My.

Oto my. To znaczy dla Was jesteśmy “nimi”, ale to jednak dalej my. Jest nas coraz mniej, bo wraz z wiekiem coraz trudniej się zebrać. Powody są różne. Czasem na przykład dysk wypada od nagłego poderwania się z krzesła. Na przykład, gdy okazało się, że sik nie wytrzyma przygotowywania “jeszcze tylko jednego slajdu”. Ewentualnie dziecko, które wypadło równie niespodziewanie, co ten sik. Nowych ludzi nie poznajemy na tyle dobrze, by odważyć się na wyjazd z nimi, ale na szczęście czasem coś tam się jeszcze udaje. Tym razem to:

Przez większość czasu wyglądamy jak żule spod sklepu. Na zdjęciach widać te pozytywne emocje, które daje nam sport i które nakręcają nas do dalszego działania. Bo te pomysły są zawsze dobre.

Dokładnie tak wyobrażaliśmy sobie siebie, gdzieś w połowie drogi z 30 do 40 lat. Tu na przykład odwiedzamy miejsce, w którym Michał wpadł do kociołka w młodości.

I inni.

W tym wpisie powinni się też pojawić pozostali aktorzy przedstawienia – przede wszystkim pieski.

Ale też ludzie, głównie z siatkami:

No i czasami jakieś zwierzątka:

Plan.

A plan był sam w sobie bardzo dobry – korzystając z tego, że przyjechaliśmy na kilka dni do Warszawy – wyjechać z niej na weekend i przeżyć przygodę. Mieliśmy jechać nad morze, ale wizja podróżowania w covidowskim świecie drogimi i zatłoczonymi Intercity nie wydawała się zbyt dobra. Wymyśliłem potem super trasę do Działdowa, ale zostało to odebrane jako dowcip.

Autor: Michał W.

Decyzja zapadła w piątek wieczorem i okazało się, że aby nie jechać pociągiem z Trójmiasta, będziemy podróżowali pociągami cztery razy. W sobotni poranek udaliśmy się do Czeremchy.

Czerem co?

Tak, Czeremchy. Jak spojrzysz na mapę Polski, to będzie to tam całkiem po prawej. Byliśmy kiedyś z przemekzawada.com na jednodniowej przejażdżce gdzieś pod Białymstokiem. Było to najnudniejsze miejsce świata. Byliśmy też kiedyś na Wielkanoc, pojeździć gdzieś pod Brańskiej (to też tam po prawej). Było to drugie najnudniejsze miejsce świata, a lokalsi się na mnie obrazili, że tak piszę. Nawet album na fejsie nazwałem wtedy: “Prawdopodobnie najnudniejszy, kolarski album świata”. Pomyślałem więc, że warto dać okolicy drugą szansę, aby utwierdzić się w tym przekonaniu. Potwierdzam, w dalszym ciągu tak uważam. Jeśli więc jesteś podlaszczaninem (?), nie czytaj dalej tego wpisu, aby nasze relację się nie zepsuły.

Dodatkową zachętą był fakt, że przed wizytą odwiedziłem oczywiście Nonsensopedię i przeczytałem fragment o nazwie: Podlaskie zwyczaje.

Do Czeremchy proszę pana to ja mam bardzo dobre połączenie. Wstaję wcześnie rano, o 6.50 wsiadam na wschodnim do pociągu, w Siedlcach się przesiadam (wraz z tysiącem innych rowerzystów, dzięki czemu mamy okazję pograć w rowerowo-kolejowego Sokobana) i o 10 melduję się w Czerem…sze?

Co? Nico.

Wyszło nam z tego 362km i jak ktoś mnie zapyta, co widziałem po drodze, odpowiem że: nic.

Dzień pierwszy (197km/704m, 8:10h moving time ): https://www.strava.com/activities/3713943550
Dzień drugi (165km/616m, 7:20h moving time: https://www.strava.com/activities/3717848196

Śpimy w Sokółce, bo tylko tam jest sensowny (dostępny) nocleg.

Nie będę ukrywał, że lasy i drzewa są ładne, ale przeglądając bloga ostatnie imponujące drzewa, o których tu wspomniałem to General Sherman w Kalifornii i jakieś drzewo na Tajwanie, ale nie mogę napisać nazwy, bo nie znam tych literek. Pola też są ładne, domki na wsiach są ładne, brak ruchu jest fajny, brak ludzi też jest fajny. W ogóle wszystko jest takie ciche i przyjemne. Jakbym był na emeryturze albo wypalonym korpoczłowiekiem, pewnie byłbym zachwycony. Ale nie jestem.

Nie to, że jest brzydko – oczywiście że nie jest. Nie jestem po prostu pewny, czy Puszcza Białowieska to najlepsze miejsce na wypad z rowerem a Green Velo jest tym, czego szukaliśmy. Bo jeśli zapytasz mnie, co z trasy zapamiętałem, odpowiem tak:

Nieskończenie długie leśne ścieżki przez lasy:

Nieskończenie długie szutry, duża część pokryta taką tarką, jakby dopiero co przejechał po nich ratrak.

Nieskończenie długie asfalty (lub drogi asfaltopodobne). Zarówno te idealnie dobre, jak i takie, na których modlisz się o powrót szutru.

No i oczywiście bruki. Bruki takie, że nie powstydziłyby się ich najgorsze wiosenne klasyki.

Jedną wspólną rzeczą dla tych wszystkich dróg jest brak sklepów. Jeśli więc planujesz się wybrać tak jak my, na bardzo lekko i w upalny, lipcowy dzień, miej świadomość, że Twoje siki staną się na koniec dnia pomarańczowo-rdzawe.

Pierwszy sklep znajduje się na 28. kilometrze, w dużo mówiącej miejscowości Topiło – słynny OSZOŁ (tu jego profil na facebooku). Niestety, okazuje się, że otwierają go dopiero za tydzień. Drugi jest na 50km. w Białowieży, omijamy go, bo wydaje się kiepski i zakładamy, że w takim mieście jak Białowieża na pewno jest ich więcej. Okazuje się, że na naszej trasie przejazdu przez to miasto, akurat nie ma. Rower Pandy, gdy tylko słyszy o pomyśle cofania się, gubi powietrze z przedniego koła. Mamy XXI wiek, więc naprawia się samo – wystarczy trochę dopompować, ale daje nam to jasny sygnał: nie wracajcie się.

Pomysł jest to bardzo dobry, bo kolejny sklep, bardzo sprytnie ukryty i z mocno ograniczonym asortymentem znajdujemy w okolicach 100km, a potem zostaje już tylko jeden, nie pamiętam gdzie. Tu rzecz warta przypomnienia: 50km na szosie ma się do 50km gravelami po szutrach jak 50 minut w Maybachu z kierowcą do 50 minut w żółto-czerwonej śmierci o 8:47 na Mordorze w deszczowy, listopadowy poranek.

Nocleg.

Nocleg w Sokółce jest tak naprawdę naszym jedynym wyjściem. Rezerwujemy go w piątek i to głównie on odpowiada za ostateczny wygląd naszej trasy. Gdyby nie on, skazani bylibyśmy na: “A moje miasto to Białystok. A moje życie to Białystok.” Decydujemy się na miejsce o mocno przewrotnej nazwie Zajazd Zacisze. Plusów ma wiele: mamy kuchnię, dwa pokoje, wspólną łazienkę, Biedronkę i co najmniej dwie pizzerie w przyzwoitej odległości.

Minut jest taki, że noc spędzamy ze Sławomirem i Zenkiem (Zenek jest z Podlasia). W Zaciszu odbywa się właśnie wesele, które później okazuje się po prostu urodzinami. Miły masaż pleców łóżkiem przenoszącym bit zarzuconym zza konsoli, przynosi ukojenie w niedzielę, która wita nas prognozą mówiącą o 0% szansie na deszcz, który widzimy za oknem.

Może i w nocy było głośno, ale przynajmniej nasze rowery tego nie słyszały, bo przytwierdzony były do całkiem lichego ogrodzenia przy jakiejś bocznej uliczce. Takie rzeczy mi jednak niestraszne, bo mam poważną linkę z 4-cyfrowym kodem bezpieczeństwa. Ha! Nikt normalny nie pokusi się o kradzież sprzętu za kilkadziesiąt tysięcy wystawionego w środku nocy na widok przechodniów i przypiętego w ten sposób. To przecież jawna prowokacja*.

*nie biorę odpowiedzialności za swoje słowa.

Mocny bit zarzuca Dj zza konsoli
Bassu nie żałuje, zasnąć nam nie pozwoli
Wyostrzone zmysły odbierają fale
Nie brakuje nam sił, sił nie brakuje wcale

Toples – Tutaj gra dobry DJ.

W nocy budzą mnie jeszcze okrzyki do hitu, którego nie znałem, a teraz nie chce opuścić mojej głowy. Mam jednak wrażenie, że DJ dobrze wie, że wszyscy znają tylko refren (albo po prostu wyjątkowo mu się on podoba) i zapętla w nieskończoność fragment: “Tutaj gra dobry Dj Nananana dobry Dj tutaj gra”. Prosze nie klikać w linka powyżej, bo utwór naprawdę nie opuszcza już głowy, a trochę przypał nucić go w kolejce po bułki. Z drugiej strony zastąpił on Króla JKM śpiewającego “Bosak, Bosak” (0:33). Nie wiem, co się ze mną dzieje.

Niedziela.

Jeśli chodzi o niedzielę, to od soboty różni się tym, że jest trochę więcej asfaltów, trochę mniej sklepów, więcej Green Velo i zdecydowanie więcej pod wiatr. Gdzieś po drodze kończy nam się też szuter i lądujemy w podmokłym gnojowisku – drodzy sponsorzy, przyślijcie nowe buciki. Poniżej lista miejsc, które mogę w szczególności polecić na niedzielnej trasie:

  1. Nowoczesny dworzec w miejscowości Czeremcha i sklep z lokalsami przy piwku na przeciwko.
  2. Można też pokusić się o śmieszne nazwy miejscowości, ale niestety większość z nich widzimy tylko na mapie, bo tabliczek brak.

Czy warto.

W moje gusta niestety wschód Polski się nie łapie. Na trasie jest tak, że im bardziej na północ, tym ładniej. Ja wiem, że mówienie o Puszczy Białowieskiej per “nudna” jest prymitywne, ale dla mnie jest ona po prostu nudna na rowerze (przynajmniej w kontekście szutrów). Tak jak i całe Podlasie. Wyjątkowo ładne tereny zaczynają się powoli pojawiać po przekroczeniu (na północ) wysokości przejścia granicznego w Bobrownikach. Tylko że jak już tam jesteś, równie dobrze można jechać np. na Suwalszczyznę, która według mnie jest ciekawsza – bo więcej pagórków i jezior. Poza tym, nie widziałem żubra, więc lipa.

Jedno jest pewne: tak wiele szutrówek i tak długiej siatki dróg leśnych próżno szukać gdzie indziej. Z perspektywy opony 35mm bardzo często nie są to jednak niestety komfortowe szutrówki. W zamian dostajemy jednak naprawdę minimalną ilość cywilizacji. Jeśli chcesz odpocząć od ludzi lub wmawiać sobie, że to jest zupełnie inny świat i życie tam jestem przecież bezproblemowe, będziesz zadowolony.

Zadowoleni będą też Ci, którzy lubią przyglądać się detalom – architekturze, zwierzętom, naturze generalnie. Tylko że nie jest to czynność, którą łatwo łączy się z tą namiastką kolarstwa, którą my uprawiamy.

Wszystkich Podlasian bardzo serdecznie przepraszam.

Tymczasem idę sobie na fotelu puścić dobrego DJa, żeby mi plecy rozmasowało.