W życiu najważniejsze jest jedzenie. Można mówić, że uczucia, że zdrowie i takie tam, ale to kłamstwo. Bez jedzenia się umiera, a jak się je źle albo niesmacznie, to jest się nieszczęśliwym. Kropka. Już nawet jaskiniowcy wiedzieli, że bez paliwa nie ma jazdy… czy jakoś tak.
Gratisy się sypią
Dostałem od znajomych książkę Bike&Cook – Kulinarny Poradnik Rowerzysty na tydzień przed jej oficjalną premierą. To oni ją stworzyli i dzięki nim wiem, jaki ogrom pracy wymagany jest, aby napisać te kilkaset stron, a potem ozdobić je jeszcze zdjęciami. Pomyślałem, że w ramach promocji napiszę o niej jakiś wpis: jak zwykle zacząłem więc od przeglądania swojego archiwum zdjęć, które aktualnie liczy jakieś 1,2TB, i poszukam czegoś związanego z jedzeniem. Szybko zrozumiałem, jak wielką hipokryzją bym się wykazał, pisząc tekst o zdrowym jedzeniu. Zaufalibyście gościowi, który je tak jak ja? Spójrzcie na przykłady:
Kiedyś jeździliśmy z Kacprem po Słowackim Raju – w środku zimy, przełajami, jakieś 8 godzin. Przygoda jak każda – kończyliśmy w środku nocy, bez lampek, kulając się resztkami sił i przyczepności do auta. Jak wiadomo, na Słowacji sklepy są towarem deficytowym, a otwarte w niedziele to prawdziwy wybryk natury. Nietrudno domyślić się jak wyglądają nasze zakupy porowerowe, gdy wpadamy z deficytem kalorycznym do pierwsze mijanego w drodze powrotnej sklepu. Jeśli jednak Wasza wyobraźnia nie jest tak bujna, to tak:
Po drodze oczywiście też staramy się jeść. Nie lubię stawać w knajpach: albo się jeździ, albo się siedzi. Podczas siedzenia i zamulania człowiek zmienia temperaturę, poci się, nogi stają się drewniane i w ogóle wszystko źle. Ruszanie po przerwie w trasie to jak pierwszy, wiosenny trening. Pierwsze 50 kilometrów masz pod wiatr, a po nawrotce okazuje się, że wcale nie było pod wiatr. Pewnie myślicie, że na kilka godzin jazdy na mrozie przygotowujemy sobie dzień wcześniej porządne ricecake’i (pięknie zwane w książce ryżoklejkami), domowe izotoniki najwyższej klasy i w ogóle wszystko jest pięknie zaplanowane. Prawie… na drogę zazwyczaj biorę batonika, a jeśli trafi się wymuszony przystanek jem coś takiego:
Jak widzicie – stylówa jest. Cóż, każdy kiedyś przeżywał czasy, że albo porządne owiewy na buty, albo porządny wyjazd w góry: taki dylemat jest słaby, ale decyzja jest prosta. Nie ma nic lepszego niż góry.
I niezależnie od pory roku, podczas większości naszych postojów, głównym priorytetem (oczywiście poza napełnieniem brzucha o 5kcal mniej niż wartość powodująca dyskomfort w czasie jazdy) jest: nie wyglądać jak bezdomni. Takich zdjęć mamy setki, nie ważne czy jedziemy 150, czy 300 kilometrów. No chyba, że jest to Norwegia, wtedy jemy bułkę z chlebem, smarowaną nożem i popijamy wodą z kranu.
Roladki z polędwiczek z suszoną śliwką i camembertem… i kanapka z szynką
Oczywiście, od czasu do czasu dajemy się skusić na jakieś fancy jedzenie, szczególnie jeśli restauracja wygląda tak jak Bianchi w Mediolanie:
![]() |
![]() |
![]() |
I wszystko jest super, zamawiamy sobie obiad za jakąś wielką ilość eurasków i kelner przychodzi z czymś takim:
Uczucie podobne do tego, gdy siadasz w Grand Hotelu na Słowacji po Tatry Tour i po 6 godzinach ścigania dostajesz kuleczkę ryżu, kawałeczek kurczaka i sałatkę, która podobno też tam była, ale myślałeś, że to czyjeś włosy. Po obiedzie idziesz więc do sklepu, kupić sobie płatki owsiane, czekoladę i wafelki ryżowe żeby się najeść. Bo niestety kebaby nie wszędzie są tak popularne jak u nas.
Jeśli istnieje taki trójkąt jak w przypadku wykonywania pracy, że jedzenia może być dużo, może być tanie (wymiennie na: szybko przyrządzone) albo dobre, ale nigdy wszystko razem. W takim wypadku zawsze wybieram: DUŻO, a reszta nie ma znaczenia. Bo żeby jeździć trzeba jeździć jeść, a po treningu trzeba jeść, żeby nie zniknąć. Tu pojawia się wspomniany na początku problem. Jak mam ocenić lub opisać książkę, która tłumaczy jak powinien jeść sportowiec, jeśli domowe gotowanie ograniczamy do sałatek i płatków na tysiąc i trzy sposoby.
Dieta dla ułożonych życiowo
Rozpisane diety porzuciłem już dawno – nie jestem w stanie w poniedziałek rano przewidzieć, czy w danym tygodniu zrobię 200 czy 800 kilometrów. Zbędne ograniczanie wagi także odpuściłem, gdy zauważyłem, że nie ma to zbytniego wpływu na jazdę. Mało tego, gdy ważę więcej, jeździ mi się lepiej (w sezonie jest to jakieś 68-69kg, w zimie do 75kg przy 188cm). Dlatego staram się ograniczać tylko ilość słodyczy oraz chrupków (kluczowe jest w tym zdaniu słowo staram), a resztę konsumuję bez ograniczeń. Taka najbardziej zdrowo-rozsądkowa dieta. Wróćmy jednak do książki.
Powiem wprost – książkę mamy prawie od tygodnia i nie przygotowaliśmy ani jednego dania. Przejrzeliśmy za to całą i przeczytaliśmy wszystkie teksty „okołojedzeniowe”. Codziennie powtarzam sobie, że jutro coś z niej przygotujemy, bo przepisy wyglądają świetnie. To jest pierwsza zasadnicza zaleta: ta książka jest ładna. Jak wiemy książki kupuje się albo po to żeby je przeczytać, albo aby ładnie wyglądały na półce lub jako prezent (więc w sumie też żeby wyglądały, tylko u kogoś) – musi więc dobrze się prezentować. W tej zdjęcia wyglądają tak, że gdy wracam z roweru mam ochotę zjeść kartki. Według mnie mogłaby być w większym formacie i twardej okładce, ale Panda twierdzi, że przestałaby być wtedy poręczna w kuchni. Widać kto do czego używa książek.
Ja proszę pana gotuję bardzo szybko. Śniadanie robię wieczorem…
Bo niestety, ale sensowne jedzenie wymaga planowania. Doświadczeni w kuchni twierdzą, że wcale nie spędzają w niej dużo czasu, ale to nieprawda. Początki i budowanie odpowiednich przyzwyczajeń i nawyków jest trudne i czasochłonne. Już samo wyjście do sklepu wymaga sporządzenia listy, zamiast kompulsywnego wrzucania do koszyka. Nie potrafię wyobrazić sobie przygotowania 5 różnych posiłków na kolejny dzień. Przerastałoby mnie to pewnie nawet, gdybym nie musiał chodzić do pracy. Znam ludzi, którzy tak potrafią i zazdroszczę – mi szkoda czasu. To jak z ryżoklejkami – chciałbym je jeść na treningach, ale fakt, że muszę zebrać składniki, przygotować je wcześniej i sensownie opakować zawsze mnie pokonuje. Szkoda, bo żele są fajne, ale tylko do pewnego momentu. Na długich wyścigach poziom zaklejenia się lepkimi świństwami sprawia, że na samą myśl o popiciu ich izotonikiem robi się źle.
Czy to oznacza, że książka się nam nie przyda? Oczywiście nie i nie mówię tego tylko dlatego, że dostałem ją za darmo i czuję się w obowiązku odpowiedniego zareklamowania. Bo po pierwsze: autorzy poruszają w niej ogólne kwestie dotyczące żywności (makroskładniki, czy komponowanie posiłków), odpowiadają na ciekawe pytania (np. czemu śniadanie jest ważne lub ile trzeba jeść). Po drugie: przykłady dań podzielone na sekcje po-, przed-, w trakcie treningu nauczą nas jak powinien wyglądać zbilansowany posiłek i nawet jeśli nie zrobimy ich z dokładnie takich składników jak zalecane – w dalszym ciągu posiłek będzie bardziej wartościowy, niż taki robiony na czuja. Wspólne zasady dla danych grup nie zmieniają się. Po trzecie, dla mnie najważniejsze: jest to źródło inspiracji kulinarnych. Oglądam dania, zapamiętuję wygląd i mogę je później mniej lub bardziej dokładnie odtworzyć w przyszłości. Jeszcze częściej natomiast, otwieramy wspólnie książkę i wertujemy strony aż do momentu trafienia w zdjęcie, które uświadamia nam, że właśnie na to danie mamy ochotę… i idziemy do knajpy, która je serwuje. Bo pewnie już to pisałem, ale zdjęcia są super, a nie ma nic gorszego niż stwierdzenie: mam na coś ochotę, ale nie wiem na co.
Czy mogę pożuć tę stronę?
Przykładowe przepisy to: batoniki energetyczne bez pieczenia, pasta z fasoli z warzywami, pudding kokos-chia z borówkami, klopsiki z kurczaka z trawą cytrynową, buraki z fasolą, zupa soczewicowa z fetą, makaron z pietruszkowo-rukolowym pesto, brownie z awokado, tapenada z zielonych oliwek, jarmuż z kapustą i jabłkiem, omlet z warzywami i tak dalej… muszę iść coś zjeść. Większość dań wymaga pewnie trochę przyzwyczajenia, aby się nimi najeść. Ja pewnie musiałbym sobie dorobić do nich kanapkę ;-)
Teksty okołoprzepisowe (czyli te ogólne o jedzeniu) są minimalistycznie wspaniałe. To znaczy, że mają akurat tyle liter i treści, ile powinno się wiedzieć jako przyzwoite minimum, ale już tyle, że temat może nas wciągnąć. Kolejnym krokiem jest na przykład Waga Startowa Matta Fitzgeralda, która wymaga już trochę więcej skupienia. Czy tych wszystkich informacji nie znajdziemy w internecie? Jasne, że znajdziemy. W internecie znajdziemy każdą informację – nawet, że chemtrailsy istnieją i są szkodliwe. Dlatego też w internecie staram się czytać jedynie sprawdzone profile, a takich jest niewiele. Lubię Dietetykę Sportową na fejsie, ale głównie dlatego, że autorzy zadają tam bardzo ciekawe pytania, a następnie odpowiadają w taki sposób, że zupełnie tego nie rozumiem, poparte bibliografią, której wylistowanie jest często dłuższe niż sam artykuł.
Największą bolączką większości książek jest założenie, że czytający zna podstawy gotowania. Jako człowiek z działu IT nie lubię niejasnych przekazów jak: trochę, aż będzie miękkie, czy do zarumienienia. W Bike&Cook udało się uniknąć większości irytujących stwierdzeń, jednak nie wszystkich. Wielokrotnie przewija się wstaw do piekarnika na X minut. Dla mnie oznacza to mniej-więcej to samo, co wstaw rzeczy do pralki. W czasach, gdy pralka miała jeden program, może miało to sens. Teraz, gdy programów jest 15, a każdy z innymi prędkościami, temperaturami i innymi parametrami, których nie znam – życie jest ciężkie. Piekarnik też jest ciężki – w przenośni i dosłownie.
Większość przepisów jest jednak do ogarnięcia przez przeciętnie uzdolnionego przedszkolaka. Ba, niektóre z nich mają ze 2 zdania. Praktycznie cała sekcja izotoników sprowadza się do „zbierz wszystko i wymieszaj”. Czy to źle? Oczywiście, że nie. Proste rzeczy są najlepsze.
Nowy dzień, nowa ja
Zdrowe jedzenie jest teraz trendy, jazzy, foxy i w ogóle. Instagram ugina się pod natłokiem zdjęć śniadań, granoli, omletów, deserów i ciastek. Zdrowy tryb życia chyba jeszcze nigdy nie był tak popularny jak teraz. Jeśli chcesz robić w domu dania, które zbiorą lajki lub po prostu chcesz poprawić swoje osiągi lub wygląd – kup tę książkę… no dobra, od samego kupienia książki, podobnie jak od kupienia pomiaru mocy, jeszcze nikt nie został mistrzem, ale jest to niezły pierwszy krok do nowego, lepszego życia ;-)
Super, że promujecie znajomych :) To fakt książka to nie jest taki łatwy orzech do zgryzienia :/
Mała uwaga do książki, robiłem do tej pory kulki ryżowe z kokosem, i gdybym dodał drugą szklankę wody podczas blendowania tak jak w przepisie to wyszedłby kleik ryżowy :)
Wygląd potraw na zdjęciach jest jak wygląd burgerów na zdjęciach w McDonalds, potrawka z indyka i curry przy podanych proporcjach warzyw za nic nie chce wyglądać jak na zdjęciu.
Książka ma sporo ciekawych informacji o żywieniu, trochę ciekawych przepisów które po drobnych modyfikacjach na pewno urozmaicą mi dietę.
Z tymi zdjęciami to chyba przypadłość każdej książki. Pewnie da się, ale trzeba wydłużyć czas przygotowania 2-3 krotnie… chociaż przyznam, że teraz gdybam – więcej uwagi przywiązuję ilości niż wyglądowi ;-) W dalszym ciągu sprawdziłem tylko ryżoklejki i nie rozpadły się, więc ciężko mi coś powiedzieć.
W każdym razie dzięki za informacje!