– Gdyby miał pan jeden dzień, co zrobiłby Pan w parku Yosemite?
– Siadłbym na brzegu rzeki i zapłakał
Carl Sharsmith, botanik, ranger parku Yosemite
Powyższe stwierdzenie można spokojnie ekstrapolować na całą Kalifornię, łącznie z San Francisco, w którym miałem przyjemność spędzić tydzień. Rzadko bywa tak, abym po tygodniu w jednym miejscu (i okolicy) musiał stwierdzić: trochę widziałem, ale zdecydowanie zabrakło mi ze dwóch tygodni więcej… albo miesiąca. I mówiąc okolicy, mam tu na myśli amerykańską okolicę, czyli obszar, do którego da się dojechać w max pół dnia. San Francisco – nienawidzę Cię! Za to, że jesteś miejscem tak kompletnym, i że przypominasz mi, że ludzie żyją w takich miejscach na stałe… i uwielbiam jednocześnie! Za to, że masz downtown jak w typowej, amerykańskiej metropolii, a pół godziny dalej szosy po pagórkach z widokiem na ocean. Za słońce, za ludzi, za widoki, ukształtowanie terenu i podejście do życia. Zacznijmy jednak od początku…
Jeśli nie lubicie czytać i przewijać, to album ze zdjęciami znajduje się na facebooku, o TUTAJ.
Mają rozmach te Amerykanie
Do San Fracisco polecieliśmy na konferencję jednej z dużych firm IT. To typowa konferencja w stylu US&A – z pompą i przepychem.
I to ku%$# jakim! Dla zobrazowania przedsięwzięcia powiem tak: na konferencję przyjeżdża 170 000 osób. Biorąc pod uwagę, że SF zamieszkuje normalnie z 800k, sprawia to, że miasto przez tydzień jest miejscem zupełnie innym. Bardzo wdzięczni są za to kierowcy Ubera, hotelarze, sklepikarze i wszyscy inni. Wśród wykładających są np. Michelle Obama, Ashton Kutcher, Natalie Portman, Lars Ulrich z zespołu Metallica, ten gość co śpiewa Descapito (nawet podczas spotkania), will.i.am, Pitbull, siostry Bush, koncert Lenny’iego Kravitza i Alicia Keys oraz masę różnego rodzaju CEO, CIO i innych trzyliterowych skrótów największych firm świata. No, a do tego możliwość zobaczenia Marca Benioffa wartego jakieś 5 miliardów dolarów, ubranego w dres i buty z trzema paskami. No trochę szał…. Zapytacie mnie, co tam robiłem? Mógłbym kłamać, ale oczywiste jest, że skoro wpisowe liczone jest w tysiącach dolarów, musiały być dam gratisy i darmowe jedzenie ;-)
Jest to też pewien problem, bo jeśli do względnie niewielkiego miasta przyjeżdżają takie tłumy, gdzieś trzeba ich pomieścić. San Francisco to miasto, w którym dwupokojowe mieszkanie to jakieś 2 miliony dolarów – o sensowny hotel nie jest łatwo nawet w normalnym terminie. Decydujemy się więc na Oakland, za najtańszy sensowny nocleg płacimy około 500zł/noc. Oakland mogę ze szczerym sumieniem polecić. Do centrum SF jeździ kolejka i zajmuje to jakieś 15 minut. No i jeśli chcemy przeżyć trochę emocji, Oakland nam to zapewni. Balansując na granicy poprawności politycznej powiem tylko: dobrze, że jeszcze żyjemy. Że ze współczynnikiem przestępczości bliskim 2% jest 3. najniebezpieczniejszym miastem w Stanach, doczytujemy trochę za późno ;-) Ale ogólnie jest spoko. Może i jest niebezpiecznie, ale zaoszczędziliśmy. Z lotniska jeździ tu kolejka z przesiadką w centrum San Francisco, wieczorny przejazd Uberem z lotniska to jakieś 50-60$ (20-30 minut), czyli tyle co z centrum SF w godzinach szczytu. Bo po mieście jeździ się Uberem i Lyftem albo właśnie kolejką zwaną BART. Ewentualnie tramwajem, żeby zrobić sobie klasyczną fotkę. Przyjrzyjmy się więc na początek miastu.
“If you’re going to San Francisco
Be sure to wear some flowers in your hair”
San Francisco jest najlepszym miastem, w jakim miałem okazję być i jakie mogę sobie aktualnie wyobrazić. Kropka, koniec tekstu. Ale też jednocześnie najgorszym. Spoczywa ono na ruinach miasta, które pozostały z trzęsienia ziemii w 1906 roku. 3 an 4 mieszkańców miasta stało się wtedy bezdomnymi, 80% zabudowań zostało zniszczone, a liczbę zgonów podaje się w zależności od źródła pomiędzy kilkuset i kilkoma tysiącami. Istnieje 76% szans, że podobne trzęsienie wydarzy się w ciągu najbliższych 30 lat. Jakkolwiek okrutnie to zabrzmi: śpieszmy się zwiedzać San Francisco. Trzęsienie może pojawić się w każdej chwili.
Wieczorami chłopcy
wychodzą na ulice
To tylko jeden z problemów, drugim są bezdomni. Pod tym względem chyba tylko centrum Mediolanu może stawać w szranki. Są wszędzie – od ulic w ścisłym centrum miasta, przez parki, po dzielnice nieco podejrzane i niezbyt przyjazne. Patrząc na ceny nieruchomości, jest to jak najbardziej uzasadnione. Bezdomni są różni, od klasycznego, swojskiego żula, poprzez takich bawiących się iPhone’ami i podróżujących z przyczepką, na której znajdują się dziesiątki kilogramów dobytku. Obrazu dopełniają lokalsi, siedzący lub śpiący przy ulicy obok wielkich boom-boxów, z których gra lokalna muzyka, znana z amerykańskich filmów o gangsterach. To trochę zaskakujące, bo spory wysyp niezbyt przyjemnego towarzystwa zaczyna się już kilka minut od downtown. Nie mamy jednak ani jednej niepokojącej sytuacji podczas całego pobytu – zakładamy, że ludzie nauczyli się tu żyć w symbiozie. Jeśli chcesz poczuć chwilę grozy, wystarczy przejść się po zmroku kawałek na południowy-zachód od centrum lub o dowolnej porze dnia udać się w okolice stacji 16th St. Mission. Ludzie krzyczący, latający bez spodni, wymachujący przeróżnymi rzeczami, rzucający czym popadnie i dziesiątki przesiadujące dookoła głośników – gwarantowane.
Bo tylu świrów co tutaj, nie ma chyba nigdzie. Nie dziwią oni już chyba nikogo. Wpisani są w naturalny krajobraz.
Powinienem w tym wpisie podać kluczowe miejsca, które w mieście wypada odwiedzić… i to jest mocno problematyczne. Niewiele jest miast, co do których mogę zaryzykować stwierdzenie, że gdziekolwiek pójdziecie, tam będzie coś ciekawego. Strome uliczki na północy lub południu, centrum miasta, wzgórza z panoramami po horyzont, dzielnice: chińskie, japońskie, drogie, groźne, bogate, niebezpieczne, doszczętnie zakorkowane, czy wielokilometrowy park, w którym ludzie biegają, spacerują, czy jeżdżą na rolkach. Tutaj jest wszystko.
To, co oczywiście rzuca się w oczy najbardziej, to niekończący się układ prostopadłych ulic oraz górki. Górki, które atakują już na dzień dobry i redefiniują pojęcie stromej drogi w mieście. Wiele w życiu widziałem, ale naprawdę są strome.
One day if I go to heaven … I’ll look around and say, ‘It ain’t bad, but it ain’t San Francisco.
Herb Caen
Mało tego, nie umiem też doradzić jak najlepiej zwiedzić miasto. Na początek najlepszy jest oczywiście rower, choć szybko odkrywam, że dla przeciętnego zjadacza chleba, tutejsze drogi są nieprzejezdne już po kilkunastu minutach jazdy. Nie dziwię się, że w wypożyczalniach zaznaczają jedyną słuszną trasę – wzdłuż wybrzeża i przez most.
Poruszając się rowerem zyskuje się wiele, ale traci również sporo. Tak samo jak spacerując tylko w ciągu dnia, albo pomijając wschód słońca, albo zachód. To właśnie jeden z tych problemów, przez które potrzeba przynajmniej kilku dni, aby zejść wszystko. Postaram się w tym wpisie zebrać listę must-do, ale nie będzie ona kompletna. Najlepszą opcją jest zaznaczenie sobie kluczowych miejsc i kilkugodzinny, losowy spacer lub przejażdżka pomiędzy.
What I like best about San Francisco is San Francisco
Frank Lloyd Wright
Chodząc losowymi ścieżkami, jest szansa, na odkrycie ciekawych znalezisk. Ja trafiam na przykład na człowieka-mrówkę, który stoi przy wielkim greenscreenie i porozrzucanych autach. Jakieś 5 sekund po zrobieniu tego zdjęcia podchodzi do mnie uprzejmy pan ochroniarz (widoczny na zdjęciu, wcześniej go nie zauważyłem) i prosi o wykasowanie zdjęcia. Chwilę później jest już przy mnie kilku takich panów. Okazuje się, że pan-mrówka coś ukrywa i nie należy go udostępniać. Challenge accepted – nikt nie będzie mi mówił jak mam żyć! ;-)
Gdy zejdziemy już wszystko, co się da, pozostaje nam znalezienie szybszego transportu. Tu przychodzi niezastąpiony BART: taki metro-pociąg dojeżdżający do pobliskich miejscowości. Nie ma tu klasycznych biletów – na dzień dobry drukujemy sobie w automacie kartę prepaidową i jazda. Przeciągamy przy wejściu i wyjściu – należność ściągana jest dopiero gdy wysiadamy. Może się więc okazać, że załadowaliśmy za mało i wyjść ze stacji nie możemy. Jeśli nie ma za co karty doładować – jest problem ;) Dojazd z Oakland to jakieś 4USD. Posiadanie auta, aby poruszać się po mieście, nie ma sensu – szczególnie, że nawet mosty są płatne. Na przykład taki Golden Gate ma tylko automatyczne bramki (takie przelotowe, gdzie nie da się płacić), więc jeśli nie pomyśleliśmy wcześniej o kupieniu przepustki, czeka nas mandat, który wypożyczalnia chętnie nam prześle.
Jeśli chodzi o wypożyczalnie, korzystaliśmy z Dollar – bezproblemowo. Za sensowne, 5 osobowe auto da się zapłacić z 40 euro za dobę, z pełnym ubezpieczeniem i kilkoma kierowcami.
Jeżdżenie po Kalifornii jest łatwe, ale wymaga trochę przyzwyczajenia. Przede wszystkim, Amerykanie to naród prosty – jest znak stop: zatrzymują się, jest ograniczenie: większość go przestrzega. Praktycznie wszystko opisane jest słownie, więc poza znakiem z magiczną liczbą, będzie też często dopisane słownie, że obowiązuje dane ograniczeni i kogo dotyczy. Tak samo jest z jakimikolwiek niebezpieczeństwami na drodze, ostrzeżeniami itp. Na początku bardzo nas to śmieszy, później stwierdzamy, że przecież to ma sens. Dopóki nie kombinujemy, jazda jest prosta. Nawet w porannych korkach na wielkich 5-pasmowych drogach zdecydowana większość aut jedzie tu wężykiem zamiast skakać pomiędzy pasami. Kto oglądał doskonały film Upadek, wie jakie potrafią być korki.
Podobnie jest z jazdą. Jeśli jest 5 pasów, to przynajmniej 4 pasami jedzie ciąg samochodów z równą prędkością. Nieco brakowało nam tego, że dopuszczalna prędkość zaczyna być przekraczana na drugim, podwajana na czwartym, a na piątym nie wiadomo co leci (z rejestracją WB i logo firmy), ale mryga długimi i trąbi.
Najważniejsze są jednak skrzyżowania równorzędne i one doskonale oddają tutejszy stan. Na takim skrzyżowaniu pierwszeństwa nie ma ten z prawej. No bo czemu prawa ma mieć pierwszeństwo? Na takim skrzyżowaniu, na każdej z ulic, znajduje się znak STOP, przed którym należy się zatrzymać. Kto pierwszy się zatrzyma, ten pierwszy rusza. Bynajmniej, nie chodzi tu o klasyczny spowolnienie do 10km/h jak u nas na zielonej strzałce, a faktyczne zatrzymanie się. Z jednej strony działa to bezproblemowo, z drugiej strasznie nas denerwuje. Takie stopy potrafią stać nawet na ulicach z nachyleniem 20%. To wyjaśnia, czemu jeżdżą tu tylko automaty. Stawanie nie jest tak upierdliwe, gdy nie musisz majtać biegami. Bardzo chciałbym zobaczyć, jak u nas sprawdza się taki mechanizm…
Mam wrażenie, że brak biegów generalnie dobrze wpływa na ludzi. Na rowerze traktowany jestem jak król, nawet gdy zamulam 7km/h przez kilka minut, tłukąc się na podmiejską górę.
“If you’re going to San Francisco
You’re gonna meet some gentle people there”
To, co w okolicy najlepsze, to ludzie. Ciężko powiedzieć na ile jest spowodowane to odbywającą się konferencją, ale wygląda to jakby wszyscy byli na narkotykach. Nie wiem, może łatwy dostęp do marihuany, reklamowany na billboardach, to faktycznie klucz do sukcesu, choć intensywny zapach narkotyków na ulicach jest mocno uciążliwy dla naszych nieprzyzwyczajonych nosów. Mamy wrażenie, że każdy lubi tu swoją pracę. I to w sposób tak dosadny, że odnosimy wrażenie, jakby każdy robił sobie z nas jaja.
Trochę już tęsknię za sytuacją, w której pani sprzedająca mi pandy-matrioszki (każdy prezent dobry) za 5$, widząc klienta próbującego zapłacić banknotem 100$, ma na twarzy wypisane przekleństwo. Tutaj ta pani z uśmiechem tłumaczy mi jak matrioszki działają i czemu to jest śmieszne.
Jak inaczej wytłumaczyć sytuację, gdy pytasz ochroniarza na pustym lotnisku (Oakland o 22.00) jak dostać się do wypożyczalni samochodów, a ten pokazuje palcem autobus oddalony jakieś 20 metrów, z wielkim napisem Car Rental Bus, a następnie zaczyna nam tłumaczyć, że musimy przejść przez te pasy przed nami, potem skręcić w lewo, potem wejść drzwiami i on nas zawiezie. Potem pospiesznie dodaje, że nie musimy się spieszyć, bo za maksymalnie parę minut przyjedzie następny, i że to blisko, i że życzy nam bezpiecznej drogi i udanych wakacji. Takich sytuacji jest tu multum. 95% osób stara nam się w każdej możliwej sytuacji pomóc, uśmiecha się i rozwiązuje nam każdy, nawet nieistniejący jeszcze problem. To miłe, doskonałe… i strasznie denerwujące. Ta świadomość, że ludzie mogą być mili.
Most Golden Gate: myślisz San Francisco – widzisz ten most. To wielkie logo Cisco jest jak Pałac Kultury dla Warszawy lub Statua Wolności dla Nowego Jorku. Nie ma znaczenia, czy wart jest odwiedzenia, czy podobnie jak wiele innych głównych atrakcji świata jest przereklamowany – będąc w mieście, trzeba go zobaczyć. Jeśli czytaliście wpis o Lizbonie, zauważycie pewnie, że w Europie mamy prawie identyczny most – 25. Kwietnia (tylko krótszy o 0,5km).
Po moście przejeżdża miesięcznie jakieś 3 i pół miliona samochodów, mimo że koszt przejazdu to jakieś 7-8$ (płaci się tylko jadąc do miasta). Chyba że w aucie są ponad 2 osoby, wtedy mniej – to jedno z tych pięknych rozwiązań za oceanem. Ta liczba samochodów jest oczywiście duża, dopóki nie wjedziemy na most rowerem w weekend. Tłok na Gassach to przy nim nic. Tylku rowerzystów i kolarzy na metrze kwadratowym nie widziałem dawno. Dlatego też w weekendy przemieszczać się mogą tylko jedną stroną mostu, druga zostawiona została dla pieszych. W tygodniu jest zdecydowanie lepiej.
Ze sporą dozą pewności stwierdzić mogę, że wynajęcie roweru i przejazd nim przez most to główna atrakcja turystyczna miasta. Z wynajęciem roweru nie ma problemu, cały wybrzeże pokryte jest wypożyczalniami. Najbardziej znane to Blazing Saddles oraz San Francisco Bicycle Rentals z cenami za przeciętnego Speca na Altusie z przełożeniami 3-8 około 25-30$ za dzień. Na moście spotkamy wszystkich: od pełnego stroju Raphy i wymarzonych rowerów Ritte, Factor, Baum itd. po dżentelmenów w koszulach, którzy korzystając z chwili przerwy w konferencji, wyskoczyli zrobić sobie pamiątkową fotkę. Widok połączenia pełnej lajkry, drogiego roweru oraz adidasów na pedałach platformowych nikogo tu nie dziwi. Gerenalnie, w tym mieście nikt nikogo nie dziwi i dopóki nie próbuje dać komuś w mordę, panuje pełna tolerancja i obojętność.
Nie sam przejazd przez most jest tu jednak najważniejszy, a to, co znajduje się po drugiej stronie. Most kończy się na wzniesieniu, na którym z jednej strony rozciąga się panorama miasta, a z drugiej, rozpoczynają idealne szosowe pętle. Po minięciu kilku punktów widokowych docieramy na szczyt – leżący na 281 metrach Hawk Hill. Tam czekają na nas ludzie z lornetkami. To główny punkt obserwacyjny tutejszych ptaków drapieżnych. Rocznie zobaczyć można ich dziesiątki tysięcy: orły, sokoły, sępy, jastrzębie, rybołowy i inne.
Sam most wrażenie robi niesamowite… nawet jeśli go nie widać. Tak, na tym zdjęciu powyżej znajduje się ławka z widokiem na most Golden Gate. Przy odrobinie szczęścia może okazać się, że mgła zasłania wszystko – szczególnie latem. Ma to jakiś związek z temperaturą wody, lądu oraz ukształtowaniem terenu. Nie bez powodu większość najbardziej znanych zdjęć z tego miasta przedstawia mgłę. To naturalny stan.
W skrócie: najbardziej obowiązkowy (i najbardziej oczywisty) punkt wycieczkowy.
Sklepami jestem zawiedziony. Czasy, w których do USA jechało się po elektronikę i wyjazd praktycznie się zwracał, minęły już jakiś czas temu. Teraz i tak wszystko idzie z Aliexpress. Czasem jest taniej, czasem drożej, ale jakiegoś wybitnego szału nie ma. Trochę lepiej jest z ciuchami. Jeśli jednak nie planujecie zakupów w sklepach w stylu Bottega Veneta, w mieście raczej nie ma na co liczyć. Lepiej udać się gdzieś pod miasto i wpaść do Best Buy’a albo Walmarkta licząc na promocje. Nie byłbym sobą, gdybym nie polecił jednak dwóch, kolarskich oczywistości. Oczywistości, które stoją po przeciwnej stronie barykady, a jedyne co je łączy to ceny. Poza sklepami, w których bez problemu dostaniemy najdroższe modele Pinarello, czy Colnago rozmieszczonymi głównie w północnej części dzielnicy Pacific Heights, są to Rapha San Francisco oraz MASH SF.
Jaka jest Rapha każdy wie. Przed sklepem zaparkowane dwie Tesle, w środku kilka osób, które zdają się mieć tam biuro, pracuje na Macach. Połączenie modnej kawiarni ze sklepem z ciuchami. Na telewizorze leci akurat Puchar Świata w Pruszkowie. Dodatkową atrakcją jest stojący przed wejściem, klasyczny Citroen ‘H-Van’ – przepiłowany na pół, ze stolikami pomiędzy. Najważniejsza informacja: w sklepie sprytnie ukryty jest wieszaczek z przecenami.
Drugi to MASH SF, mekka ostrokołowców. Nie jest, wbrew temu jak wygląda to z zewnątrz, jednym z tych sklepów, które na 3 metrach kwadratowych mieszczą głównie brud, tatuaże i wąsy. Wśród drogich Oakley’ów, ram Cinelli, czy kół Enve, znajdziemy tu też pokaźną kolekcję ciuchów m. in. Castelli oraz dziesiątki klasycznych czapeczek. Dominują stroje w stylu vintage. Po dotknięciu jednej z wełnianych koszulek, gęsią skórkę mam do dzisiaj. Ceny są dość wysokie, ale nie da się wyjść z pustymi rękami, szczególnie, że wiele rzeczy jest tutaj unikalna. To ten rodzaj zakupów, którego każdy będzie nam potem zazdrościł.
Lombard Street to kolejne z dziwnych miejsc, które łatwo poznamy z daleka po ilości ludzi stojących na skrzyżowaniu. 8 ostrych serpentyn upchniętych na 400 metrowym odcinku sprawia, iż jest to podobno najbardziej pokręcona ulica świata. Podejrzewam, że nie jest to prawda, ale w Ameryce wszystko musi być naj. Mam generalnie wrażenie, że dla nich Europa to jak dla nas Słowenia – niby, gdzieś jest, ale po co to komu? Dzięki zakrętom średnie nachylenie ulicy zmniejszono z 27% do 16%. Wydaje się to sensowne, dopóki człowiek nie zobaczy pozostałych ulic w tym mieście. Jeśli jesteście fanami cyferek, odsyłam do tekstu o najbardziej stromych ulicach miasta: beton na 41% nachyleniu? Czemu nie!
Imponującą listę wszystkich górek w mieście znajdziecie na Wikipedii, o tutaj. Poniżej lista tych całkowicie subiektywnie i lekko losowo wybranych jako najlepsze.
Twin Peaks – uprzedając pytania swoje i Wasze, nazwa nie ma nic wspólnego ze słynnym serialem. Twin Peaks jest jednym z najwyższych wzniesień w mieście i zdecydowanie najlepszym podjazdem w pobliżu centrum. Jak sugeruje nazwa, składa się z dwóch leżących jakieś 200m od siebie szczytów: Eureka i Noe. 280 metrowe wzniesienia swoją aktualną nazwę zyskały dopiero w XIX wieku, wcześniej zostały ochrzczone przez Hiszpanów piękną nazwą Los Pechos de la Chola, co tłumaczy się na doskonałe Piersi Indiańskiej Dziewicy. Przed szczytami znajduje się słynny z kolarskich zdjęć zakręt, na górze idealnie równa droga tworzy charakterystyczny kształt cyfry 8, a panorama miasta podobna jest do tych widzianych z pozostałych górek.
Mount Davidson – najwyższa górka w mieście sięga 283 metrów, a na szczycie ma… 30 metrowy, stalowo-betonowy krzyż. Końcówka podjazdu wymaga pokonania drogi terenowej, a widok na jej końcu nie jest jakoś szczególnie lepszy niż ze wszystkich pozostałych. Jest to jednak jedyne miejsce w mieście, w którym musiałem się poddać i zejść z roweru – ulica Dalewood Way to jakaś masakra: długa i niemiłosiernie stroma. Segment na Stravie o nazwie Dalewood Way To Hell mówi niby o tylko 200 metrach ze średnią 22%, ale ja wiem, że jest zdecydowanie więcej. Nie tylko jazda jest tam trudna, przystanek na fotkę to też wyzwanie. W ogóle segmenty Stravy w tym mieście to coś pięknego. Praktycznie z każdej jazdy wychodzi mi ich 3-cyfrowa liczba.
Corona Heights – gdybym miał wybrać jedno wzgórze z najlepszym widokiem, Corona Heights z zaledwie 158 metrami wygrałaby w przedbiegach. Na szczycie tego niewielkiego parku znajduję się sterta głazów, na które bez większych problemów da się wejść, aby odkryć panoramę 360°.
Bernal Heights – górka jak wszystkie inne, nieco bardziej oddalona i szczególnie polecana na zachody słońca. Dodatkową atrakcją jest huśtawka zawieszona na drzewie. Uroku dodają jej klasyczne domki, którymi obsiana jest cała dzielnica. Trochę jak z tych popularnych, amerykańskich filmów o latach 70′ i 80′, a trochę czuć, że musi być tam całkiem drogo.
Telegraf Hill – wzgórze położone najbliżej centrum miasta – da się tam dodreptrać w kilkanaście minut. Na szczycie znajduje się wieża widokowa (lub raczej wieżyczka), z której jest zdecydowanie najlepszy widok na całe downtown. Minus jest taki, że podobnie jak większość atrakcji w mieście (oraz parków stanowych i narodowych), zamykana jest wraz z zachodem słońca – ogromna szkoda. Wejście jest oczywiście płatne kilka dolarów, ale nawet u podnóża budowli widok jest bardzo zacny.
Alamo Square to prawopodobnie jedna z najbardziej znanych i najczęściej fotografowanych miejscówek San Francisco. Kilka domków w stylu wiktoriańskim, położonych przy jednym z niezliczonych parków. Podobnych zabudowań w mieście jest masa. Na przełomie XIX i XX wieku powstało prawie 50 000 takich domków (a potem zburzyło je wspomniane trzęsienie). Czym więc wyróżniają się te? Swoim położeniem. Umiejscowiony na górce park, pozwala dostrzec imponujące downtown miasta, które doskonale kontrastuje z tak klasyczną zabudową. Nie jest to miejsce, które powala, ale jest ładnie i można na trawce trochę posiedzieć.
To tutaj powstało też określenie painted ladies, które określa ten styl – domów z licznymi zdobieniami, pomalowanymi na 2 lub więcej kolorów, uwypuklających szczegóły.
San Francisco składa się głównie z Azjatów. No dobra, może trochę przesadzam, ale chwila szperania w internecie i okazuje się, że oficjalne dane są takie: jeden na trzech mieszkańców miasta to Azjata. Wśród osób poniżej 18 roku życia, liczba ta wzrasta w okolice 40%. Mówienie więc o osobnym China Town jest tutaj nieco na wyrost – tak mi się wydawało. Ta dzielnica to jednak jedno z najlepszych miejsc, w które możesz udać się na spacer.
Świecące lampiony, murale i graffiti, dalekowschodnia architektura wymieszana z lokalną oraz sklepy. Sklepy, w których duża część sprzedawców mówi po angielsku gorzej niż Ty, a które oferują rzeczy, których nie spotkasz nigdzie indziej. To jak wizyta w dziale inne w serwisie Aliexpress. Każda możliwa wariacja pandy, czy kotka machającego łapą, tysiące magnesów oraz rzeczy bardziej lub mniej świecących do użycia w bliżej nieokreślonym celu. Do tego knajpy oraz charakterystyczny zapach. Biorąc pod uwagę, że liczba japońskich samochodów już dawno zdominowała ulice, można spokojnie poczuć się jak w innym kraju.
O Fisherman’s Wharf można powiedzieć wiele złego – szczególnie jeśli należymy do tych bardziej ambitnych turystów. Tych, którzy brzydzą się tłokiem i miejscami, do których idzie każdy, a które uginają się pod zagęszczeniem sklepów z pamiątkami skondendowanymi na małym obszarze. To przecież jedna najbardziej ruchliwych atrakcji turystycznych na zachodnim wybrzeżu. Mini-dzielnica leżąca przy Molo 39 (Pier 39) to z jednej strony wciąż główny port rybacki miasta, z drugiej typowo turystyczne zagłębie. Tak faktycznie jest, choć poza sezonem, szczególnie w nocy, robi się trochę lepiej.
I tak, jak normalnie patrzyłbym z lekką pogardą na każdego, kto się tam udał i mu się podobało, tak tutaj muszę się przyznać – dla mnie bomba. Faktycznie, kiczu tu niemało: jaskrawe kolory, pamiątki, sklep ze skarpetkami, z cukierkami, z plakatami, z gadżetami NFL… ze wszystkim. Przeróżne knajpy, w tym ta najbardziej lubiana przeze mnie i każdego fana mojej ulubionej książki: Bubba Gump Shrimp Co. Do tego jeszcze jakaś świecąca i grająca karuzela, magik uliczny i wielka świąteczna choinka. Dzięki lwom morskim, który w masowych ilościach zadomowiły się na nabrzeżu, nigdy nie jest tam cicho.
To wszystko jednak do siebie pasuje. O ile złośliwy mógłby porównać to miejsce do deptaka w Ustce, tak tutaj jakość badziewia, rozmach i klasyczny kicz idealnie pasują do wizerunku amerykańskiej atrakcji turystycznej. Można takich miejsc nie lubić, ale nie sposób odmówić Fisherman’s Wharf klimatu oraz specyficznego uroku.
Być w amerykańskim mieście i nie pójść na mecz to zbrodnia. NHL, NFL, NBA, MLB – wybór jest spory. Amerykanie mają obsesję na punkcie sportu i uwierzcie mi, czasy w których Ameryka oznaczała gruby minęły. Przynajmniej tutaj, na zachodnim wybrzeżu. Oczywiście, zdarzają się jednostki nieprzeciętnie duże, ale to margines. Dowolna wizyta w parku oznacza spotkanie setek lub tysięcy biegaczy, rolkarzy, rowerzystów, tancerzy, spacerowiczów i takich tam.
My udajemy się na stadion AT&T, nie w celu obejrzenia meczu baseballowego, niestety. Jesteśmy tam na koncercie Lenny’ego Krawitza oraz Alicii Keys. Dwa dni później gra tam Metallica. Jakimś niezbadanym zbiegiem okoliczności na murawie jesteśmy pierwsi, więc ustawiamy się z przodu, pod samą barierką.
Jak to się stało – nie wiem do dzisiaj. Myślę, że mogło mieć na to wpływ zamiłowanie Amerykanów do kolejkek i tego, aby zawsze grzecznie ustawiać się na końcu, bez zbędnych pytań. Ten piękny naród robi to, co robić się powinno… w przeciwieństwie do nas. Jest znak, żeby się zatrzymać – zatrzymują się. My, obywatele cebuli nauczeni, by kombinować pod górę, nie odnajdujemy się w tym. Podobnie było przy spotkaniu z Ashtonem, gdy omijamy bokiem jakieś 400 metrów kolejki i ustawiamy się prosto pod drzwiami, bo przecież jest tam miejsce. Nikt się jakoś specjalnie nie burzy, bo skoro tam stajemy, to pewnie mieliśmy ku temu prawo. Nie jestem dumny z tego zachowania… :-)
I teraz muszę zrobić rzecz, której nie lubię. Stwierdzam publicznie, że myliłem się. Otóż, dużo bardziej cieszyłem się na koncert Alicii – co prawda znam ze dwa jej utwory na krzyż, ale Lenny’ego znam lepiej i dzięki temu wiem, że za jego muzyką nie przepadam. Na żywo wszystko jednak wygląda inaczej. Kravitz zrobił szoł – tak dobrego występu nie widziałem od czasu Rammsteina w Spodku oraz Lipnickiej z Porterem w jakimś małym domu kultury (no co poradzę, że mi się podobało?). Porwał tłum, a my byliśmy o rzut majtkami od niego. Powiedziałbym, że niemałą rolę odegrały w tym 3 panie z chórku w tle, ale to nie przejdzie przez moją domową korektę.
Na Alicii zaczęło się ziewanie. Bo i owszem, śpiewała ładnie, na pianinie grała też nieźle, ale to nie ta kolejność. Po kilku solówkach podczas poprzedniego występu wydawało się, że powinni ją przenieść do jazzowej kafejki z publicznością popijającą szampana przy niewielkich stolikach.
Ze szczytu co prawda nie widzę nic, ale to co czeka mnie na wydłużonej pętli powrotnej, rekompensuje wszystko inne. Jeżeli Stany kojarzą Wam się z drogami, które nie mają zakrętów, to w dużej mierze bardzo słusznie, ale Fairfax – Bolinas Road zupełnie redefiniuje postrzeganie tamtej krainy. Nie wiem, czy na około 30 kilometrach jest choćby kawałeczek prostego. Droga wije się jak szalona przez las, wzdłuż jezior, po tamie – szaleństwo. Nie ma może epickich widoków, ale jako całość – jest to prawdopodobnie jedna z najlepszych dróg jakimi jechałem. Mijam na niej może jedno auto i czterech kolarzy. W sezonie wygląda to pewnie zupełnie inaczej. Godzinka na tej drodze jest warta całego wyjazdu!
Od dzisiaj we wszystkich formularzach, w polu zawód wpisuję Dolina Krzemowa. Wizyta w słynnej, szczególnie w świecie IT, Silicon Valley, wydawała się obowiązkiem. To przecież dom rodzinny masy firm, na które codziennie narzekamy i które przeklinamy. Punkty kluczowe wybraliśmy tutaj dwa, bo niestety tylko ich adresy pamiętaliśmy: Hackers Road 1, czyli Facebook oraz Infinite Loop – Appla, a wszystko co zobaczymy pomiędzy nimi, miało być dodatkiem.
W dużym skrócie, powiem tak – nasza Domaniewska i cały Mordor nie są takie złe. Biura jak biura, tylko zamiast jednego budynku, jest ich 10. Każdy z nich można byłoby równie dobrze przenieść do naszego zagłębia. Same San Jose oraz Palo Alto to takie niczym nie wyróżniające się miasteczka, poza tym, że od czasu do czasu trafiają się domki nieco bogatsze niż gdzie indziej. Dookoła pustka oraz 5 pasmowa autostrada, na horyzoncie góry. Nie wiem na co liczyłem, ale byłem pewny, że po odwiedzeniu takiego miejsca, będę marzył o pracy w takim Mountain View. Tak zdecydowanie nie jest. To, co najlepsze, skrywane jest pewnie w tajemnicy za ścianami biurowców.
Pacific Coast Highway to droga oznaczona numerem 1, ciągnąca się z północy zachodniego wybrzeża Kalifornii gdzieś za Los Angeles. Dla zobrazowania skali, Google podają, że jest to ponad 1000km. Znana jest na całym świecie dzięki swojemu urokowi, który nadaje jej piękna linia brzegowa. Po drodze mija się trochę miejscowości, znanych głównie z deskorolek, surferów, luzaków i nagich, umięśnionych ciał: Santa Cruz, Monterey, Santa Barbara, czy Malibu. No i faktycznie, mimo że jesteśmy w połowie listopada ludzi na deskach, zarówno tych asfaltowych, jak i morskich, nie brakuje.
Z Malibu wspomnienia mam niezłe, jakieś 15 lat temu ratował mnie tam z oceanu tamtejszy Baywatch. Przyjechali po piachu jeepem, coś tam do mnie pomachali, ja pomyślałem, że pewnie warto wrócić na brzeg i odkryłem wtedy co to są prądy wsteczne. Umięśniony ratownik, swoim nagim ciałem osłaniał mnie wtedy przed falami i wyciągnął na brzeg. Niewiele później sam zrobiłem kurs ratownika, ale mimo to, wcale nie przypominałem tamtego ;-(
To, co przy plażach jako pierwsze rzuca się w oczy, to zabudowania na wydmach. Chcesz mieć domek przy plaży i widok z wielkich na całą ścianę okien? To jest miejsce idealne dla Ciebie… jeśli oczywiście wygrałeś ze 3 razy w Totka.
Czy warto przejechać się jedynką? Cóż, jeśli widziałeś nadbrzeżne drogi na Teneryfie lub Gran Canarii, nie zrobi ona na Tobie większego wrażenia. Odwiedziny w jednym z mniejszych miasteczek, aby skąpać się w tamtejszym klimacie luzaków i cool ziomków to według mnie jednak obowiązek. Nie wiem, czy rozpoczynanie każdej rozmowy od Yo dude! będzie postrzegane dobrze, ale warto próbować.
Park Narodowy Yosemite oddalony jest od San Francisco o jakieś 3-4 godziny jazdy samochodem. W dwie strony daje to już 8h. Tygodniowa przepustka dla samochodu to 30$ i nie ma krótszych. Byłem sceptyczny do takiej wycieczki, ale kajam się po stokroć. Park Yosemite to jest mistrz nad mistrze! Nie polecę Wam w nim żadnego miejsca, bo ciężko mówić o polecaniu po półdniowej wizycie w miejscu, które ma ponad 3000km kwadratowych (i to tylko dlatego, że dalej zaczynają się kolejne parki)… My wybieramy się na 4-mile Trailhead (który okazuje się 8 mile trailem, bo trzeba przecież wrócić jeszcze) – prowadzi on do słynnego Glacier Point. Zgodnie z przewidywaniami, tenże punkt, przy którym leży parking to najsłabszy moment całego dnia, mimo że widok jest niezły. Szlak prowadzący do niego z Yosemite Valley, a potem kawałek dalej do leżącego na ~2500m Sentinel Dome, to jednak najlepszy szlak jaki znam. Znam ich niewiele, ale ciężko wyobrazić sobie lepszy. Bo nie dość, że widokami atakuje od pierwszej minuty, to cały czas idzie się zboczem podziwiając krajobraz. Omija się całe to najnudniejsze w górskich wycieczkach wprowadzenie niczym Dolina Kościeliska.
Ale czekaj… 2500m, co Ty mówisz?! Tak, w Yosemite są wysokie góry. Nie wiedziałem o tym. Taka asfaltowa Tioga Pass leży na ponad 3000m i jest ostatnim południowym przesmykiem pomiędzy wschodem, a zachodem przez jakieś 300 kilometrów. To kilkanaście Agrykoli wyżej niż nasze kultowe Stelvio. Szkoda tylko, że nie czuć tej wysokości. Górek zbliżających się do granicy 4000m jest tu co najmniej kilka. Szok.
Sama dolina to oczywiście sztos nad sztosy. Monumentalny El Capitan, czyli ponad kilometrowa ścianka znana wszystkim użytkownikom systemu Mac OS, czy Half Dome górujący nad wszystkim dookoła to tylko ułamek tamtejszych atrakcji. W jaki sposób tysiące turystów wchodzą na ten drugi? Nie mam pojęcia, ale youtube sugeruje, że w sezonie jest oblegany jak nasz Giewont. Generalnie cała okolica sprawia wrażenie, że w sezonie, na najpopularniejszych szlakach, musi tu być ciężko. W listopadzie jest luz, ale też część miejsc jest już zamknięta.
Nawet dla tych, którzy niezbyt lubią góry znajdzie się tu coś fajnego. Park Sekwoi nie zachwycił mnie jakoś szczególnie, ale większych drzew pewnie już nigdy nie zobaczę…
To kolejny bardzo długi wpis, ale z przykrością przyznać muszę, że bardzo niepełny. O samej Kalifornii można byłoby prowadzić dużego, pełnoprawnego bloga. Tak jak zazwyczaj bywam sceptyczny do dłuższych wizyt w jednym miejscu, tak tutaj nie da się nudzić. Jest po prostu wspaniale!
Czekałem na tę relację z pobytu za wielką wodą… Przeczytałem ( z przyjemnością), z ciekawości włączyłem sobie podlinkowaną stronę jednego ze sklepów, filmik na ich stronie http://www.mashsf.com/rides … I praktycznie pierwsza rzecz, która rzuciła mi się w oczy: gość z napisem WARSAW na daszku! Ten świat to chyba mniejszy jest niż się wydaje ;)
Wiesz… ja do niedawna myślałem, że Warsaw Cycling to polska firma ;-)
A to konkretna czapeczka to akurat z Mistrzostw Świata Kurierów Rowerowych z 2011 roku, które były w Warszawie
A nie jest?!… I dzięki za dokładne wyjaśnienie co i jak. Nie wiem czy rozpoznałeś daszek czy też zrobiłeś wcześniej rozeznanie w sklepie ale tak czy siak szacun ;-)
Świetny wpis, a tapet mam na zapas na kilka następnych lat.
Przy okazji – bardzo ciekawy blog, śledzę dopiero od jakiegoś czasu ale nadrabiam zaległości z przyjemnością.
Pozdrawiam!
dzięki!
Ale czaderski wpis! Treść i zdjęcia! Zazdroszczę!
I pozdrawiam Andrzej M