“Oh mother tell your children
Not to do what I have done”
The Animals
Święta z The Festive 500 (#Rapha500)
[dropcaps type=”type1″]W[/dropcaps] tym roku na tradycyjne, narciarskie, rodzinne święta pojechałem z rowerem. Stałem się pogodoodporny i potencjalny brak śniegu przestał być zmartwieniem. Gdzieś z tyłu głowy przyświecał mi zeszłoroczny Festive 500, czyli wyzwanie organizowane przez Stravę oraz firmę Rapha (zwaną u nas potocznie Rafałem), którego ukończenia w zeszłym roku tak bardzo zazdrościłem moim znajomym. Nielicznym, ale jednak. Pierwszy dzień wywczasu to 20km biegania po Krakowie, kolejny to ponad 4 godziny nart w Małym Cichym i 60km przełajem zahaczając o Gliczarów i Ząb. Upewniwszy się, że wszystkie 3 sporty są fajne, ale przełajowanie po asfaltach najfajniejsze, postanowiłem wykonać w zadanie – 500 km w tydzień. Duży błąd.
Dzień 1: Tatry z grubej rury.
[dropcaps type=”type1″]L[/dropcaps]ekko już zmęczony, mimo że impreza dopiero się zaczyna wyglądam za okno i widzę ciemność. Szaro, buro i ponuro, ale nie pada. Nauczony doświadczeniem, że jeśli u nas jest kiepsko, to na Słowacji musi być super ruszam z Małego Cichego przez Bukowinę trasą Tatry Tour. Kilometry idą wolno, bo przełaj to nie szosa. Niby jedzie się asfaltem, gdy jednak po 3 godzinach patrzę na zegarek, okazuje się, że minęła jedna i jakieś 20km. Z czasem wychodzi słońce i do Smokovca jedzie mi się jak na wakacjach. Potem jest już dramat – słońce topi śnieg, który momentalnie zamarza. Wiatr powoduje że zwalniam do jednocyfrowych prędkości i za cel stawiam sobie już tylko dokulać się do Strbskiego Plesa, gdzie spod hotelu strzelę sobie zwyczajową fotę z równią i wrócę do domu. Jak mówi stare, kolarskie przysłowie: “nigdy nie jest tak źle, aby nie mogło być gorzej” – zmienia się nawierzchnia. Równiótki asfalt okruszony dość bogato żwirem, zastępuje równiusieńki lód i śnieg. Koło boksuje w miejscu. Wracając tędy godzinę później odkrywam, że zjazd jest jeszcze trudniejszy. Na pamiętkę nagrałem film dla potomnych – równie dobrze, można było jechać na łyżwach (w pełni zaciśnięty tylny hamulc nic nie zmiania). Potem to już standard. 150km po górach, na przełajowych oponach robi swoje, cienko widzę kolejne dni. Nogi trochę pieką. Podobnie w sumie jak poliki od mrozu.
Dzień 2: Wilgoć czuję. Czuję wilgoć!
[dropcaps type=”type1″]G[/dropcaps]dy wstaję drugiego dnia i stwierdzam, że pogoda jest nie najgorsza, zwlekam się prosto ze śniadania na dwór. Nie dojeżdżam jednak nawet do Zakopanego, gdy z nieba zaczyna lecieć coś pomiędzy deszczem, a śniegiem – nazwijmy to śnieszcz. Pada z góry, z dołu, z boku, od wewnątrz, zewnątrz, mieszanie. W Kościelisku, po ok. 20km jazdy, jest mi już zupełnie wszystko jedno. Skarpetki można wykręcać, tak samo spodnie – zapomniałem wziąć kolarskich i zmuszony jestem jeżdzić w biegowych, bez pampersa. W sumie lepiej, bo nie przesiąka tak nieprzyjemnie, ale nie powiem głośno w co jest najzimniej – wychodzi na to, że wkładka ma też inne funkcje, o których zapomniałem. Krajobraz w ciągu 5 minut zmienia się z jesiennego na zimowy. Postanawiam zawrócić do domu, żeby nie ryzykować przemarznięcia. 45km, z czego prawie 90 minut całkowicie przemoczony w 3 stopniach lekko zniechęca. Z pozytywnych elementów: udaje mi się zobaczyć całkowicie puste Krupówki. Okazuje się, że o 8.30 rano w deszczowe Boże Narodzenie, nie ma tam ani turystów, ani lokalsów – logiczne. Dodatkowo, po powrocie do domu i kontroli fejsa widzę, że dostałem od kolegi mijającego mnie autem zdjęcie z przyczajki. Nigdzie się człowiek już nie ukryje. Warunki mniej-więcej takie jak na filmie poniżej. Rower płacze jak jedzie.
Dzień 3: Porzuć wszelką nadzieję
[dropcaps type=”type1″]T[/dropcaps]ym razem Śląsk, okolice Rybnika. Znowu mam czas tylko do 11 rano, wybiegam więc z domu jak tylko robi się trochę jaśniej, czyli jakoś przed 8. Już na dzień dobry, wychodząc z klatki, prosto w twarz wali mnie milion drobnych igiełek śniegowych. Jak krew w piach. 3 kilometry później jestem znowu całkowicie mokry, a twarz, niczym skóra fakira, już prawdopodobnie nigdy nie odzyska dawnego koloru. Do końca życia będę wyglądał jak przepity marynarz. Z czasem, ulica z wielkiej kałuży zamienia się w mieszankę błota ze śniegiem. Na ulicach pojawiają się pierwsze auta. Ślisko, wieje, zimno, mokro, jazda nie ma sensu. 36 kilometów w 1:40h i przestaję czuć ręce, pomimo narciarskich rękawic. Odpuszczam, bo może kolejne dni, już na swoim terytorium, będą lepsze.
Dzień 4: Poza strefą komfortu
[dropcaps type=”type1″]8[/dropcaps] rano, patrzę za okno: biały Żoliborz, pieprzony Żoliborz – ktoś ślizga się po chodniku, ktoś odpala auto z kabli. Zimno, pochmurno, ale nie pada. Zaczyna mi brakować kilometrów, wiem że w Sylwestra raczej nie będę jeździł. To już by była przesada nawet jak dla mnie. Ubieram się, więc jak na Syberię, by być gotowym zrobić wymagane dzisiaj kilometry z lekką nawiązką. Podkoszulka, koszulka termiczna jedna i druga, koszulka kolarska, kamizelka przeciwwiatrowa, bluza, kominiarka, kask z pokrowcem, kalesony, spodnie, dwie pary skarpetek, okulary, kilogram kremu Nivea Baby na twarz…. zapomniałem paska od Garmina – od nowa. Zapomniałem się też wysikać, od nowa po raz drugi. Wychylam się za drzwi w bloku i strzał zimna przypomina mi, że będzie cieżko. Trochę się kręcę po mieście, bo cieplej. Trochę wyjeżdżam na standardową rundę przez Gassy, trochę wracam dookoła. Mijam w sumie kilku kolarzy. Powinni się leczyć. Czasem jest zimno, czasem trochę cieplej, czasami ciężko i co kilka kilometrów staję, żeby przywrócić temperaturę w kończynach. Po 80km jest mi wszystko jedno i pojawia się stan, w którym można jechać, aż zrobi się ciemno…. na dworze albo przed oczami. Wpada 116km – nieźle, ale ciągle do celu daleko. Brakuje mi 155km, a został 1 dzień wolny i 2 pracujące.
Dzień 5: Czy życzy Pan sobie łyżwy do tego?
[dropcaps type=”type1″]W[/dropcaps]staję o 9, za późno żeby skończyć tę męczarnię dzisiaj. Takie są skutki wracania do domu w środku nocy. Mam nadzieję, że zapas cukru zawdzięczany tortowi imieninowemu zapewni ciepło przez kilka godzin. Na dworze zimniej niż wczoraj. Na 20. kilometrze termometr pokazuje -9*C i zaczyna lekko prószyć z nieba. Jest zimniej niż zimno. Kilkukrotnie zmieniam trasę, bo niektóre wiejskie drogi są jak lodowisko. Ani jechać, ani iść. Lekko modyfikując trasę niedzielnej Babki wychodzi mi 110 kilometrów – o 45 za mało. Średnie tętno 129 – wyższe mam oglądając dowolny film z Keirą Knightley, nawet bez obrazu. Po drodze mijam jednego kolarza: Mastersa 65+ w czapce z pomponem. Wyglądał jakby planował odbyć swoją ostatnią podróż.
Jeszcze tylko jeden dzień… Ten jeden, ostatni dzień – niestety w ciemnościach, bo po pracy. 45km to nie może być przecież dużo, niektórzy to biegają w prawie 2 godziny.
Dzień 6: To już jest koniec. Nie ma już nic. Jesteśmy wolni.
[dropcaps type=”type1″]N[/dropcaps]ie lubię jeżdzić jak jest ciemno. Nie lubię też jeździć jak jest zimno. Dodatkowo, nie lubię jeździć po mieście, ani po głównych drogach, a tylko na to mogę sobie pozwolić. Kończę pracę o 16.00, 6 minut później siedzę już jak prawdziwa cebula na rowerze. Pogoda niezmienna, okolice -8*C i czasem coś popada. Na 20km, akurat, gdy wyjeżdżam z miasta, umiera mi mój przedni eliminator nocy. Baterie na mrozie to trochę loteria. Zostaję w ciemności na drodze Waw-NDM. Trochę na czuja, trochę z pomocą mijających mnie samochodów wracam do miasta. Czuję się jak w piosence słuchawkowego kompana, L.U.Ca: “Przede mną traktor, za mną tir na plecy dyszy mi jak pedofil”. Robię rundę honorową i dobijam do tych przeklętych 500. Co ciekawe, pomimo 2,5 godziny na mrozie, wcale nie zmarzłem. Powiem więcej, było mi całkiem komfortowo. To wyjaśnia chyba, czemu moja współlokatorka zamarza w mieszkaniu, a mi jest w nim ostatnio za gorąco. Termoregulacja mi wysiadła w ciele.
Dzień 7: Tego dnia Pan odpoczywał.
[dropcaps type=”type1″]R[/dropcaps]ower stoi w pokoju. Dopóki nie pojadę do ciepłych krajów nie zamierzam go ruszać. W zasadzie to nawet wtedy go nie ruszę, wezmę jakiś z normalnymi, wąskimi oponami.
W momencie, gdy piszę te słowa Festive 500 ukończyło oprócz mnie 4 Polaków – Rapha powinna kierować na obowiązkowe konsultacje psychologiczne i szkolenie typu life-sport balance. Teraz czas na sporty w ciepłych pomieszczeniach. Najgorsze, że pomysł na styczeń wydaje się jeszcze głupszy niż rower w śniegu…
Foty:
Maciek – który to rok był bo Twój blog nie podaje a jednoczesnie piszesz o współlokatorce a nie o Pandzie :D ?
2 Lata temu, piekne czasy :) Do Pandy sie wprowadzilem jakies pol roku pozniej.
Musze dodac ten rok do wpisow, bo sam sie czesto lapie na tym, ze mi go brakuje