Gdy piszę te słowa jest godzina 6:05 w niedzielę. Siedzimy w pociągu relacji Warszawa-Olsztyn z nieskrywaną nadzieją, że o 8:18 uda nam się wysiąść w Ostródzie. Nie będzie to proste. Na pewno byłoby łatwiej, gdybyśmy nie siedzieli do północy dzień wcześniej w Klubie Komediowym słuchając żenujących, improwizowanych dubbingów Słonecznego Patrolu. Oko samo się zamyka, a głowa opada na szybę, która oddziela nas od ulewy. Ten stan ma swoje plusy – żadne z nas nie ma odwagi zadać tego pytania, którego zadawać w naszym domu nie wypada: kim jesteśmy, dokąd zmierzamy i PO CO TO ROBIMY. Przespanie stacji nie będzie na szczęście możliwe, o czym uświadamia nas konduktor z gwizdkiem oraz urządzenie, które robi “piiiiik” przy każdym zamknięciu drzwi. Uzasadnienie wczesnego wstawania i spędzenia połowy dnia w pociągu tylko po to, aby zobaczyć krajowy czempionat szosowy wydaje się nie najlepsze. To znaczy wydaje się dobre, dla każdego, kto na takim czempionacie jeszcze nie był. Wizja stania na deszczu, w celu obejrzenia mijających nas co pół godziny kolarzy, nie napawa optymizmem. Bilety na PKP kupiliśmy więc jeszcze w sobotę w nieco spontanicznym i kompulsywnym odruchu, który nie pozwolił przekalkulować plusów i minusów tak pięknego spędzenia dnia, w którym powinno się odpoczywać. To wszystko oczywiście rozbudowana przykrywka dla faktu, że mamy po prostu ochotę na jajecznicę i kiełbaskę z WARSu. Poza tym, każdy pretekst, żeby nie “robić treningu” jest dobry. W tym roku stawiam na super-świeżość ;-)

 

 

W pociągu miejsce dostajemy obok grupki emerytowanych Litwinów, wspominających z rozrzewnieniem rok 66′, zagryzając każdą z historii kawałkiem ogórka oraz kęsem jajka na twardo. W WARSie dowiadujemy się, że co prawda nie ma wody, ale może to lepiej, bo sprzedający nie był w domu od trzech tygodni, a wczoraj skończył zmianę o 3:30, więc szkoda go męczyć. Dowiadujemy się też jak często obrywa pustą butelką w nos, gdy nie chce sprzedać alkoholu i ilu musi tu przejść za 3650zł netto. Biorąc pod uwagę wszystkie te niedogodności, nie ma możliwości też na zakupienie kanapek, więc całą wycieczkę szlag trafia. Sam nie wiem, czy bardziej jestem głodny, czy bardziej chciałbym, aby pociąg nie jechał zbyt szybko. Niebo za oknem staje się coraz bardziej szaro-granatowe, a ściana deszczu nie daje żadnych nadziei. W okolicach Mławy rozpoczynamy poszukiwanie pociągu powrotnego, który do domu wyruszałby jakoś po 9, czyli zaraz po starcie elity kobiet.

 

Szosowe Mistrzostwa Polski to inna impreza niż Górskie Szosowe Mistrzostwa Polski, Mistrzostwa Polski Masters, Górskie Szosowe Mistrzostwa Polski Masters, Mistrzostwa Polski Amatorów, Górskie Szosowe Mistrzostwa Polski Amatorów…

 

Muszę Wam się do czegoś przyznać – jeśli chodzi o doping dla zawodowców, kibic ze mnie żaden. Byłem na kilku dużych wyścigach jak Giro, czy Tour de France, ale fascynowały mnie bardziej jako wydarzenie społeczno-kulturowe. Wiosną byliśmy na przełajowych MŚ w Valkenburgu, ale tam z kolei pretekstem były frytki. Przy trasie Tour de Pologne stoję tylko po to, aby porozmawiać ze znajomymi albo tak jak reszta miasta – aby przeczekać przejazd kolarzy i przejść na drugą stronę ulicy. Ostatnio oglądałem go z okien pracy, ale znowu – tylko dlatego, że całe biuro patrzyło. Biuro z kolei patrzyło, bo ludzie w telewizji podobno patrzyli – tak przynajmniej twierdzi TVP. Dużo bardziej cieszą mnie wyścigi, w których startują moi znajomi. Nie wiem kto jest Mistrzem Polski w piłce nożnej, siatkówce, koszykówce, a właśnie sobie uświadamiam, że mimo prowadzenia jednego z największych blogów kolarskich w kraju, nie wiem też, kto jest szosowym mistrzem ze startu wspólnego. Trochę przypał, jak to się teraz mówi. Może gdyby Mistrz Polski prowadził jakiś sensowny blog albo fanpage sprawa wyglądałaby inaczej. Przez ostatni rok, nie pomyślałem o nim ani razu.

 

 

Jeśli już kibicuję, to tym, którzy nie są faworytami. Nic tak nie cieszy jak remis Islandii na kopanych MŚ. Tak samo, w styczniu, cieszyło nas zwycięstwo Marty Turoboś, której nikt (kogo znam), do zwycięstwa raczej nie typował. W kolarstwie szosowym jest jednak inaczej. Tutaj wygranej życzę jednemu z faworytów. Im większym jest faworytem, tym bardziej mu tego życzę. Powód jest prosty – koszulka Mistrza Polski jest widoczna w peletonie i działa świetnie jako reklama kraju. Gdy widzę ją na Michale Kwiatkowskim to wiem, że pojawi się w czubie peletonu, może na jakimś pudle, w reklamówkach firmy SKY, a i samego Michała będzie mi łatwiej wypatrzeć na Wielkim Tourze. Co mi więc po tym, że w koszuli jeździ Adrian Kurek (sprawdziłem na potrzeby wpisu), skoro ostatni raz słyszałem o nim podczas zeszłorocznej wizyty w Gdyni, a potem cisza. CCC jest już i tak wystarczająco widoczne – przez nich muszę na zdjęciach kombinować z suwakiem saturacji. Dzisiaj kolarzy z CCC było jak zwykle tylu, że powinni mieć osoby wyścig.

 

 

Z czysto egoistycznych pobudek, zwycięstwa życzę komuś z największych grup zagranicznych. Wyjątek stanowi chyba tylko Adam z Ośki Warszawa, na dopingowanie którego, Panda grzeje kurczaki od dawna i rycerze z WKK. Przyznam jednak, że umiem sobie zwizualizować znacznie śmieszniejsze, acz niestety niemożliwe rozwiązanie w kontekście piątkowej czasówki:

 

Wyobraźcie sobie, że nagi miecz na polach Grunwaldu zdobywa Przemysław NIEMIEC.

 

Taki dowcip, że Grunwald, walka, Polacy, miecz, który otrzymuje się za zwycięstwo i Niemiec dzierżący go. Kurtyna.

 

 

Bodnar to nie turysta

 

Piątkową relację z czasówki oglądamy z pracy. Ciężko nazwać to relacją, po prostu w samochodzie za Kwiatkowskim ktoś nagrywa telefonem jego jazdę. Z pozoru bardzo nudne, wciąga na pełne pół godziny dzięki śmiesznym komentarzom z auta serwisowego, podłączonego słuchawką do ucha Kwiata. Kto oglądał, ten wie. Ciekawiej byłoby tylko, gdyby komentujący nie wiedzieli, że są nagrywani.Do dzisiaj zastanawia nas, czemu do amatorów krzyczy się: “Ciśniiiiij Maciooooo!” albo “Dawaj! Dawaj! tempo!”, a Michał w słuchawce słuszy “BardzodobrzebardzodobrzebardzodobrzeMichałbardzodobrzebardzojestdobrze, dojechałeś trzeci”.

5500 znaków, a jeszcze nie wyszedłem z pociągu. Jest 7:35, 7*C i 61% deszczu w prognozie. Panda twardo siedzi w 3 ubranych warstwach, ale na wszelki wypadek nie łapię z nią kontaktu wzrokowego.

 

 

Nie jestem pewny czego spodziewać się po imprezie w Ostródzie. Wiem natomiast, że dalej w pociągu pisać nie dam rady, bo nasi sąsiedzi od jajek zaczęli właśnie opowiadać historie ze swojej młodości. Ta o sąsiadce – Rosjance, co odcięła głowę swojemu mężowi i spaliła ją w piecu, wybiła mnie trochę z rytmu.

 

 

Ostróda

 

W mieście wita nas umiarkowane słońce i nic poza tym. Ciężko się dziwić, kto normalny wychodzi z domu w niedzielny poranek. Internet nie zwracał wyników na hasło “ciekawe rzeczy do zobaczenia w Ostródzie”. Miasteczko zawodów znajduje się jakieś 500 metrów od stacji, a im bardziej tam jesteśmy, tym pogoda robi się gorsza. Swoja kulminację osiąga w momencie, gdy pojawiają się obok nas rozgrzewające się zawodniczki. Leje z nieba na tyle, że zaczynamy wątpić w celowość naszego pomysłu. O godzinie 9 ciężko mówić jeszcze o miasteczku zawodów per miasteczko. Startujący chowają się pod dachami, a lokalsów nie ma prawie wcale. Ktoś, gdzieś rozbija stoisko z ciuchami, z kawą, ze sprzętem. W centrum znajduje się sporych rozmiarów food truck, z którego robimy sobie podśmiechujki – dużego obrotu raczej tego dnia nie zrobią. Deszcz przechodzi w momencie, gdy dziewczyny ustawiają się na starcie. Od tego momentu do końca dnia pogoda będzie już nieopisywalna jednym słowem. Panda ściąga i zakłada kurtkę w interwałach kilkuminutowych. Momentami można opalać się w stroju kąpielowym, by chwile później przypominać sobie zamarznięte dłonie z alpejskich zjazdów.

 

 

“Kameralność” wyścigu ma swoje plusy. Ustawiam się przypadkowo pomiędzy dziewczynami na starcie i potem trochę trudno mi się wydostać. Robię parę zdjęć, podsłuchuję kilka trenerskich porad i patrzę jak chwilę później znikają za horyzontem. Ruszamy im z buta naprzeciw. Tego dnia wykonujemy około 30 000 kroków.

 

 

O ile wybór Ostródy wydawał mi się początkowo wątpliwym pomysłem na organizację takiej imprezy, im bardziej oddalamy się na piechotę od miasta, tym bardziej chcę tam wrócić z rowerem. Tak, takie imprezy zdecydowanie działają dobrze jako promocja regionu. Podobno 200 kilometrowa trasa elity miała 2 kilometry w pionie. Niby niewiele, jak na taki dystans, ale wystarczy aby powiedzieć, że profil był pofalowany. Szczególnie ładnie komponował się z okolicznymi łąkami, jeziorami i lasem. Jestem prawie pewny, że te rejony pojawią się jeszcze na blogu.

 

 

Z punktu widzenia obserwatora na żywo, ciężko powiedzieć mi cokolwiek więcej niż to, że zawodniczki jadą. Chyba, że o ślimakach, które tego dnia masowo próbują przejść na drugą stronę ulicy w lesie i większości z nich się to nie udaje – [*] wpisujcie miasta. Mam nieodparte wrażenie, że z całej tej wycieczki, ślimaki zostaną zapamiętane najdłużej.

 

 

Peleton trasę pokonuje spójnie, zmniejszając się od czasu do czasu o słabsze tego dnia jednostki. Tak mija nam 5 z 6 okrążeń. My idziemy – one jadą, my stoimy – one jadą. Ktoś z zabezpieczenia mówi, że samochód potrącił kolarkę w czasie wyścigu, ale nic się nikomu nie stało. Finiszowe spędzamy już na mecie, gdzie dzięki spikerowi wiemy, co się dzieje. Następuje też dość poważne zaskoczenie, gdy okazuje się, że frekwencja publiczności zdecydowanie wzrosła. Wpływ na to pewnie mają walące tu dziesiątkami wozy techniczne, z których wysypują się zawodnicy, trenerzy, rodziny i przypadkowi ludzie. Nieuczciwym byłoby jednak powiedzieć, że miejscowych nie było. Byli i podzielili się na dwie grupy: tych pod sceną i tych pod wielkim camperem z Michałem Kwiatkowskim w środku. W międzyczasie rywalizację kobiet wygrywa na solo Małgorzata Jasińska. Fajnie, koszulka pójdzie w świat i to w połączeniu z prawdopodobnie najładniejszym rowerem w damskim peletonie.

 

 

W okolicach południa tłok na starcie jest już całkiem duży. Różnica pomiędzy kolarstwem męskim, a damskim jest w dalszym ciągu ogromna i widać to w każdym aspekcie. Zainteresowania widzów i uczestników oraz samej jazdy. Nieuczciwie byłoby stwierdzić, że dziewczyny nie dają z siebie wszystkiego, szczególnie widząc w jakim są stanie na mecie, ale w męskim peletonie czuć testosteron i adrenalinę. Wszystko wykonywane jest “jakoś bardziej”.

 

 

Ludzi jest sporo. W samej elicie mężczyzn startuje 127 osób – jeśli każdy z nich przywiózł przynajmniej jedną osobę… do tego kobiety, młodzież, przechodnie, organizatorzy.

 

Niesamowite, ale nawet prezentacja zespołów przyciąga sporo ludzi. W dalszym ciągu nie umiem ocenić, ilu z nich przyjechało z zawodnikami, ale jakie to ma znaczenie. Przy food trucku robi się kolejka i aby dostać swojego hot doga i frytki, spędzić trzeba tam pokaźną chwilę. Nie powstrzymuje nas to i od tego momentu dzień możemy uznać już za wygrany. Ludzie są bardzo różni i szczerze podziwiam “Kwiatka”, że tak skutecznie umie się transportować niezauważony pomiędzy ludźmi. Przy starcie mu się to już nie udaje i podobnie jak inne zagraniczne sławy (tylko bardziej) atakowany jest przez łowców selfików. To zrozumiałe, jeśli coś przyciąga do tego sportu ludzi, zdecydowanie są to znane nazwiska. To taka samonapędzająca się machina – ludzie idą do ludzi, do których idą ludzie. Moim idolem jest pan, który podchodzi do Michała, wyciąga zdjecie, kładzie je Michałowi na klacie i zaczyna składać autograf, który potem trafi jako prezent do naszego mistrza.

 

 

Kolarstwo to jeden z tych dziwnych sportów, o których więcej wiesz oglądając je w TV lub czytając relację w internecie, niż oglądając na żywo.

 

Po starcie wyruszamy za kolarzami, tym razem w drugą stronę. Mimo całego mojego zamiłowania do tego sportu, nie dajemy rady wytrzymać do końca imprezy. Pętla ma ponad 20 kilometrów, co sprawia, że peleton mija nas co około 30 minut. Widzimy jak ucieka mała grupka, jak goni ją peleton, jak peleton goniony jest przez kolarzy, którzy z niego odpadli i jak tyły coraz bardziej się kurczą. Nasze czarne konie odpadają dość szybko. W zawodowym (w rozumieniu: z licencją elity) peletonie rozstrzał formy jest podobny do niejednego wycigu amatorskiego. To przypomina nam jak wielka przepaść jest pomiędzy nami – amatorami, a krajową elitą. Okazuje się potem, że tak jak na początku wyścigu uformował się odjazd, tak dojechał do mety (gubiąc kolejnych zawodników aż została tylko 4). Wygrał Kwiato. Kilkunastoosobowe pociągi pracujące w peletonie nie dały rady dogonić zawodników World Touru.

 

Oglądanie elity uświadamia mi zawsze, że nawet, gdy myślę, że jadę szybko, to jednak jadę wolno. Ciekawe czy zawodnicy z rodzimych klubów mają tak samo, gdy pojawia się obok nich World Tour.

 

W telewizji może relację z takiego ścigania jakoś bym przeżył, ale 30 minut moknięcia, aby przez kilka do kilkunastu sekund zobaczyć grupę i tak z 10 razy… ciężko. Trasa z punktu widzenia piechura wygląda całkiem nieźle, ale szkoda, że nie da się jej w żadnym miejscu skrócić, aby kolarzy widzieć częściej (albo chociaż, by dało się przejść jej połowę bez zawracania).

 

 

Nie umiem obiektywnie ocenić wizyty na takiej imprezie jak Szosowe Mistrzostwa Polski. Z jednej strony mam poczucie, że być tam wypadało i że z organizacyjnego punktu widzenia ciężko się do czegoś poważnie przyczepić, z drugiej, kołacze się w głowie myśl, że kolarstwo jest sportem trudnym do oglądania. Mi zabrakło jakiejkolwiek relacji video, która transmitowana byłaby na telebimach w miasteczku. Lud mógłby wtedy spokojnie pochylić się nad piwem i kiełbaskami, doskakując czasami do trasy. Trasy, która przecież mogłaby prowadzić przy strefie kibiców przynajmniej dwa razy na okrążenie. Rozumiem niestety, że budżet nie pozwala na takie inwestycje. Jakby na to nie patrzeć, Mistrzostwa Polski to impreza komercyjna, tak jak wszystko obecnie. Gratulacje dla spikera, który dzięki łączności z wozami, mógł werbalnie przekazywać co się dzieje, dając w ten sposób namiastkę przekazu video. W połączeniu z panem Huzarskim, któremu należą się brawa za doskonałe dobranie koloru pelerynki do balonów i reklam, stworzyli duet, który potrafił zaciekawić.

 

 

Ile znajomych twarzy spotkałem? Kilkanaście. Ile z nich nie było bezpośrednio związanych z organizacją i pomocą zawodnikom? Maksymalnie kilku. Wiem, że powtarzam to przy okazji praktycznie każdej krajowej imprezy, którą opisują na blogu, ale przypomnijcie to sobie za każdym razem, gdy zarzucicie coś piłkarzom. Piłka nożna to sport, który ma ogromne ilości aktywnych kibiców. Kolarze nie mają niestety czasu na takie pierdoły jak odwiedzanie lokalnych wyścigów, bo w tym czasie jeżdżą pewnie na rowerze… I w sumie się nie dziwię. Przez cały dzień nie mogę pozbyć się uczucia, że też bym po okolicach Ostródy chętnie pojeździł rowerem.