Wstęp, czyli nigdy więcej w polskie góry

10 godzin, tyle spędziliśmy dwukrotnie na drodze pomiędzy Warszawą, a Novą Leśną w ciągu 4 dni. To dało w sumie jakieś 1050km – wynik niezły, bo jakby na to nie patrzeć, szybciej niż na rowerze. Wyjechaliśmy dzień później, aby ominąć korki, wracaliśmy kilka godzin wcześniej, by zdążyć przed nimi. Na nic się to zdało – Kraków stoi zawsze, jak nie na Zakopiance to albo w centrum albo na bramkach. W 10 godzin bezstresowo dojechać można w Karkonosze… i jeszcze wrócić. Można dojechać do Tyrolu albo Bawarii – miejsc całkiem przyjemnych. Za każdym razem będąc pod Zakopcem obiecuję sobie, że jadę tam po raz ostatni. Nieważne czy podróżujemy Zakopianką, czy bocznymi drogami, tak bardzo stromymi, że aby podjechać w korku pod górkę musimy wszyscy wychodzić z auta. Jak pomyślę, że w lipcu czeka nas jeszcze Tatra Road Race i Tatry Tour to mam ochotę wystosować odpowiedniego maila błagalnego o połączenie lotnicze do Popradu. Czy Jarna Klasika jest tego warta?

 

IMG_3646

 

Logistyka, czyli jak żyć na pustkowiu

Od lat jadąc na Jarną Klasikę i Tatry Tour dwa miesiące później, śpimy w okolicach Novej Leśnej. Miejscówka jest super, bo mamy wszędzie tak samo daleko. Daleko na start (tzn. niby blisko, ale jednak długo, bo te 3 kilometry przejeżdżamy zazwyczaj w kilkanaście minut – średnio 7%), daleko na wszystkie polecane przeze mnie górki, daleko do Popradu, gdzie się stołujemy wieczorami – miejsce idealne, dla ludzi którzy lubią sobie wszystko utrudniać. W tym miejscu ktoś mógłby zapytać: “TO PO CO TAM NOCUJECIE OD 3 LAT?” – nie wiem. Kiedyś na pewno przemyślimy to pytanie.
Nova Leśna, jak nietrudno się domyślić, leży obok Starej Leśnej. To, co w niej najlepsze, to że leży na zjeździe z Vysokich Tatr do krainy taniego jedzenia – Popradu. Zjazd ten ma jeden delikatny zakręt na długości 6,5km – i prawie 300 metrów ciągłego przewyższenia w dół (w drugą stronę ma około 1 metra, co mówi sporo o wypłaszczeniach). To jedna z najbardziej depresyjnych dróg jakie znam. Dla odmiany, całą płaskość okolic Popradu da się oglądać ze świetnej drogi idącej wzdłuż zbocza Tatr:

 

DCIM100GOPROG0034732.

 

Jeśli ktoś nie był na Słowacji, to jej nadgraniczna część wygląda jakby czas się w niej zatrzymał dość dawno temu, zaraz po wybuchu. Nie ma tylko banerów reklamowych, domków w każdym możliwym (i niemożliwym) miejscu, a turyści i drzewa występują w liczbie mocno ograniczonej. W skrócie: nie ma niczego i piszę o tym nie raz (Słowacja: kraj pustki, dywanów, Cyganów… i pięknych tras albo tu Słowacki Raj: pustka, góry i od czasu do czasu cygańskie dzieci w kałuży). Architektura jest mniej-więcej taka:

 

IMG_3505

 

Wracając do jedzenia i cen. Najlepiej jeść w knajpach. Na rynku wszystko kosztuje 5 euro. Niezależnie czy jest to pizza, ryżotto, hamburger czy lokalny zapiekany ser (który smakuje jak tofu skrzyżowane z Brie w panierce). W sklepach generalnie jest drożej niż u nas. To samo, tylko drożej – tak jak z benzyną. Gdyby nie krem ciasteczkowy firmy Lotus, powiedziałbym nawet, że nie warto odwiedzać tamtejszego Tesco/Lidla, bo to samo można przywieźć sobie z domu.

 

DCIM109GOPROG0044643.

 

Ale to, że na Słowacji nic nie ma, nie znaczy, że nie warto tam jechać. Wybierając się na Jarną Klasikę nie ma zazwyczaj dużo wolnego czasu na zwiedzanie. Poniżej znajdują się 4 podjazdy, które według mnie trzeba zaliczyć nocując w naszej okolicy (ambitniejsi mogą do tego dorzucić pętlę przez Osturnę i Magurę – https://www.strava.com/activities/589673661 ). Acha, ważna kwestia – na każdy podjazd ma tam 12% – tak przynajmniej twierdzą znaki drogowe.

 

Hrebienok, czyli brzydkie słowo na literkę “h”

 

Punkt pierwszy – Hrebienok. Widokowo najgorszy, ale to właśnie na nim kończy się wyścig, o którym mowa w tym wpisie. Kilkanaście minut podjazdu to prawdziwa męka pozwalająca do końca wyjechać resztki energii, które udało nam się zachować podczas jazdy. Kiedyś na górze czekały arbuzy, wafelki i inne przyjemności – teraz tylko woda, sok i 3 dziewczęta, które skrupulatnie notują na kartce miejsca przyjazdu i uzyskany czas. Po wyścigu prawdopodobnie nie wrócimy już na ten podjazd nigdy (tzn. wrócimy turystycznie, bo będziemy na nim i tak dokładnie za rok – w dni wyścigu i chwilę wcześniej, żeby go sobie przypomnieć).

 

DCIM105GOPROG0120780.

 

Štrbské Pleso, czyli jezioro z widokiem na luksus

 

To tutaj kończył się w zeszłym roku jeden z etapów Tour de Pologne – odpowiednik naszej Bukowiny leży na wzniesieniu – z jednej strony piękne jezioro otoczone górami,  skocznią i kompleksem narciarskim, z drugiej widok w dół. Pomiędzy nimi nieprzyzwoicie drogi hotel Kempiński.

Warto wjechać dla samego widoku w dół. Chwila na tamtejszej ławeczce jest obowiązkowym punktem przynajmniej 3 wycieczek w ciągu roku, w tym min. jednej w śniegu. Wybierając się tam w zimowej aurze można zapomnieć o szosie. Nawet jeśli wszędzie dookoła jest ładnie, to tam na bank droga będzie oblodzona i pokryta klasycznym, słowackim żwirkiem, które skutecznie usuwa lakier z najbardziej niedostępnych miejsc. Ławeczki prezentują się tak:

 

DCIM100GOPROG0054799.

 

Po drugiej stronie wspomniane wcześniej jeziorko, miejsce idealne do kontemplowania i selfikowania: 

 

DCIM100GOPROG0064892.

 

Żeby było trochę śmieszniej, można zrobić sobie zdjęcie w ludźmi przebywającymi w SPA – widok mają niezły, ale na dłuższą metę nudny co potwierdza odbicie w oknach, więc można im go na chwilę urozmaicić.

 

DCIM100GOPROG0074939.

 

Skalnate Pleso, czyli szkółka zjazdowa

 

Podjazd który odkryłem w tym roku. Nie wiem czy to normalne, że jest na nim tak mało ludzi, ale nie spotkałem prawie nikogo. Może to zasługa kolejki linowej (która prowadzi prawie na szczyt najwyższej góry widocznej na zdjęciu poniżej), dzięki której można ominąć spacerowanie asfaltem. Asfaltem, który nie dość, że jest idealnie równy i wyprofilowany, to jeszcze podzielony na dwie części – pieszą i dla samochodzików na pedały. Nie wiem czy jest to jakiś specjalny tor, ale przed każdym zakrętem znajdują się odpowiednie ostrzeżenia, co sprawia, iż trasa ta jest idealna do nauki zjazdów i składania się w wirażach, nawet dla osób, które jadą nią po raz pierwszy.

 

DCIM100GOPROG0125020.

 

Widoki w dół przypominają trochę Hrebienoka, z tą różnicą, że panoramy nie zdążyły jeszcze zostać zasłonięte przez odrastające drzewa. No i jedziemy wzdłuż stoku narciarskiego.

 

IMG_3492

 

Horyzont przez cały czas wygląda mniej-więcej tak. Gdzieś w oddali widać Poprad i kolejne góry na horyzoncie.

 

IMG_3502

 

Sliezsky dom, czyli prawie jak w Alpach

 

Śląski Dom jest zdecydowanie najbardziej epickim ze wszystkich miejsc, które możemy odwiedzić w okolicy. Podjazd jest długi, ciężki i męczący ale widoki pod koniec rekompensują wszystko. Jezioro przypominające trochę Morskie Oko (z tą różnicą, że turystów jest jakieś 15 000 razy mniej), kręta droga, górki potok, schronisko i krystalicznie czysta woda to świetne rekompensata tej niesprawiedliwej walki.

 

DCIM109GOPROG0104798.

 

Pewien problem stanowić może droga dojazdowa. O ile pierwsza jej połowa jest wzorowa, to im dalej, tym gorzej. Proporcje asfaltu do żwiru powolnie zaczynają się odwracać, momentami sprawiając, że droga składa się z kamieni i kraterów. Bez problemu podjeżdżalne na szosce, jednak jeśli ktoś znacznie przekłada stan swoich szytek nad doznania audiowizualne, może być nieszczęśliwy. Dopełnieniem tego co poprzeczne rynny przypominające te z krótkie Pętli Beskidzkiej – albo przez nie przeskoczymy z rowerem, albo przelecimy bez roweru. Na szczęście zjazd pokonujemy tą samą drogą, którą chwilę wcześniej podjeżdżaliśmy, dzięki temu jesteśmy świadomi ich istnienia. W innym przypadku byłaby to niezła niespodzianka. Powiedziałbym nawet, że odlotowa. Ale to wszystko nieważne, zwróćcie tylko uwagę na tę wodę:

 

DCIM109GOPROG0134884.

 

Jarna Klasika, czyli weryfikacja czy chłopaki nie płaczą

 

Przejdźmy jednak do tematu głównego – wyścig Jarna Klasika, przecież po to tam pojechaliśmy. Jesteśmy tam kolejny rok z rzędu i kolejny rok z rzędu jest tam identycznie. Są ci sami ludzie, w tych samych strojach, te same cygańskie dzieci, ta sama stara flaga Skody, te same górki, ta sama trasa i dzięki temu jest tak samo super. To według mnie jeden z najlepszych wyścigów w sezonie mimo że trasa nie jest ani wyjątkowo trudna, ani widokowa.

 

Jarna Klasika

 

Mam nieodparte wrażenie jednak, że z roku na rok poziom staje się coraz wyższy, choć może to efekt powiedzenia, że “cierpi się zawsze tak samo, ale jedzie się coraz szybciej”. 

Zacznijmy od drobnych zmian, które pojawiły się ostatnio. Start nie odbywa się już z Grand Hotelu, a kilkaset metrów dalej – to dobra zmiana – ruszamy z miejsca, którego nachylenie jest o jakieś 10% mniejsze. Nie ma też tego niezręcznego momentu, gdy krążysz w przemoczonym ubraniu po hotelu z rowerem pod pachą, wśród ludzi w szlafrokach, aby znaleźć się w restauracji, która poczęstuje Cię kulką ryżu i 50 gramami kurczaka estetycznie ułożonymi w figurkę, która mieści się na jednej łyżce stołowej. Zamiast tego dostajemy poważną porcję ryżu z ziemniakami (?!) i solidną porcję kury w jadalni, obok której stoi telewizor z przedostatnim etapem Giro.

Sam start także jest dużo bezpieczniejszy. Na Jarnej przeszkadzał mi zawsze start na wielokilometrowym zjeździe. Około 150-osobowa grupa pędząca ponad 60km/h bez żadnej wstępnej selekcji to proszenie się o problemy. Organizator wziął sobie to chyba do serca i początkowe kilometry odbywały się w sensownym tempie, kontrolowanym przez samochód bezpieczeństwa. Tylko klocki hamulcowe nie są zadowolone z takiego rozwiązania. Po raz pierwszy nie widziałem żadnego wypadku ani awaryjnego hamowania na początkowym odcinku.

 

DCIM101GOPROG0027055.

 

Sam wyścig potoczył się tak samo jak zwykle. Pierwsze kilometry lekko, potem coraz trudniej, aż do cygańskich kibiców na niewielkim podjeździe. Potem krótka, wąska sekcja z zakrętami i podjazd pod śmietnisko, który rozpoczyna poważne ściganie. To tam tak naprawdę zaczyna się wyścig.

W tym roku było na drogach jakoś bardziej tłoczno – na poboczach sporo aut i kilka rond, których nie warto było pokonywać na skróty, bo mogło się to skończyć poważną czołówką. Parokrotnie zostaję z tyłu przez taki błąd i aby dogonić grupę gaszę kolejne świeczki. Kluczowym momentem jest człowiek leżący i płaczący na środku drogi, który zatrzymuje nas praktycznie w miejscu. Dojście do grupy i to nieszczęsne śmietnisko zaraz później kończy moją przyjemność jazdy. Wystrzelałem się do końca i jedzie mi się ciężko jak nigdy.

 

Jarna Klasika

 

Nie wiem czy kiedyś wiozłem się tak bardzo jak tego dnia. W swojej grupie liczącej około 30 osób wiozę się z przodu ale bez zmian. Cierpię, ale najnormalniej w świecie nie mam siły.

 

Jarna Klasika śmietnisko

 

W grupie jedziemy prawie cały czas, podjazdy są za krótkie do rozbicia, a ranty w przeciwieństwie do pierwszej grupy (podobno, nie żebym w niej kiedykolwiek jechał) za słabe. Dopiero na przedostatnim podjeździe odbywa się pierwsza weryfikacja i pojawiają się pierwsze ofiary. Ogromy szacun dla Słowaczki w błękitnym stroju, która mimo tętna osiągającego wartości powyżej 300 (oceniam to słuchem i wzrokiem) nie dość, że utrzymuje się w grupie to jeszcze daje zmiany. Tak – kobieta wioząca duży, męski peleton po płaskim.

 

Jarna Klasika

 

Na ostatniej prostej przed Hrebienokiem zostaje nas kilku. Jedziemy tak wolno, że tylne rzędy przysypiają. Wszyscy mamy przed oczami te 3 ostatnie kilometry, które są nadłuższymi trzema kilometrami w doku. Ulewa trochę poprawia nastroje, bo przez nieprzywoite upały na trasie bidony się skończyły i zaczynają zbliżać się skórcze. Deszcz leje równo i mocno, by na samym podjeździe odpuścić i przywitać nas na mecie suszącym słońcem.

 

Jarna Klasika

 

Podjeżdżam razem z Łukaszem. Jazda z kumplem ma taką zaletę, że nawet gdy nie masz już siły, okazuje się, że rezerwa jest na tyle duża, by nie pozwolić mu odjechać. Poganiając się na zmianę ratujemy nasz honor wyprzedzając kilka metrów przed kreską zwyciężczynię wyścigu. That was close! Wyjeżdżamy się do zera ale sporo osób zostawiamy w tyle. Wynik na kresce jest przyzwoity lecz oczywiście, jak zawsze, niesatysfakcjonujący. Kiedyś uda mi się dojechać w pierwszej grupie…

 

Jarna Klasika

 

Jarna Klasika jest dla mnie wyścigiem obowiązkowym w sezonie. Mimo, że dojazd to masakra, zmęczenie osiąga najwyższy poziom w tym roku a sam wyścig trwa 6 razy krócej niż pobyt w aucie.

Mimo, że zarówno przez te 3 cięzkie godziny na trasie i nieszczęsny pobyt w okolicach Zakopianki powtarzałem sobie, że trzeba rzucić ten sport, dobrze wiem, że za rok znowu tam pojedziemy. Znowu spotkamy te same osoby, te same dzieci będą krzyczały powiewając flagą i zjemy tą samą pizzę w tym samym miejscu. Polecam.