W zimie odwiedziliśmy krainę, która nie jest zbyt znana z kolarskich podbojów. Nie kojarzę tam żadnych wyścigów, nie kojarzę relacji z najlepszych tras, ani zdjęć. Wyglądała jak wyjęta z horroru: szaro, ponuro, od czasu do czasu jakiś cygan, trochę śniegu. Mogłaby robić za scenerię do dramatu post-apokaliptycznego o Królowej Śniegu. Jeśli chcecie wiedzieć o czym mówię, spójrzcie na zdjęcia:
>> Link do zimowych zdjęć na fejsie <<
Pewnego pięknego, letniego wtorku, obudziłem się z myślą: „ciekawe jak wygląda to latem?”. 2 dni później byliśmy tam 8-osobową ekipą gotowi do jazdy. Co nas spotkało? W zasadzie wystarczyłyby 3 zdjęcia. Takie jak to:
i to:
i jeszcze to:
Ale to byłoby krzywdzące. Zrobiłem jak zwykle z tysiąc zdjęć, z nich wybrałem najlepsze 50 i w dalszym ciągu nie wiedziałem, które 3 wybrać. Zacznijmy więc od początku.
Tatry są super… szkoda tylko, że wszystko inne tam jest do d*, szczególnie w wakacje. Miliard ludzi, miliard samochodów, kierowcy wariaci, Zakopianka pomiędzy Krakowem a Zakopcem to przy odrobinie pecha prawie 5 godzin jazdy, a na straganach wszystko droższe o 150%. Zatrzymaliśmy się w Bukowinie, bo ze względu na nasz długi weekend wszystko na Słowacji pozajmowane – widocznie nie tylko my odkryliśmy uroki południowych sąsiadów. Udaje nam się oczywiście znaleźć świetne trasy obok miejsca noclegu, na przykład Łapszankę i Osturnę, ale mimo wszystko decydujemy się użyć auta, aby zgodnie z planem opuścić Polskę. Do Spiskiej Nowej Wsi, z której zaczniemy trasę mamy około godziny autem – da się przeżyć.
Parkujemy w centrum miasta, pod Kauflandem. Czemu ta informacja jest ważna? Otóż, Słowacja to porządny kraj, ale nie zawsze i nie wszędzie. Jeśli oglądaliście „Lord of War”, wiecie jak szybko potrafi zniknąć samolot na pustyni. Miejscowi mają to dobrze opracowane. Jest duża szansa że to samo przydarzy się przy słowackiej drodze. Jeśli zaparkujecie w złym miejscu, koła będą robiły za lokalne baseny błotne a karoseria zostanie przerobiona na wszechobecną pościel porozwieszaną przy blokach. Kaufland był idealny. Gdy w zeszłym roku robiliśmy wieczorne zakupy w sklepie 2 ulice dalej, czuliśmy się jak bohaterowie Pacmana. Zbieraliśmy z półek nasz odpowiednik żółtych kropeczek w postaci czekolady i uciekaliśmy przed niezbyt przyjaznymi duszkami, symbolizowanymi przez brudne dzieci, które koniecznie chciały nam coś zabrać. Z czasem z Pacmana gra zmieniała się w Snake’a, bo szedł za nami coraz dłuższy wężyk dzieci i młodzieży. Z każdą czekoladą wydłużaliśmy się o jedno dziecko. Jakim cudem donieśliśmy wspaniałe, słowackie, cukrowe wyroby do auta i przeżyliśmy – nie wiem do dzisiaj.
Wracając jednak do bloków: Wyobraźmy sobie zielone łąki, wzgórza, rzeczkę, dobre asfalty, lokalną wieś w której sklepy wyglądają jakby były nieczynne od 20 lat – trochę jak południe Beskidów. A teraz postawmy tam, dokładnie w środku tego wszystkiego, ze dwa bloki i nic więcej:
Albo jeden, ale duży. Przed nim rzućmy tysiąc cyganów, którzy siedzą i patrzą jak przejeżdżasz obok. Do tego trochę przepełnionych kontenerów na śmieci i pranie. Tony prania i dywanów. Nie wiem o co chodzi, mają chyba największe pokłady prania jakie widziałem. Potem jeszcze kilka par przechadzających się po okolicy, czyli 14 latka w ciąży z fajką i młodego gniewnego, który kątem oka wycenia nasze rowery. Obowiązkowo bez koszulki, albo przynajmniej bez rękawków.
Jeśli w dalszym ciągu wygląda to zbyt normalnie, można dorzucić na przeciwko bloku jakieś groźne silosy, na przykład z azbestem i jakąś zrujnowaną fabrykę.
To w zasadzie daje odpowiedni obraz okolicy.
Dorzućmy jednak trochę poprawności politycznej. Słowacja to jednak nie tylko Cyganie, dywany i górki. Trasę zaczynamy podjazdem. Ponad 10 kilometrów ze średnią 4%, najbardziej stromy kilometr to około 10% (w nazwie segmentu widnieje „Huta” – nauczony Jarną Klasiką, zaczynam podejrzewać, że wszystkie ciężkie podjazdy tak się tam nazywają). I to jest piękne: nie ma ścianek, a podjazdy są długie i równe. Wszystkie oznaczone są też jako 12% – prawdopodobnie, w całym kraju, zamówione zostały tylko takie znaki. Nie ma niestety imponujących widoków. Gęsta roślinność zasłania wszystko. Myli się jednak ten, kto myśli, że na końcu wzniesienia czeka na nas sensowna nagroda. Gdyż, ponieważ – już na szczycie pierwszego, wymęczonego podjazdu spotykamy grupę Cyganów :-) Bez kitu, środek lasu, droga po której przejeżdża jedno auto na 20 minut, a na szczycie cała zgraja. Rozprawiają, którego z nas zjeść jako pierwszego. Wysyłają młodego zwiadowcę, który staje pomiędzy nami i obserwuje. Wypatruje najsłabszej antylopy w naszym stadzie – to ona dzisiaj polegnie. Rzucą się na nią z dywanami. Na szczęście przed nami prawie 600 metrów w dół na 18 kilometrach. Tam nas nie dogonią. jak śpiewały Julia Wołkowa i Lena Katina. Jeśli ktoś chce poćwiczyć sprawne zjeżdżanie, to to jest właśnie to miejsce.
Bo zjazdy w okolicy są najlepsze. Gładka droga, wyprofilowane zakręty i pustki. Auto trafia się co kilkanaście minut, oczywiście w najmniej odpowiednim momencie. Podobnie zresztą jak żwir na zakręcie lub kałuża. Jeśli zjazd składa się z 20 idealnych zakrętów i jednego niezbyt dobrego, to możesz być pewny, że skończy się to jak poniżej. Marcin sprawdził przyczepność – tydzień później jedzie Górski Maraton Dookoła Polski (1122km / 13 770m w pionie), siniaki przydadzą mu się na trasie. Wychodzi z tego jednak jak pros – z większych strat: dziura w bucie na wylot. Dzisiaj już wiemy, że pęka mu też podczas maratonu karbonowa kierownica – ciekawe czy ma to coś wspólnego z tą sytuacją:
Na Słowacji jest jakoś bardziej zielono. Drzew jest więcej, mają więcej liści, rosną gęściej – oczywiście poza rejonem Tatr, gdzie wiatry wszystkie połamały. Jest ich tak dużo, że na zdjęciach wyglądają jak tapeta: (jedna z nielicznych wsi, na szczęście są w niej same domki – ludzi brak).
Ale nikomu to nie przeszkadza. Bo gdy drogi wyglądają tak, nic nie przeszkadza:
Niezależnie od tego czy kulamy się 15km/h pod górę czy 75km/h w dół. Porażających widoków nie ma, ale i tak jest super.
Po drodze pogoda trochę się psuje. Dokładnie pośrodku trasy, w momencie, gdy jesteśmy najbardziej oddaleni od auta jak to możliwe, zbierają się czarne chmury. Wiatr sprawia, że na zjazdach jedziemy bardziej w bok niż w dół. Na schronienie nie ma jednak szans. Do losowego domu nie zapukamy, bo przy odrobinie szczęścia zostaniemy tam potraktowani jako obiad lub przetworzeni na dywany. Czynne sklepy po drodze były ze 3, zakładając oczywiście, że „po drodze” oznacza odbicie z trasy za znakami prowadzącymi do Tesco czy Lidla. Zalecam więc robić zapasy zawsze, gdy nadarza się taka okazja. Stacja benzynowa po drodze była jedna. My, kierując się za drogowskazami, zbaczamy do miejscowości Roznava. Na miejscu słowackie czekolady i Kofola. Do tego fajne schody na których można zebrać siły na kolejne kilometry.
Mijamy mój ulubiony podjazd w okolicy – Dobszyński Kopiec. Prawie 600 metrów ciągłego podjazdu na 20 kilometrach. Na szczycie punkt widokowy i najlepsza panorama jaką udaje nam się tego dnia spotkać. Potem jest już tylko lepiej. Wygląda na to, że uniknęliśmy ulewy. Mokra droga zaczyna parować i tworzy klimat jak z bajki Disney’a.
Zbliżamy się do Kralovej holy (lub w pięknym języku naszego zachodniego oprawcy: Königsberg). Musimy niestety odpuścić wjazd na 1946m. Jego końcówka jest, delikatnie mówiąc, nienajlepsza jeśli chodzi o nawierzchnię, a dzień powoli się kończy. Już raz próbowałem wracać po ciemku przez słowackie odludzia i więcej tego nie powtórzę. Szkoda, nieczęsto udaje się zaliczyć podjazd klasy HC – 12 kilometrów ze średnią 9%. Wystarczy spojrzeć na KOMy na Stravie, aby wiedzieć czego się tam spodziewać: najlepsze czasy mają około godziny, te przeciętne – półtorej.
Ostatnie kilometry jedzie się świetnie. Może to dlatego, że dalej nie ma samochodów. Może dlatego, że nie możemy dopatrzeć się żadnego ubytku w asfalcie. Może to wiejskie krajobrazy, które w ciągu 6 miesięcy zmieniły się nie do poznania (odsyłam do zdjęć linkowanych na początku). A może po prostu fakt, że ostatnie 30 kilometrów jest z górki.
I wydawało by się, że jeśli w planie jest ciągła jazda z górki to pójdzie nam to szybko. Niestety, nie każda trasa wyznaczona z opcją „use popularity” jest idealna, trzeba czytać też oznaczenia segmentów. Trafiamy na fragment: „Paris – Roubaix Betlanovce”, a potem jest już tylko lepiej, bo asfalt znika całkowicie. Podobnie zresztą jak wszystko oprócz piachu i trawy.
Wracamy do miasta. Niezbyt piękne blokowiska rodem ze śląskiego Jastrzębia wyglądają nieco karykaturalnie na tle Tatr. Ważne jednak, że auto stoi tam gdzie stało. Za pół godziny będziemy w centrum Popradu, polując na rynku na smażony ser… albo pizzę: tanią i smaczną, w przeciwieństwie do sera. Pół godziny w sklepie często się jednak rozciąga, gdy wpadamy głodni na dział ze słodyczami. #JadęByJeść.
Komu polecam te okolice? Każdemu, kto ma w sobie zadatki na małego odkrywcę. Są to w większości drogi nieodkryte jeszcze przez naszych kolarzy. Brakuje w internecie relacji i zdjęć. Ze względu na stan dróg, stopień nachylenia i ruch: idealne jako początek przygody z kolarstwem szosowym dla każdego mazowieckiego górala. Szkoda tylko, że przez anulowane loty Warszawa-Poprad trzeba się tam przepychać przez Zakopiankę
Track troszkę ucięty. Dość przypadkowo sprzedałem swojego Garmina i chwilowo korzystać muszę, że „Strava iPhone App”, która nie daje rady w takich wypadach. Więcej zdjęć już wkrótce na fejsbuku.