Pański zawód? Szosowy Berlin
Wypełniam właśnie wniosek wizowy i utknąłem na polu: ZAWÓD. Po minionym weekendzie wpiszę tam chyba: Berlin rowerem szosowym. Dla ludzi, których czytanie przeraża lub nudzi, odpowiedź na pytanie z tytułu brzmi: nie brać tam szosy!
Jako zadeklarowany kolarz szosowy, prowadzący bloga, teoretycznie szosowego, muszę to napisać: Berlin zawodzi. Skąd wziął się ten pomysł – nie wiem. Dwa dni przed długim weekendem stwierdziliśmy, że nie chce nam się walczyć z górami i można spróbować czegoś nowego. Padło na stolicę naszego zachodniego sąsiada – oprawcy, najeźdźcy. To pewnie ostatnie lata kiedy ma to jeszcze sens i panuje tam tak zwane high prosperity. Wkrótce na pewno zaczną wypłacać nam reparacje powojenne i przestanie być tam tak wesoło. Berlin leży jakieś 6 godzin autem od Warszawy (więc idealnie, aby wyjechać po pracy i dojechać przed porą spania) – byłoby pewnie bliżej, gdyby nie doskonałe lody z Oreo w Burger Kingu i McD, które mijamy co chwilę. Poza tym, skoro już wykosztowaliśmy się na najdroższą autostradę świata, od Łodzi do granicy, jadę nią wolno i dokładnie. Skoro zapłaciłem, to korzystam!
Nie wiem, czego się spodziewałem jadąc tam, przecież to tak, jakby ktoś przyjechał pojeździć po Warszawie. Ludzie poleciliby mu słynna pętlę Gassy, wizytę nad doskonałym zalewem Zegrzyńskim no i może pętlę po Kampinosie, której i tak by nie doczekał, bo umarłby na dojeździe w weekendowym korku przed Nieporętem dzień wcześniej. Tak czy siak, oczekiwałem czegoś więcej. Skoro Strava Local prezentuje najlepsze szosowe trasy dla Berlina, to przecież muszą być one super! Dupa.
Berlin ma prawie dwukrotnie większą powierzchnię niż Warszawa. Oznacza to, że jeśli przyjmiemy, że miasto jest okrągłe, to linia od centrum do obrzeży jest dłuższa o raptem 4 kilometry. Ludzi w nim też jest 2 razy więcej. Żeby było uczciwie, próbujemy 3 najbardziej reprezentatywnych pętli, w 3 zupełnie odmiennych kierunkach ruszając z okolic centrum. Wyjazd to masakra. Dojazd do miejsca, w którym da się sensownie rozpędzić zajmuje 60-90 minut i gdy tam dojeżdżamy, już stresuje mnie myśl o tym, że będę musiał wracać w takich samych warunkach.
Berlin, miasto rowerowe
Każdy przewodnik w internecie Ci to powie. Jestem pewny, że Berlin jest jednym z najlepszych miast świata do przemieszczania się rowerem – szczególnie biorąc pod uwagę jego zaludnienie. Znalezienie ulicy bez ścieżki rowerowej graniczy z cudem, a kierowcy na prawoskręcie przepuszczają mnie, zanim jeszcze pomyślę, że będę tamtędy jechał. A nawet nie – inaczej. Przepuszczanie oznaczałoby, że robią mi przysługę. Rower w tym mieście jest po prostu pełnoprawnym uczestnikiem ruchu i samochody nie robią łaski zatrzymując się, tylko po prostu każdy jedzie tak, jak powinno się jechać. Osobne pasy dla różnych kierunków jazdy, ścieżki wytyczone przez skrzyżowania, światła dla rowerów i tak dalej…
Tylko że dla szosowca to tak nie działa. Ścieżki idą czasem po asfalcie, czasem po chodniku, czasem po kostce, a czasem po płytach. Światła są co 200 metrów i jakoś tak pechowo ułożone, że po 500kilometrach, które tam przejechaliśmy, moje klocki hamulcowe wyglądają jak po wizycie w Alpach, a bloki w butach jak po przebiegnięciu maratonu. Mija trochę czasu zanim odkrywamy, że ze ścieżki wcale korzystać nie trzeba, a światła jedynie sugerują kto ma pierwszeństwo. Tak przynajmniej sugeruje nam zachowanie lokalsów.
Formalnie, Berlin składa się z 620km ścieżek rowerowych, z których 150km jest obowiązkowa, 190km tras rowerowych typu off-road, 60km pasów dla rowerów na drogach, 70km buspasów dostępnych dla rowerów, 50km chodników dzielonych dla pieszych i rowerzystów. Aha i najważniejsze: jeśli na ścieżce rowerowej chcesz skręcić na skrzyżowaniu w lewo, oznacza to, że musisz dwukrotnie przeciąć ulicę – nie da się zrobić tego po kątem 45 stopni, ergo – zawsze zatrzymujesz się na jakimś czerwonym.
Brandenburgia piękną jest… tylko, że nie tutaj.
Ale to nic, bo przecież ogromne jeziora, piękne wioski Brandenburgii oraz zielone pola nam to wynagrodzą. No niestety nie. Owszem, zdarzają się świetne (jak na lokalne, płaskie warunki) drogi jak na przykład okolice Poczdamu i Wannsee albo dalekiej północy – miejscowości Eberswalde. Tylko że w dalszym ciągu jest tam nudniej i mówiąc dostaniej – brzydziej niż u nas na Kaszubach, Świętokrzychach, czy Mazurach. Generalnie im dalej wyjeżdżamy od Berlina, tym jest lepiej, ale robienie pętli powyżej 150km, jest kłopotliwe, bo nasza średnia prędkość brutto nie przekracza zazwyczaj 20km/h – przy pętlach Warszawskich jest 0 połowę wyższa. Po tych kilkuset kilometrach, dróg do polecenia znalazłbym może ze 40km. Okazuje się, że nawet lokalsi jeźdżą tu robiąc kółka po krótkich pętlach. Ci najbardziej zdesperowani mogą wpaść na zamknięte jakieś 10 lat temu lotnisko Tempelhof. Zostało ono zaadaptowane na park, ale pasy startowe zostały. Trochę jak jazda po torze, tylko dłuższe i bez band.
Po raz pierwszy od dawna, już 3. dnia nie chce nam się jeździć szosą (choć oczywiście idziemy), ale 4. musieliby nas chyba wsadzać na nią siłą. Jedyną możliwością jest wyjazd z miasta kolejką/pociągiem (metro ma tutaj 473km tras, a tramwaje 120km), ale pojechaliśmy przecież sprawdzić trasy Stravy. Zawiodła nas.
Berlin, the greatest city in the world kropka
Jeśli dotrwaliście z czytanie tutaj, pewnie myślicie, że jestem niezłym głąbem. Tak się jednak składa, że życie to jednak nie tylko rower szosowy i nie tylko rower MTB. Say whaaat?!
Mówię Berlin, myślę o filmach Berlin Calling (oraz genialnym albumie), Atomic Blonde oraz Biegnij Lola Biegnij. Rzeczywistość jest zbliżona.
Otóż: Berlin jest jednym z najlepszych miast na świecie. W przestrzeniach zamkniętych pachnie tam sikami, w otwartych marihuaną, ludzie mają dziwne włosy i kolczyki w dziwnych miejscach. Może dlatego co drugi mieszkaniec tego miasta nie ma żony/męża. Średnio 70% lokali to wypchany po brzegi doner kebab albo azjatyckie jedzenie. Muzea pękają w szwach, jest ich więcej niż gdziekolwiek indziej, a eksponaty są bardziej oryginalne niż te w miejscach, z których je ukradli zabrali. Ba! Muzeów jest tutaj ponad połowę więcej niż deszczowych dni w roku!
W każdym możliwym miejscu znajdują się nawiązania do wojny, podziałów oraz wielkie kolumny, złote posągi, zamki i inne imponujące budynki.
A jeśli gdzieś akurat nie ma imponującej budowli to pewnie gdzieś w okolicy jest przynajmniej kawałek słynnego muru. Pewnie nawet pomalowanego w ładne graffiti. Najdłuższy fragment nazywa się Ease Side Gallery i ma 1,3km czyniąc go najdłuższą otwartą galerią na świecie. Człowiek się na to napatrzy i sam ma ochotę potem zrobić coś ładnego… władze miasta wydają rocznie 35 milionów euro na zmywanie tych, które akurat komuś nie wyszły lub sugerują, że kibice Arki Gdynia mieszają bigos łokciem.
Niezależnie od tego, co kto lubi, każdy znajdzie tu coś dla siebie. Podczas wieczorno-sobotniej przejażdżki mijamy plac w centrum zasypany ludźmi przy busach z dudniącym techno wśród ulotek, o tym jak rozpoznać, który narkotyk najlepiej wziąć. 3 minuty dalej są już muzea oraz multimedialne pokazy o Murze Berlińskim oraz tysiące zwykłych turystów kursujących pomiędzy sklepami, a głównymi atrakcjami miasta. Nie wiem, ile czasu zajęłoby zobaczenie wszystkiego – my wracamy z większa listą rzeczy, które chcielibyśmy zrobić niż te, które zrobiliśmy. W każdy weekend w tutejszych klubach bawi się z 50 000 osób.
Gdzie szosa nie może, składaka pośle
Przewidując, że Berlin może nie być najlepszym miastem do zwiedzania za pomocą szosy, podobnie zresztą jak żadne duże miasto świata, zabraliśmy ze sobą składaki z Decathlona. Jeden zwykły, jeden elektryczny. Ten drugi oczywiście od razu popsułem, jak to regularnie bywa z rzeczami, który biorę na testy. Można więc powiedzieć, że jeden zwykły, drugi też zwykły, ale cięższy. Moje spostrzeżenia o nich znajdą się w kolejnym wpisie, ale mogę powiedzieć jedno: nie ma lepszego sposobu na zwiedzanie miasta niż mały, miejski rowerek!
Większość ludzi pewnie nie wychodzi 3 dni z rzędu na kilka godzin ciągłej przejażdżki składakiem zaraz po powrocie z wypadu szosowego. My nie jesteśmy jak większość. Berlińskie Muzeum Terroru mogłoby się od nas uczyć patrząc jak spędzamy czas wolny. Przemieszczanie się nimi uzmysławia nam, że faktycznie: Berlin jest przedoskonały jeśli przemieszczasz się na dwóch kółkach. Ścieżkami dojedziesz wszędzie, sprzęt zostawisz na każdym rogu. Jesteś normalnym uczestnikiem ruchu, tylko szybszym niż pieszy, poręczniejszym i bardziej zwinnym niż człowiek na zwykłym rowerze i przemieszczasz się przyjemniej niż samochodem.
W centrum Berlina aut jest stosunkowo niewiele, a kierowcy spokojni. Nie dość, że niewiele to jeszcze strefy ekologiczne sprawiają, że nie jeżdżą tam stare śmierdziele (przed wyjazdem warto poczytać o naklejkach na szybę oraz restrykcyjnych zasadach parkowania). Przez kilkadziesiąt godzin jazdy zatrąbiono na mnie raz – jak z przyzwyczajenia wleciałem na czerwonym prosto pod auto na prawoskręcie. Wieczorami zdarza nam się jechać ulicami, które są puste po horyzont. Nieważne czy wąskimi, lokalnymi, czy trzypasmowymi.
Dodajmy do tego fakt, że miasto sprawia wrażenie, że jest w nim więcej parków niż budynków i mamy przepis na sukces. To trochę śmieszne, bo parki zajmują tyle samo miejsca co Warszawie (~10%). Różnią się jednak tym, że u nas są głównie drzewa, a pod nimi skoszony trawnik, a tam roślinność wygląda jak na łące na przedmieściach. Parki są przecież potrzebne w mieście, w którym mieszka grubo ponad 100 000 psów. Jeśli dodamy do nich ogólnie nazywane “tereny zielone” oraz wodę, okaże się, że pokrywają one prawie połowę miasta!
Do tego jeszcze jeziora i rzeki. 1700 mostów w obrębie miasta to więcej niż znajdziemy nawet w Wenecji, a 180km szlaków wodnych, po których można pływać, umożliwia zwiedzanie dużej części miasta z poziomu wody.
To nie jest blog turystyczny (jeszcze), nie będę wdawał się w szczegóły. Uwierzcie mi jednak na słowo, że jeśli chcecie zostać turystami, nadrobić zaległości kulturalne po sezonie, zabrać rodzinę na weekendowy wyjazd, luzacko pokręcić się po obcym mieście, czy w końcu (i przede wszystkim) zjeść najlepsze kebaby świata, Berlin to obowiązek.
Ale ja już pojechałem i wziąłem szosę!
Jeśli jesteś już w Berlinie, wziąłeś ze sobą szosę i pośpiesznie szukasz gdzie jechać, oto lista miejsc, których odwiedzać nie warto, ale nic lepszego nie znajdziesz:
Teufelsberg, czyli diabelska góra – całe 120 metrów nad poziomem morza. Podjazd ma 600 metrów ze średnią 7,3%. Podjeżdżamy go składakami. Ze szczytu widać panoramę miasta albo w wersji płatnej (7 euro za zwiedzanie byłej bazy amerykańskiego NSA), albo darmowej. Tej darmowej nie znajdujemy.
Okolice jeziora Wansee i droga do Poczdamu. Sądząc po ilości osób na trasie – główne miejsce wypadów dla lokalnych szosowców. Lekkie pagórki i dobry asfalt, droga przez las z od czasu do czasu odsłaniającym się gdzieś pomiędzy drzewami jeziorem.
Tereny na północny wschód od Berlina, im bliżej granicy, tym lepiej. Ruch samochodowy praktycznie zerowy, a do tego pojawiają się większe wzniesienia.
Rundka po pasach startowych lotniska Tempelhof
Runda dookoła lotniska Schonefeld – biorąc pod uwagę ruch w okolicy jest to alternatywa dla wspomnianego powyżej jeziora, tylko bez turystów i niedzielnych rowerzystów, jako że widoków nie ma tu żadnych.
Sklepy rowerowe. To jest ciężki temat. Ludzie z internetu polecili nam Keirin i od niego zaczęliśmy. Wizyta skończyła się po 3 sekundach. To trochę jakby polecić komuś w Warszawie Antymaterię (no offence, serwisowałem tam ostatnio rower i bez zarzutów) – wchodzisz do środka i zastanawiasz się gdzie jest ten sklep. Tak wygląda większość sklepów i serwisów w Berlinie. Niewielkie pomieszczenie i rowery miejskie albo ostre koła. Odpuszczamy nawet 8bar showroom, na który cieszyłem się długo. Google sugerują, że w nim też są na ścianie 4 ramy, na podłodze jeden stolik, dwa krzesełka i pan z brodą, który buduje właśnie rower bez przerzutek.
Jestem masowym, prymitywnym, mainstreamowym odbiorcą. Lubię sklepy i zakupy. Żaden ze sklepów mnie już nie cieszy, wszędzie mają to samo. Aż w końcu trafiamy zupełnym przypadkiem do Zweirad-Center Stadler oznaczony jako “największe centrum rowerowe w Niemczech”. Pierwszy rzut oka – półki po horyznt i typowy dyskont: wszystko w promocji i średniej jakości. Chwilę później dostrzegam jednak perełki: Lightweight Urgestalt na Enve’ach i Dura Ace’ach przeceniony z 10 000 euro na 8500, odzież Assos, części do Campy i wszystko to, co normalnie widzę tylko w zasobach sklepów internetowych. Może się to wydać oczywiste, ale jak chcesz kupić w normalnej cenie Conti GP4000 II, albo łańcuch Chorusa to w naszej stolicy jest z tym problem. Tu wszystko na miejscu w rozsądnych cenach. Nic oczywiście nie kupujemy, ale fakt, że możesz porównać na żywo wygląd 15 różnych pedałów (co za złe słowo?!) jest piękny.
Z klasycznych obiektów wartych odwiedzenia odnotować warto velodrom. To miejsce magiczne, bo stojąc jakieś 10-15 metrów od niego, nie byliśmy w stanie go zlokalizować. Z zewnątrz (przynajmniej od strony, od której podjechaliśmy) widać schody i łąkę. Otóż: tor kolarski jest schowany w niecce, która wykopana jest na minimalnym wzniesieniu otoczonym schodami i blokami. Ani trochę nie przypomina naszej imponującej BGŻ Areny oraz toru w Manchesterze, o którym pisałem jakiś czas temu. Niestety, trafiamy w czas remontów i zobaczyć możemy go jedynie przez szybę – tak, tor widoczny jest z zewnątrz jeśli wejdziemy do środku tego wulkanu lub z poziomu parkingu podziemnego. Obok niego, w tym samym budynku, jest też basen (a dokładnie to dwa olimpijskie, jeden do nurkowania i jakieś mniejsze), na który również możemy zajrzeć jak prawdziwi zboczeńcy.
Jak na obiekt budowane przez 4 lata i kosztujący prawie 140 milionów euro, będący swego czasu największą halą koncertową w Berlinie, trzeba przyznać, że zamaskowany jest bardzo dobrze.
Jak widzisz, polecanych miejsc jest niewiele. Zdecydowanie lepiej pojeździć składakami po mieście. To nie frustruje, a czas biegnie szybciej. Nocne przejażdżki po mieście to czysta przyjemność, a zaoszczędzony czas proponuję spędzić na poszukiwaniu najlepszego donerka w mieście oraz testowaniu, czy curry-wursty różnią się pomiędzy różnymi budami. Kebaba w tym mieście schodzi ponad 60 ton dziennie, a kiełbasek z curry 70 milionów w ciągu roku!
Koniec końców nie przejechaliśmy na tyle dużo okolic, aby wypowiadać się autorytatywnie na temat okolic Berlina. Samo miasto wymaga także wielokrotnie dłuższego pobytu, aby zobaczyć wszystko, co jest tego warto. Jedno jest pewne: z rowerem szosowym już nigdy tam nie wrócimy…