Muszę Wam się do czegoś przyznać – pierwszy raz w życiu zarobiłem na blogu pieniądze. Nie gadżety, nie vouchery, ale normalne, elektroniczne, przelane na konto w banku pieniądze. Zanim zamkniecie stronę i krzykniecie „gość się skończył na Kill’em all, więcej go nie czytam, bo na mnie zarabia i się sprzedaje!„, dajcie się wytłumaczyć. Byłem w zeszłym roku na testach NAJLEPSZYCH ROWERÓW ŚWIATA w Austrii. Przepraszam za Capslock i to stwierdzenie, ale specializedowe pranie mózgu mi się jeszcze trochę udziela. Miałem wrócić na weekend prosto na Kaszebe Rundę, więc trochę mi się spieszyło. Jak to zwykle bywa, jak się człowiek spieszy, dzieją się rzeczy. Przez nieoczekiwany zwrot wydarzeń, utknąłem na noc we Frankfurcie. Przypomniało mi się niedawno, że za takie rzeczy należą się pieniążki. Napisałem do Lufthansy, że „helooou?” i dwa dni później miałem na koncie zadośćuczynienie w postaci 1076zł (co ciekawe, nasza reklamacja za odwołany lot z Los Angeles jest rozpatrywana od 2 miesięcy, a żeby ją przyspieszyć, musielibyśmy napisać reklamację na reklamację).
1076zł – życie można zacząć na nowo. Można też wydać na głupoty. Postanowiłem sprawdzić, czy 1076zł wystarczy, aby spędzić trochę czasu w ciepłych krajach w stylu prawdziwej cebuli.
Biedaki cebulaki
Na wstępie muszę coś wytłumaczyć: wyjazd cebulowy nie oznacza „najtaniej jak się da”. Gdyby tak było, pojechalibyśmy z namiotem, jedli znalezione po drodze pomarańcze i popijali wodą z kałuży. Prawdziwi podróżnicy, ultramaratończycy, sakwiarze, wycieczkowicze i masa innych ludzi może spojrzeć na nas, jak lud na królową Francji, Marię Teresę, gdy ta na stwierdzenie, że są głodni i nie mają chleba, odpowiedziała im, by jedli ciastka. W temacie podsiodłówek jestem nowy, ale #cebulę ćwiczę całe życie.
W naszym cebularstwie chodziło o to, by spędzić czas godnie. By na dworze świeciło słońce, widoki były niezłe, w oddali widoczne było słońce, rano można było strzelić selfika w eleganckim hotelu, by rowery były lekkie, ciuchy ładne, w kawiarni była kawa i w ogóle by być królem Instagrama. Do tego oczywiście odwiedzić maksymalnie dużo, miejsc przy możliwie najmniejszym zużyciu urlopu. Takie zgrupowanie kolarskie dla oszczędnych i zapracowanych.
Pojechaliśmy więc do słonecznej Hiszpanii, nieco obok kolarskiej mekki (bo w Calpe to ja jestem codziennie na Facebooku). W ciągu 3,5 dnia przejechaliśmy rowerem 642 kilometry i 9664 metrów w pionie. Pedałowaliśmy ponad 30 godzin (moving time). Założyliśmy, że to mniej-więcej tyle, ile pokonuje klasyczny ambitny kolarz-amator jadący na tydzień do wspomnianego Calpe.
Wyglądało to jakoś tak (nie patrzeć na sumę przewyższeń – jest wygładzona)
[map style=”width: auto; height:400px; margin:20px 0px 20px 0px; border: 1px solid black;” maptype=”ROADMAP” gpx=”https://hopcycling.pl/wp-content/uploads/20190218235345-84004-data_1708nodes.gpx”]
Two guys,
one bag*
Postanowiliśmy zmieścić dwie szosy do jednej walizki – B&W International Bike Case. Napiszę to w skrócie – czy się udało? Tak. Czy powtórzymy to kiedykolwiek – na pewno nie. Zmieściliśmy do niej dwie szosy (ważące w sumie jakieś 14kg) bez pedałów, ale za to z bidonami i kaskami i zamknęliśmy się w limicie 30kg na styk.
Pakowanie zajęło nam dobrych kilka godzin. Odkręcony hamulec, przerzutki, kierownice, mostki, zdjęty łańcuch i tak dalej. Problemem było 4. koło, przez które kufer się nie zamykał. Gdyby ktoś nam je zabrał – operacja byłaby prosta i przyjemna.
Ostatecznie się jednak udało i koszt 550zł za rower podzielił się na dwie osoby.
*jeśli wyobrażaliście sobie rzeczy widząc ten tytuł to szanuję ;)
Ile pieniążków potrzeba?
Bilet: Modlin -> Walencja -> Modlin: 235zł
Bilet dla roweru: 550zł / 2 = 275zł
Nocleg I (+obiady+śniadania ): 360zł/2 = 180zł
Nocleg II: 195zł / 2 = 97,5zł
Nocleg III: (+śniadanie): 246zł / = 123zł
Nocleg IV: 164zł / 2 = 82zł
Parking: 33zł / 2 = 16,5zł
Dojazd na lotnisko: 90km * 0,83zł (kilometrówka) / 2 = 75zł / 2 = 37,5zł
268zł na: 2x Burger King, 2x Pizza, 2x kanapka obiadowa, zapasy w Decathlonie, kilka wizyt w przydrożnych sklepach na ciastka i czekolady
W sumie: 1313zł, czyli o 237zł za dużo.
oznacza to, że w Decathlonie w Walencji, musiałbym kupić 24 pary skarpetek, aby zmieścić się w budżecie… ale o tym później ;-)
Podręczny słowniczek Hiszpańskiego
jedzenie – comida
picie – bebida
nocleg – alojamiento
bardzo zimo / bardzo ciepło – muy frío / muy caliente
boli mnie tutaj – dolor de testiculos pero aqui (i pokazujemy palcem)
bardzo drogo – muy caro
w Polsce jest taniej – Es mas barato en polonia
popsuło się – está roto
Cebula ma warstwy, kolarz ma warstwy
W ramach cięcia kosztów, nie dokupujemy żadnego bagażu – oznacza to, że musimy się zmieścić do tej „małej, podręcznej torebki” zamiast „podręcznej torby”. Taki bagaż to 40 cm x 20 cm x 25 cm – jest to tak mało, że Ryan nie podaje nawet jego maksymalnej wagi. Jeśli zaczynasz zastanawiać się, czy but spakowany wypchany rzeczami i spakowany do kieszeni jest bagażem, czy ubraniem to wiedz, że należy Ci się order Virtutti Cebulari.
Przypomina nam się, że przecież musimy zabrać wiele rzeczy, które ze względów bezpieczeństwa lecieć powinny w bagażu rejestrowanym. Rozpoczyna się kolejny proces:
Logistyka, czyli czy rozkuwacz do łańcucha owinięty w majtki, schowane w skarpetce, w bucie, niesionym w kieszeni bluzy rowerowej to bagaż?

Za bagaż służy nam 9-litrowa podsiodłówka z Planet X – PODSACS. 9 litrów to więcej niż potrzebujemy. Lecimy w ubraniu cywilnym – kurtki zamieniamy na bluzę rowerową, adidasy (jak i całe cywilne ubranie) zostawimy w walizce na miejscu.
W podsiodłówce mam:
– 2 pary skarpetek
– 2 koszulki
– 2 potówki (ciepła i zimna)
– nieprzyzwoicie krótkie spodenki do spania/pływania/jedzenia śniadania
– koszulka cywilna do spania/bywania
– spodenki kolarskie
– zestaw imbusów
– dwie dętki i zapasowa opona
– pompka
– ciepła czapka pod kask i rękawiczki
– rękawki, nogawki
– kurtka ultralight
– ładowarki i kabelki
– GoPro, aparat Sony Rx0 i powerbank
– łatki, spinka do łańcucha
– soczewki
– buty do chodzenia (o takie, przeznaczone do chodzenia w wodzie – składają się lepiej niż klapki)
Gdybym jechał na miesiąc – pewnie zestaw byłby niewiele większy…
Walencja… i co dalej?
Rower jest fajny, bo składasz, wsiadasz i jedziesz. Lotnisko w Walencji też jest spoko, bo ktoś je chyba źle zaprojektował, przez co jeden z korytarzy się urywa tworząc idealne miejsce na postawienie tymczasowego warsztatu rowerowego. Złożenie wszystkiego do kupy i przebranie zajmuje nam prawie godzinę. Wszystko spoko, tylko CO ZROBIĆ Z TĄ CHOLERNĄ WALIZKĄ?!
Rowery mogliśmy przywieźć w kartonach i gdzieś je zbunkrować. Tylko co jeśli znikną pod naszą nieobecność? Gdzie w niedzielny wieczór znajdziemy nowe kartony? Nie dałoby mi to spać. Wystosowałem jakieś 15 maili do hoteli w Walencji, czy ktoś może nam przetrzymać bagaż. Nikt się nie zgodził. To oczywiste, robi się to nieco inaczej. Przecież testowałem to już w Lizbonie jadąc składakiem do Algarve.
Przetrzymanie bagażu w hotelu działa tylko wtedy, gdy rezerwuje się w nim pokój. Wtedy nie ma problemu, nawet na kilka dni. Klepiemy więc rezerwację z niedzieli na poniedziałek w ibis budget Valencia Aeropuerto – 38 euro za dwie osoby w przyzwoitych warunkach. Hotel od lotniska oddalony jest w linii prostej o niecałe 400 metrów. I faktycznie, jeśli nie boicie się toczyć walizki poboczem drogi szybkiego ruchu, zjechać nią zjazdem i przenieść przez betonowe barierki, jest blisko. My oczywiście tego nie zrobiliśmy, bo przecież to nielegalne ;-)
W hotelu zostawiamy walizkę, w walizce ciuchy cywilne i jedziemy.
Panie, to nie jedzie.
Jedziemy to mocne słowo. Zamontowanie kilku kilogramów podsiodłówki, nie jest tożsame z jazdą kilka kilogramów cięższym rowerem. Umieszczenie takiego obciążania pod siodełkiem sprawia, że jakikolwiek szybszy manewr sprawia, że rower ląduje przednim kołem skierowanym w stronę nieba. Tak samo z jazdą na stojąco – machnięcie sprzętem w bok to jak strzał 80km/h wiatru w 50mm stożek. W ogóle to rower jest dużo bardziej zwrotny, ale chyba tylko, gdy jedzie się do tyłu. Mija dobre 200km zanim się do tego przyzwyczaimy. Potem jest OK, tylko jedzie się wolniej.
Rowery pompujemy w oddalonym o 10km Decathlonie, do którego dojazd zajmuje nam kolejną godzinę, bo ciągle wpadamy na autostradę. To dobrze, każdy nasz wyjazd musi zawierać w sobie jazdę autostradą, a tym razem mamy to odbębnione już na trzecim kilometrze. Decathlon rekompensuje nam to cenami. Dostępna w nim jest prawie pełna kolekcja Van Rysel (czyli ich nowej linii szosowej) – swoją droga, mam buty i mogę BARDZO POLECIĆ. Są też nieprzyzwoite promocje, na przykład najlepsze skarpetki świata (cena/jakość), czyli ROADR 900 kosztują 5 euro zamiast 30zł. Szybko kalkuluję ile rzeczy muszę kupić, aby wyjazd się zwrócił. Ba, jeśli planujecie zakup 24 par skarpetek (bo przecież i tak się nie wyrasta, a czarne – uniwersalne) – opłaca się kupić bilet do Walencji. Nie mówię już o rękawkach, nogawkach itp.
Potem jeszcze szybki obiad w Burger Kingu, z którego wyprasza nas obsługa centrum handlowego (takiego pod gołym niebem) – ostentacyjnie rozbijamy się więc w pierwszym miejscu, które do centrum nie należy – dokładnie na linii, którą obsługa nam wskazała. Piotrek znajduje kupony i za zestaw z Whooperem płacimy 5 euro!
Czy w tych górach ktoś żyje?
Noclegów nie mamy zarezerwowanych, wiemy gdzie można się ich spodziewać i tam się kierujemy. To nie jest oczywiste, okolice Walencji to nie Ameryka i trafienie na nocleg nie jest proste. Ba, nawet trafienie na sklep nie jest proste. Powiem więcej, trafienie na samochód, a tym bardziej człowieka, często graniczy z cudem. Zaryzykuję stwierdzenie, że stajemy chyba w KAŻDYM napotkanym sklepie. Miasta są puste. Po opuszczeniu Walencji, a po idealnie równych ulicach nic nie jeździ. Jak umrzemy z głodu, znajdą nas za tydzień. To nie to, że tak puściliśmy trasę – poza wybrzeżem, nie ma tu po prostu niczego, co mogłoby zaciekawić zwykłego człowieka. No chyba, że te urokliwe, schowane na górkach miasteczka, które wyglądają jak po apokalipsie zombie. Tam jednak też nikogo nie ma, bo nie ma gdzie się napić kawy.
Czy tam jest ładnie?
I to jest bardzo ładne pytanie. Jak ktoś się mnie zapyta, czy na Teneryfie, Gran Canarii albo Majorce jest ładnie – odpowiem, że tak – jest. W tych pierwszych dwóch przypadkach będzie też pewnie lepsza pogoda. Nie bardzo wiem, dlaczego ktoś miałby przyjeżdżać w te okolice co my. Chyba, że chce odpocząć od ludzi, pojeździć po górkach, lubi dobre i pokręcone asfalty, ma dość miejsc, które ciągle widzi w internecie i lubi takie lekko liguryjskie klimaty… o, to chyba my. Nie mogę jednak z czystym sumienie powiedzieć: hej, jest tam super – jeźdźcie.
Bo takich typowych sztosów, że stajesz przy barierce i klniesz sobie cicho pod nosem, że jest tak ładnie, było naprawdę niewiele. Miejsc, które określiłbym jako częściowo epickie było niewiele i opiszę je niżej.
Pozwólcie, że tym razem pominę opisywanie trasy kilometr po kilometrze. Nie wiem, czy ta, którą zrobiliśmy była najlepsza z możliwych. Wskażę tylko co z wyjazdu zapadło nam w pamięci.
Czwartek.
Początek to wyjazd z miasta, który niczym wartym wspomnienia się nie charakteryzował. Potem nieprzyzwoicie szeroka ścieżka rowerowa wzdłuż drogi, na której ruch jest praktycznie zerowy i wjeżdżamy w krajobraz, który towarzyszył nam będzie przez większość wycieczki.
Od czasu do czasu mijamy jakiegoś kolarza. Przez te 4 dni KAŻDY z mijanych przez nas kolarzy ubrany był na zimowo, z twarzą w pełni zakrytą buffem.


Pierwszy dzień skracamy nieco wcześniej niż planowaliśmy. Na ostatnim podjeździe rozpoczynającym się w miejscowości Almedijar łapie nas zmrok. Trasę planujemy zakończyć 20-kilometrowym zjazdem do miejscowości Onda. Problem jest taki, że jesteśmy zbyt leniwi by się ubrać. Gdy ruszaliśmy, termometry wskazywały pod 15°C, na ostatnim szczycie były już tylko 2°C i dalej spadało. Do tego zapadł zmrok – trochę nam się wszystko opóźniło.
Prawdopodobnie nigdy w życiu tak nie zmarzliśmy, nawet jeżdżąc po Karkonoszach przy -15°C. Było na tyle zimno, że przez trzęsące się ręce ciężko było utrzymać kierunek jazdy – próba ubrania się nie przyniosła już skutków, ciało było wyziębione.
Czy jeśli na wakacjach w ciepłych krajach jest zimno to są to ciepłe kraje?
Na około 5km przed Ondą zaczynamy szukać alternatywnego noclegu. Znajdujemy go cudem 2km od nas, w miejscowości Sueras – co istotniejsze, jedzie się do niego pod górę, a to właśnie to, czego nam trzeba. Lądujemy w Hotel Restaurante Verdia (jedyny nocleg w tym mieście) z przebiegiem 116 kilometrów. Jesteśmy tego dnia jedynymi gośćmi, którzy w nim nocują.
W jego restauracji trafiamy na przyjęcie walentynkowe – są balony-serduszka, śpiewająca pani, kilkunastu gości, których średnia wieku przekracza 80. Jest też nieprzyzwoicie skrupulatny właściciel, które zadaje nam tysiące pytań o to, co chcemy zjeść i jak to zjemy, a gdy okazuje się, że nasz Hiszpański jest zbyt słaby – przyprowadza Azjatkę, która wygląda jak Peik Lin Goh (i zachowuje się nieco jak Awkwafina w „Bajecznie bogatych Azjatach”). Myli nas z Niemcami i po 5 minutach wraca skruszona, gorzko przepraszać, jak gdyby przeczytała w internecie, że za takie porównanie można zginąć. To był bardzo dobry nocleg. I tylko te nocne, taneczne hałasy emerytów, którzy nie dają spać młodym, zmęczonym ludziom…
Piątek
To był ciężki dzień. Zmierzaliśmy do oddalonej o jakieś 160 kilometrów (i ponad 3 w pionie) Morelli. Wspinamy się parokrotnie powyżej wysokości 1000m n.p.m., osiągając maksimum 1363m n.p.m na granicy regionów Walencja i Aragonia.
Na szczególne uznanie zasługują tutaj miasteczka, które może i nie są bardzo małe, ale znalezienie w nich człowieka, a tym bardziej miejsca do napełniania bidonów i brzuchów graniczy z cudem.

Imponująca jest też liczba wiatraków, które mijamy – rozrzucone na wzgórzach, ciągną się w nieskończoność. Tam gdzie wiatraki, tam też niestety wiatr.
Paradoksalnie, najlepszy tego dnia jest nasz cel – wspomniana powyżej Morella. Bynajmniej, nie mam tu na myśli słynnej, mrocznej noweli Edgara Allana Poe, a prawdopodobnie najbardziej turystyczne miejsce, jakie dane nam było podczas całego wyjazdu odwiedzić. Morella wygląda jak wielki kopiec kreta, na którym postawiono miasta, w którym usypano wielki kopiec kreta i postawiono na nim twierdzę. Przypomina nieco odpowiednik San Marino, tylko nieco bardziej skompresowany i klimatyczny. Bardzo wąskie uliczki, trochę knajp, SKLEP SPOŻYWCZY i całkiem niezła panorama okolicy. Zamiast spędzenia nocy w hotelu na obrzeżach miasteczka (z panoramicznym widokiem na okolicę), decydujemy się na nieco oddalony, samotny domek – Casa Morella.
Nie jest to może luksus, mimo podobnej do hotelu ceny, ale właściciel – Szkot – udostępnił nam swój motocrossowy garaż i nasze rowery spały szczęśliwie, a rano czekał je serwis w komfortowych warunkach. Casa Morella to także idealny punkt obserwacyjny miasta, choć okupione jest to jej niskim położeniem – betonowy, stromy zjazd i kamienisty podjazd do posiadłości to ostatnia rzecz, której chciały zarówno nasze rowery, jak i kolana.
Ze Szkotem rozmawiamy dość sporo – wspominamy mu na przykład, że trochę zimno jak na nasze „wakacje w ciepłych krajach”. Ten odpowiada nam, coś w stylu: you know nothing. Podobno normalnie o tej porze roku mają tutaj z metr śniegu. Wspomina też coś o dużym szczęściu, bo znaleźć nocleg w Morelli w okolicach weekendu to duże wyzwanie – kolejnego dnia ma już wszystko zarezerwowane. Wymieniamy się też spostrzeżeniami dotyczącymi różnych destynacji wakacyjnych – okazuje się, że kolarze i motocykliści mają dużo wspólnego. Wspomina, że był niedawno w Maroku i było super. Ja się z nim zgadzam, ale czując telepatycznie na ramieniu oddech Pandy pytam, czy jego blond partnerce z Rosji również się tam podobało. Mówi, że ona już nigdy tam nie wróci – wszystko jasne.
Sobota
Dzień trzeci miał być bułką z masłem. Kawałeczek podjazdu, potem bardzo długi zjazd, bardzo długo płasko, troszkę podjazdu i długo płasko. Wcale tak nie było.


Zjazd owszem był, ale dojazd do niego zajął nam 2,5 godziny (a to tylko 35km). Klasyczny wmordewind połączony z terenem starannie ułożonym w sinusoidę o bardzo wysokiej częstotliwości, skutecznie zabiły nam nogi. Nie przeszkadza nam to zbytnio, bo przecież wakacje, ale zostało nam z półtorej doby, by wrócić do Walencji, a tempo nie napawa optymizmem. To wszystko nieważne, bo ponad 20-kilometrowy zjazd, na który czekaliśmy tak długo, wynagradzał wszystko. Idealna nawierzchnia, serpentyny rodem z Kanarów i panoramy – to jest to! Odwiedzamy nawet na moment Katalonię.
Potem pozostaje nam już walka z wiatrem, jakieś jeziorko, rzeczka i niekończące się pola porośnięte oliwkami i białymi drzewkami (które przez okulary wyglądają na różowe wcale nie, po prostu niektóre były białe, a niektóre różowe), które pomocni ludzie z mojego Instagrama zidentyfikowali jako migdałowce.. Niby płasko, ale kolejne setki metrów w pionie wpadają.
Dzień kończymy w Hotel Onda Castellón – bardzo przyjemnym, ale niestety pewnie już nie działającym. W cenie noclegu było śniadanie i zamykana sala konferencyjna jako pokój dla naszych rowerów. Nie wiem, czy ktokolwiek, gdziekolwiek, kiedykolwiek zjadł tyle białego pieczywa, co my. Wątpię, aby ten interes się podniósł po naszej wizycie (wtf, tak się mówi?!). Wielka pizza w Telepizzy uprzedniego wieczora okazała się nie tak wielka, ale niestety – znalezienie przybytku czynnego ok godziny 19 to jakaś prestidigitacja. Wszystko otwiera się późnym wieczorem. Tego dnia wpada 180km i ponad 2km w pionie.
Niedziela
Dzień, w którym powinniśmy stawić się w Walencji. Wybieramy oczywiście drogę nieco dookoła, ale też zdajemy się nieco na los szczęścia. Okazuje się, że sprzyja nam ono wyjątkowo, bo już na dzień dobry trafiamy do miejscowości Fanzara. Miejscowość jak każda inna, ale istnieje pewna drobna, ale zasadnicza cecha, wyróżniająca ją na tle wszystkich miejscowości, które w życiu widziałem. Odbywa się tam chyba jakiś festiwal sztuki ulicznej, a co za tym idzie – na prawie każdej ze ścian widoczny jest jakiś mural – niektóre całkiem niezłe, o ile mój prymitywny gust pozwala oceniać. Nie mogłem się zdecydować, które z nich tutaj umieścić, więc zapraszam do wyników wyszukiwania w google.
Potem jest jeszcze lepiej, bo droga CV-194 to jakaś vista panoramica i jedziemy ogromnym wąwozem. Może i temperatura zaczyna zbliżać się niebezpiecznie do ujemnej, ale widoki są tego warte – dwie ogromny ściany po bokach, rzeczka i droga, która wygląda na świeżo zbudowaną. Tak też pewnie jest, bo gdzieniegdzie widzimy jej starą wersję, która nieco się rozsypała pod wpływem kamieni.
17 lutego 2019 roku przejdzie do historii. Zjechaliśmy nieco z trasy do Montenejos. To chyba jakiś okoliczny kurort (możliwe że turystów była nawet dwucyfrowa liczba). Są tam chyba jakieś trasy spacerowe, rzeczka, jeziorko, zapora i kilka innych atrakcji, ale ja nie o tym. Nieco już głodni stajemy w kawiarni o nazwie tajemniczej Bar-Restaurante i zamawiamy po kanapce. Otóż, dwóch głodnych kolarzy, podróżujących od 3 dni, którzy musza najeść się na zapas na kolejne kilka godzin jazdy, zamawia po jednej kanapce… i ma problem, aby ją zjeść. I to wcale nie dlatego, że jest niesmaczna! Jest więcej niż smaczna – z boczkiem, omletem, majonezem, serem i czymś tam jeszcze – problemem jest (nie myślałem, że kiedykolwiek to powiem) jej rozmiar. Kanapka wystarcza nam już do końca dnia. Ilość kotów, która zbiega się za każdym razem, gdy podawana jest kanapka grande, potwierdza tylko przypuszczenia, że zwykły śmiertelnik nie jest w stanie jej pokonać. A to wszystko za 4,60e! Cała podróż była warta tej jednej kanapki.

Kulamy się dalej pod górę – trasę skracamy gdzieś pionowym betonem (średnia 11% z 2km) i nawierzchnią, przy której szuter to autostrada. Mijamy po drodze Los Calpes, przy którym robimy sobie śmieszne zdjęcie (kolarze wiedzą dlaczego) i miejscowość Fuente la Reina, która wygląda jak filmowa atrapa. Potem dalej to samo – trochę w górę, trochę płaskiego i ostatecznie zjazd do Walencji – jakieś 60km prawie ciągle w dół.
Po raz kolejny wpada ponad 180 kilometrów.
Wiecie jak wygląda dwóch kolarzy po prawie 4 dniach jazdy, gdy zaraz po zameldowaniu się w hotelu rozpoczynają próbę złożenia dwóch rowerów do jednej walizki, w małym, gospodarczym pomieszczeniu, jakoś koło godziny 23? Ja wiem i wiem też, że robię to ostatni raz w życiu – wolę jednak zaoszczędzić gdzieś indziej ;-) Jakimś cudem wszystko przeżyło, a my wracamy jakoś mniej zmęczeni niż zwykle. Towarzyszy nam miłe poczucie wizyty na dłuższych wakacjach, a przecież był to tylko przedłużony weekend.
Wnioski zostały wyciągnięte.
Zadziwiające, ale użyliśmy praktycznie wszystkich rzeczy (za wyjątkiem dętek i opon), które wsadziliśmy. Nieskromnie powiedziałbym, że jak na takich lamusów turystycznych, spakowaliśmy się idealnie. Z rzeczy do rozważenia w przyszłości pozostała niewielka torba pod górną rurę (i ewentualnie mniejsza podsiodłówka), aby wsadzić do niej ultralighta, rękawki i nogawki, czyli rzeczy, do których warto mieć szybki dostęp. Otwieranie i grzebanie w podsiodłówce sprawia, że nie chciało się po nie sięgać w kluczowych momentach. Normalni ludzie wożą to w kieszonkach, ale nasze niestety zajęte są przez sprzęt foto/video. No i może jakiś mały spray do neutralizacji zapachów, bo w drodze powrotnej widziałem łzy w oczach każdego, kto stawał obok mnie. To nawet miłe było – wyglądali jakby się stęsknili albo po prostu cieszyli. Panda cieszyła się tak bardzo, że wracając ze mną autem, musiała sobie uchylić okno, by osuszyć łzy tęsknoty.
Po raz kolejny też przypominamy sobie, jak bardzo ograniczające jest jechanie na tydzień do jednego miejsca i próba takiego puszczania pętli, by zaczynały się i kończyły w tym samym miejscu…
A sama Walencja?
Cóż, w niewiele wyższej cenie proponowałbym jednak Kanary lub nawet Majorkę jako nieco bardziej imponujące i mówiąc obiektywnie, ciekawsze miejsca. A podsiodłówkowy wypad z kumplem? Moją zimową rekomendację utrzymują bezapelacyjnie Marokańskie góry, ale oczywiście każdy lubi co innego.
….i właśnie sobie uświadomiłem, że podczas naszego wypadu do Walencji, nigdy nie byliśmy w mieście Walencja.
*zdjęcia, na których jestem ja, jak nietrudno się domyślić, robił Piotrek.