami i strzelbami. Czekamy tam na Ishę, który nieco został na podjeździe. To nie było dobre miejsce do czekania, ponieważ momentalnie łapiemy zainteresowanie wojska i lokalnych sprzedawców kukurydzy. Są wyjątkowo zawiedzeni, że nie chcemy jej kupić. Wojskowi z kolei najpierw starają się zrozumieć jak działają nasze GPSy i jakim cudem ktoś wstawił na wyświetlacz te wszystkie małe, okoliczne miejscowości, a następnie rozpoczynają propozycje przejęcia naszych rowerów, gdy skończymy wycieczkę lub gdy nam się znudzi. Traktujemy to jako dowcip, oni chyba też, ale
Dowcipy odbiera się zupełnie inaczej, gdy wypowiada je towarzystwo z karabinami
Jeśli podczas całego wyjazdu miałbym wskazać jeden niekomfortowy moment, byłby to właśnie ten. Dogania nas Isha, pojawia się temat, czy na pewno chce z nami jechać dalej – w końcu jest na MTB a przed nami kilkadziesiąt kilometrów asfaltu do najbliższego, dużego miasta, gdzie mamy zaplanowany postój na jedzenie. Potwierdza, a na pytanie jak zamierza potem wrócić, mówi że nie wie, bo nie wziął pieniędzy. Zapala nam się lampka i w sumie nie wiemy co zrobić. Mniej lub bardziej celowo gubimy go podczas tych kilometrów. Świat kara nas potem za to jedzeniem suchych bułek zamiast porządnego obiadu.
Kolejne kilometry są pewnie najbardziej płaskimi kilometrami całej wycieczki – dzień kończymy z wynikiem 166km w miejscowości Ntungamo. Po drodze krajobraz zmienia się drastycznie. Zamiast gór, widzimy równiny. Zamiast kóz, pojawiają się krowy.
Nasz nocleg jest bardzo przyzwoity, a nazwa Joshua Tree Cottages wydaje się śmieszna, choć z bookingowym opisem “5-gwiazdkowy obiekt Jt Cottages Ntungamo oferuje centrum spa.” wspólnego ma niewiele. Pewnym zaskoczeniem dla nas jest to, że obsługa nie za bardzo pozwala nam przycebulić poprzez wynajęcie małego domku z jednym łóżkiem. Cóż, jako przygotowani i odpowiedzialni turyści nie wiedzieliśmy, że w Ugandzie forsowana jest obecnie ustawa karająca homoseksualizm karą śmierci. Michał uznaje, że to dobry pretekst, aby na przyszłość nieco lepiej przygotowywać się do wycieczek, a ja uznaję to za dobry pretekst, aby na tło w telefonie ustawić sobie Sylwię.
Klątwa Ishy rośnie, ponieważ tego dnia zaczynam kaszleć i z każdym kolejnym dniem będzie tylko gorzej.
Dzień 7. (Strava)
Ej, patrzyłeś na mapę?
Ja wiem jak to wszystko brzmi. Że problemy z walutą, z językiem, z social mediami, z godziną, ze stronami ulicy, z jednym postojem podczas całego dnia jazdy – ktoś powiedziałby, że nierozsądnie, ale my po prostu jesteśmy na wakacjach.
Dobrze widać to dnia 7, kiedy to bikepackersi mieli odpoczywać. W planie jest bardzo łatwe i przyjemne 120km, po których wylądujemy w centrum Parku Narodowego Królowej Elżbiety i spędzimy popołudnie obserwując zwierzęta przeróżne podczas self-made rowerowego safari. Z naszych wyliczeń, relaksować będziemy się jakoś tak koło 14. Jesteśmy tak wyluzowani, że po raz pierwszy klepiemy sobie nawet nocleg na bookingu z wyprzedzeniem. Taki raczej fajny, z widokiem na setki słoni i hipopotamów podobno.
Nawet narastający kaszel i gorączka nie są specjalną przeszkodą, gdy jedzie się z taką wizją. To taki dzień, jak bikepacking przedstawiają uśmiechnięci influencerzy na Instagramie. Śniadanko, asfalcik, terenik, obiadek, widoczki, kolacyjka, relaksik, rozmowy, uśmiechy.
I tak też jest do, z grubsza, pięćdziesiątego kilometra jazdy, kiedy to spoglądam na mapę w telefonie i coś mi nie pasuje.
Pytam Michała, czy patrzył ostatnio na nawigację. Nie patrzył – tak jak ja. Mamy do celu dalej niż w momencie, w którym ruszaliśmy.
Jechaliśmy po prostu prosto przed siebie bez głębszego rozkminiania co się dzieje. Zgodnie z zasadą, że nigdy, cokolwiek by się działo, przenigdy, za żadnym razem, absolutnie, nie wolno się w życiu cofać, dorysowujemy się w głowie łącznik z oryginalną trasą. Cóż, plan ten nie okazał się szczególnie komfortowy, ale przynajmniej nie shańbiliśmy się pytaniem o drogę lokalsów. Pakujemy się w 30 kilometrów terenu – nawierzchniowo niezłego, przewyższeniowo – już niezbyt. Widzimy za to Ugandę, której żaden normalny turysta nigdy nie zobaczy, bo i po co. Na dokładkę na niebie pojawiają się czarne chmury, a w oddali słuchać grzmoty. Powiem tak, gdyby ta czerwona glina pod nami namokła, pozostałoby mi w obecnym stanie jedynie usiąść i zapłakać.
Deszcz uderza jednak dopiero moment po tym, gdy docieramy do zupełnie niespodziewanego asfaltu. Jesteśmy w miejscu, w którym mieliśmy być, tylko jakieś 4 do 5 godzin później niż planowaliśmy. W głowie znowu uruchamia się licznik do zmroku. Jazda przez sawannę pełną dzikich zwierząt nie wydaje się dobrym pomysłem po zmroku. Porzucamy takie luksusy jak odpoczynek, czy jedzenie – pakujemy w siebie po 3 suche, smażone kulki i po litrze Coli i jedziemy przed siebie licząc na to, że teraz już nie będzie żadnych skrzyżowań, na których można podjąć dyskusyjne decyzje. Gdzieś w okolicach setnego kilometra robi się znowu ładnie, otacza nas herbata i czasem jakieś małpy.
W okolicach 140 kilometra docieramy na Sawannę – widzimy ją z góry. To miejsce, w którym Mufasa mógłby pokazywać Simbie, co kiedyś będzie jego. Z jednej strony nic szczególnego – wielkie pole i trochę drzewa, z drugiej – ma w sobie coś niezwykłego. Szczególnie, że słońce zaczyna powolnie zachodzić. Przed nami niekończący się po horyzonty, pusty asfalt. Po bokach wielkie przestrzenie, pełne (podobno) zwierząt, choć ciężko nam w to uwierzyć. Zdanie zmieniamy dość szybko, gdy obok nas pojawia się niepokojąco wiele ptaków. Trafiliśmy na 2 młode słonie przy drodze. Kawałek dalej stoi grupka antylop. Mam wrażenie, że przypadkowe spotkania z takimi zwierzętami, szczególnie na rowerze, odbiera się nieco inaczej niż wycieczkę jeepem, która ma na celu zawiezienie turysty dokładnie do nich. Może się mylę.
Gdzieś w okolicach 155 kilometra, patrząc na zachodzące słońce, zaczynamy się wątpić, czy nasz plan jest dobry. Zostaje nam jakieś 25km, jednak terenem. Może i niezłym, bo całkiem przyjemny szuter, jednak przez park i wzdłuż rzeki. Z biologii prymasem nie byłem, ale miałem kiedyś kota i wiem, że nie jest to najlepsza pora na spotykanie dzikich zwierząt – szczególnie, że do wyboru mamy ich dość wiele. Część z nich pewnie głodna, a część skora do zabawy z czymś co przypomina antylopę, tylko przemieszcza się na kołach. Wdajemy się w rozmowę z lokalsami – przekonują nas, że to na pewno nie jest dobry pomysł, ale dobrze wiemy, że przygarną sobie jakąś premię za dostarczenie nas do noclegu.
Decydujemy się odpuścić i wychodzi nam to na dobre. Lądujemy w Songbird Safari Lodge & Campsite – chciałoby się powiedzieć, że jest to najbardziej luksusowy nocleg w historii naszych bikepackingów, ale ze względu na niski poziom wody w jeziorze, zamiast prysznica musimy użyć jak zwykle kanistra. Ostatnie kilka kropelek, które były w kranie Michał użył do przemycia soczewki, która wypadła mu z oka – oczywiście zanim uświadomiono nas, że to woda prosto z jeziora. Właściciel przekonuje nas o special price my friend, bo też podobno jeździ rowerem – w co oczywiście zupełnie mu nie wierzymy. Booking to jednak potwierdza, płacimy koło 100zł zamiast 500-700zł jakie widnieją w internecie.
Okazuje się, że nie kłamał z niczym – również z tym, że domek będzie w Parku Narodowym i że w nocy przyjdą do nas zwierzęta. Jak przystało nam młodych, odpowiedzialnych mężczyzn, śpimy w środku Parku Narodowego z otwartymi na oścież drzwiami.
Jak przystało na młodych, odpowiedzialnych mężczyzn, śpimy w środku Parku Narodowego z otwartymi na oścież drzwiami.
Dopiero w nocy, gdy obiad został strawiony i zasilił mózg zaczynam się zastanawiać, czy bardziej boję się malarii, czy bycia zjedzonym przez dzikie zwierzę. Dziwne odgłosy z okolicznych krzaków nie pozwalają mi się jednak skupić na odpowiedzi. Na dobranoc pytaliśmy jeszcze właściciela jak to jest z tym jeżdżeniem rowerem po okolicy, na co odpowiedź padła “you can take your chances, but I wouldnt do it”. Potwierdza też, że w Fort Portal na pewno nie będzie problemu z autobusem i że wie co mówi, bo stamtąd pochodzi. Super. Dzisiaj rozważam rezerwację jego noclegu przez internet i wpisanie w uwagach do pobytu: “ej typie, te autobusy nie istnieją.“
Dzień 8. (Strava)
Najgorszy dzień, w którym zostaliśmy rasistami
To śmieszne uczucie, gdy wychodzisz rano z chatki prosto na antylopy i inne jelenio-podobne zwierzęta. Antylopy mają do nas podobne podejście, co mieszkańcy wiosek. Stoją i patrzą jak na UFO.
Po śniadaniu kierujemy się dalej na północ, tylko po to, aby dojechać do dużego miasta i wsiąść tam w autobus powrotny. Nie chcę mówić jakie miny mają ludzie, którym tłumaczymy ten pomysł, ale wszyscy zgodnie nas przekonują, że z autobusem problemu nie będzie. Fajnie by było, bo będziemy jakieś 400km i jedną granicę od Kigali, z którego za 2 dni mamy lot powrotny. Z perspektywy czasu brzmi to jakoś dziwnie.
Pierwsze 50 kilometrów jest płaskie i doskonałe. Doskonałe nawet tak bardzo, że decydujemy się wjechać nieco w teren. Trochę licząc na to, że spotkamy słynne lwy na drzewach i hipopotamy przy jeziorze, a trochę licząc na to, że ich jednak nie spotkamy. Uczucia mieszane powiedziałbym. Tak się oczywiście nie dzieje, co poznać po tym, że piszę te słowa. Widzimy za to setki lub tysiące antylop i trochę słoni. Teraz już wiem, że zamiast pchać się na północ, trzeba było spędzić dzień w parku.
Bo droga do Fort Portal, z którego miałby jechać autobus jest niewyobrażalnie nudna, a do tego uderza ogromny upał. Cóż, jakby na to nie patrzeć, przekraczamy po drodze równik. Jedziemy po asfalcie, przez wioski, które tylko dokładają cegiełkę do ciężkiej temperaturowo atmosfery. Jest tak ciepło, że siadamy na nieczynnej stacji benzynowej i postanawiamy nic nie robić. To jest ten moment, kiedy ciało zaczyna nabierać niebezpiecznych temperatur, a Ty uświadamiasz sobie, że z tej sytuacji nie ma żadnej ucieczki. Co oczywiście prawdą jest tylko częściowo, bo gdybyśmy podeszli do kogokolwiek i poprosili o jakąkolwiek pomoc (np przywiezienie wody ze sklepu), na pewno taką pomoc byśmy dostali. Tylko że nie obniżyłoby to temperatury. Jest tak ciepło, że lokalsi zdejmują puchówki (trochę żart, trochę nie).
W związku z tym, że podczas siedzenia powietrze nie chłodzi, ruszamy dalej. Po drodze zahaczamy o aptekę – coś na sraczkę i coś na chorobę. Dostajemy coś, co zgodnie z internetem wygląda na “zabije albo chorobę, albo nas”. Zmiksowany paracetamol z Tramadolem. Czym jest tramadol, polecam zapytać kolarzy z pro peletonu. Może i dalej jestem chory, ale za to nic mnie nie już nie boli. To ważne w kontekście nadchodzących podróży busikami. Mijamy po drodzę Górę Stanley’a – trzecią górę Afryki (5109 m n.p.m), problem jest jednak taki, że albo jej nie widzimy, pomimo przejeżdżania obok, albo jest mniejsza niż myśleliśmy.
Jakoś po 8 godzinach docieramy do miasta docelowego, gdzie dowiadujemy się na dworcu autobusowym, że owszem – autobus jeździ, ale tylko do Kampali, czyli kierunek jazdy nieco inny niż oczekiwany.
Gość mówi żebyśmy się nie martwili, bo dobrze trafiliśmy. Uruchamiane jest właśnie połączenie na południe, dokładnie tak gdzie chcemy jechać. Pierwszy autobus będzie w przyszłym miesiącu.
To, co dzieje się później, zrozumieć może tylko ktoś, kto podróżował marszrutkami po Gruzji. Strategia: szybko, zanim zrozumiemy, że to bez sensu. Zanim zdążymy przemyśleć co się dzieje, siedzimy w busiku pełnym ludzi, z rowerami przymocowanymi na dachu do rzeczy przeróżnych. Nie zdążyliśmy jak zwykle kupić picia i jedzenia, a czeka nas 165 kilometrów jazdy, a potem przesiadka, aby przejechać kolejne kilkadziesiąt. Ruszamy jakoś o 16:00.
Jedziemy 15-osobowym busem, który po drodze załatwia sto milionów spraw. Oddaje paczki, dostarcza rusztowania, orzechy, ludzi, materace, beczki, kosze, pieniądze i wszystko co się da i nie da. W rekordowym momencie jest nas w nim koło 26 i kura. 24 czarnych jak smoła ludzi, kura i dwóch białasów. Na dachu telepie się rower o wartości rocznej, średniej pensji w tym kraju. Sytuacja kuriozalna i zaczynamy sobie wyobrażać, co by się stało, gdyby taki zestaw teleportować na przykład na Podlasie (no offence).
Jeśli zastanawiacie się, jak radzi sobie tak przeładowany busik na drodze, mam dla was odpowiedź:
To ten moment, w którym jak zwykle zastanawiamy się, jak to się stało, że znalazłem się tu, gdzie się znalazłem. To z grubsza takie samo uczucie jak na przykład: jak to się stało, że jedziemy składanymi rowerkami przez góry Atlas, po zmroku, w wigilię Bożego Narodzenia. Wysiadamy w 26 osób (i kura) z busika przeznaczonego dla 15, po tym jak rozerwało nam oponę, w środku sawanny pełnej dzikich zwierząt. Dowcip o nadchodzących lwach śmieszył tylko panią, która go wypowiedziała. Obok nas staje luksusowy busik z bladymi jak ściana turystami. Turyści wystawiają swoje schłodzone klimatyzacją głowy i robią nam zdjęcia. My stoimy głodni, zmęczeni, spragnieni, po kilku godzinach jazdy z ścisku i dalej mając przed sobą kilka godzin jazdy. Nie ma już nadziei, że zdążymy przed zmrokiem nawet do miejscowości, w której mieliśmy się przesiąść. Moja choroba narasta, a jedynym plusem sytuacji jest, że sraczka atakuje tu tylko nocą.
Do przesiadkowej miejscowości docieramy po 6 godzinach podróży i jest już środek nocy. Z pomoca skuterowego taksówkarza znajdujemy hotel, co nie jest tak oczywiste, jak się wydaje. Godzina 22:30, ciemno jak w dupie (nieważne czyjej), jedziemy przez jakąś wioskę za gościem na skuterze i docieramy do hotelu, w którym miła pani mówi prawie 200zł za noc i zero targowania . Godność nam na to nie pozwala, udajemy się do kolejnego, w którym cena spada do 40.
Próba znalezienia pożywienia nie jest prosta, mimo że “hotel” graniczy z restauracją. Rozmowa przebiega klasycznie, jak to z lokalsami:
– is restaurant open?
– yes, of course, is open
– can we get something to eat?
– yes
– what can we get?
– chai (herbatę)
– but to eat, we are hungry
– yes, chai
I tak sobie można rozmawiać. Pomijam tu fakt, że wejście do baru o 23 przez dwóch muzungu, w środku Ugandy, w jakiejś bocznej uliczce jest sytuacją jak z amerykańskiej komedii. Przedstawię to opisowo. Czuję się tak, jakbym wszedł ubrany w szalik Lecha Poznań i krzyknął “Legia Warszawa kurczak!” w najgorszej spelunie, najgorszej dzielnicy, losowego miasta. To są te 4 sekundy, kiedy wszyscy patrzą na wszystkich, a Ty nie wiesz, czy właśnie się w towarzystwo wpasowałeś bardzo dobrze, czy bardzo źle.
Oczywiście nie ma to nic wspólnego z rzeczywistością, bo poziom bezpieczeństwa oceniamy na 100%, ale jest cień szansy, że tylko nam się tak wydaje. Koniec końców lądujemy w jakimś barze, w który dostajemy ryż z kurczakiem, lub raczej z jego kośćmi, więc na kolację mam sok i czipsy ze stacji benzynowej zagryzane oczywiście suchym, smażonym ciastem drożdżowym. Moim największym marzeniem jest kanapka.
Dzień 9. (Strava)
Najniebezpieczniejsi bikepackersi w kraju
Dzień 9 zaczynamy od stwierdzenia, że w sumie to już nam się nie chce jeździć i prawdopodobnie nie zobaczymy już niczego, co byłoby nas w stanie zaskoczyć. Z pomocą kilku lokalnych szefów skrzyżowania udaje nam się dorwać busik. Co niesamowite, jest dużo bardziej zatłoczony niż nasz poprzedni. Jestem prawie pewny, że panuje tu zasada, iż zawsze znajdzie się miejsce dla chętnego na jazdę. Choćby miał siedzieć tak jak ja, na jednym półdupku i dla równowagi trzymać się sufitu – na przykład przez 3 lub 4 godziny. Czuję się w jak opowieści: “za moich czasów mieszkaliśmy w kałuży i jeździliśmy w 15 w Małym Fiacie”. Nie jesteśmy z Michałem specjalnie małymi ludźmi, ale mimo to mieścimy w się zestawie: my, najgrubsza kobieta, jaką widzieliśmy w tym kraju, drobna kobieta z kilkuletnim dzieckiem na kolanach, w 3-osobowym rzędzie.
Ostatecznie udaje nam się dotrzeć do Kabale, gdzie możemy zjeść śniadanie składające się z Coli i suchego, smażonego ciasta drożdżowego i udać w kierunku Rwandy. Jedna górka, 110 kilometrów i jesteśmy w hotelu, w którym czekają na nas kartony.
Przejście graniczne jak oczywiście bardzo miłe, z tym zastrzeżeniem, że musimy zdjąć wszystkie torby i przepuścić je przez skaner, a następnie wytłumaczyć celnikom do czego służą wszystkie podejrzane przedmioty, takie jak multitool czy konwerter szerokokątny do aparatu. Biorąc pod uwagę, że jest to główne przejście graniczne między tymi dwoma krajami, niesamowite jest, jak wiele czasu się nam poświęca.
Końcówka trasy jest na pewno bardzo ładna, bo znowu trafiamy w pola herbaty, ale jesteśmy już tak długo w siodle, że rzeczy przestają cieszyć, a ja przestaję robić zdjęcia. To jasny znak, że już wystarczy. Przebicie się przez całe Kigali też nie jest specjalnie przyjemne, ale udaje nam się znaleźć knajpę z hamburgerami. Są oczywiście gorsze i droższe niż w Warszawie, ale nie ma to znaczenia.
Dzień 10. (Strava)
Nic
Ostatni dzień spędzamy w szwendając się po Kigali. Z pokoju wychodzimy po raz pierwszy koło 8 rano, hotel opuszczamy jakoś po 9:30. Śniadanie umówione na 8 może być przecież też o 8:30, 9:00 lub jakiejś innej godzinie, nie jest to problemem dla nikogo. Anulować się go nie da, bo przecież już się robi. Wiadomo, że spanish omlet robi się czasem 5 minut, a czasem 90 minut. Na większość zadawanych pytań odpowiedź jest w Rwandzie jedna – ciche “yes”. Mam nieodparte wrażenie, że mimo wakacji, jesteśmy najbardziej spieszącymi się ludźmi w promieniu setek kilometrów. Nie licząc oczywiście kierowców busików.
Mija 25 pieszych kilometrów zanim odkrywamy, że jeżdżenie skuterami jest super, choć za każdym, gdy wkładam na głowę skuterowy kask, jestem pewny, że jest to moja ostatnia minuta życia. Bycie pasażerem zostaje jednak moim nowym hobby. Szczególnie, że nie zależnie od tego gdzie jedziemy, płacimy 4zł.
Z rzeczy wartych wspomnienia, które odkrywamy w Kigali są:
Nyamirambo Women’s Center – jeśli potrzebujesz prezentu z Rwandy, to jest to miejsce. Ręcznie szyte na miejscu pamiątki wzbogacone poczuciem, że zrobiło się coś ideologicznie dobrego zostawiając tam pieniądze. Tu należy dodać, że nacisk na równouprawnienie jest w tym kraju bardzo mocny. Zaczynając od informacyjnych billboardów, przez dużą liczbę kobiecych kooperatyw, po fakt, że parlament składa się w 60% z kobiet.
KG 18 AVE – zamknięta dla ruchu ulica, na której znajdziesz grilla, pizzę, kebaby i imprezownie. Ja wiem, że pisanie o pizzy i kebsie wydaje się dziwne, ale 10. dnia tutaj, brzmi jak zaginiona arka. Jedno jest pewne, po Rwandzie będą krążyły legendy o dwóch muzungu, którzy wpadają w miejsca, zjadają dwie największe pizze lub cztery obiady, a potem kierują się do sklepu po deser. Czekam, na pierwszą restaurację która po “large” ustawi jeszcze “bikepacking muzungu size”.
Biryogo Car Free Food Street – również zamknięta ulica z kawiarniami i restauracjami. Znajdujemy na niej lokal The Best Oatmeal, którego nie ma na googlach. Jemy tam danie, o którym nieświadomie marzyliśmy od dawna – owsiankę. Jesteśmy już tak skrzywieni, że wchodząc do Best Oatmeal, pytamy czy można dostać oatmeal, a odpowiedź nie jest oczywista.
Ostatni dzień to również nasza największa finansowa porażka wyjazdu. Na lotnisku w Istambule wpadamy tym razem zrelaksowani nadmiarem czasu, ale też z podejściem dziecka w sklepie zabawkowym. Tyle możliwości, tyle sklepów, tyle jedzenia do wyboru. Zmęczone mózgu potrzebują naprawdę sporo czasu, aby wymyślić jaki może być przelicznik walutowy, ale bazując na cenach kanapek i odważnych założeniach, wychodzi nam, że pewnie 1:1 bez jakichś zer. Decydujemy się na kebsika, bo przecież Turcja. Smutek nadchodzi wraz z powiadomieniem revolutowym o wydaniu 140zł za jednego. Fajnie.
Nie polecam takiej wycieczki.
Bardzo mi się podobało. Było bardzo warto.