W młodości jeździłem z rodzicami co roku na stok w Małym Cichym. Byłem królem nart. Nie wiem, czy najlepszym, ale zdecydowanie najszybszym. Hamowanie, skręcanie, slalom – to niepotrzebne sztuczki gdy można lecieć w dół, na krechę. Kilka lat później, gdy pierwszy raz pojawiłem się na austriackim stoku, skręciłem od razu na czarną trasę o pięknie brzmiącej nazwie Harakiri. 20 metrów później moje spodnie były rozdarte w kroku, tak dużym pługiem jechałem. True story. Z Bike Maraton Jelenia Góra wspomnienia mam podobne.
Kiedyś, dawno temu, gdy nogi były zarośnięte, a brzuch rzucał na stopy przyjemny cień, jeździłem MTB. Czasem nawet się ścigałem. Jakoś tak dziwnie się złożyło, że nigdy nie dojechałem grubą oponą w góry. Największym hardkorem była dla mnie trasa Mazovii w Supraślu. Pomyślałem, że czas to zmienić, w końcu od czasu do czasu wypowiadam się tutaj na tematy związane z kolarstwem górskim. Teraz, zamiast per “gość, co nigdy nie był góralem w górach się wypowiada” będę “gościem co raz pojechał w góry na góralu i myśli, że wszystko wie“. Zawsze to skok jakościowy. Czy jest lepszy pretekst do spróbowania tego sportu niż wyścig z cyklu Bike Maraton w Jeleniej Górze? Wątpię. Zacznijmy po kolei.
W Karkonosze przyjeżdżamy w piątek. Wyjeżdżając z Warszawy przed 18, na miejscu meldujemy się koło 22. Mieszkamy w Osadzie Śnieżka. Jeśli oglądaliście Indiana Jones i Królestwo Zaginionej Czaszki, być może pamiętacie, jak znalazł się w miasteczku zbudowanym tylko po to, by w ramach eksperymentu, zdmuchnąć je z powierzchni ziemi za pomocą bomby (link do youtube’a). Lokalny ekosystem, identyczne i idealne domki, minimalne wyposażenie, knajpki, baseny oraz szwedzkie stoły, przez który tyłem średnio 1kg dziennie. Trochę sztucznie, trochę dziwnie, trochę jak nowe, strzeżone osiedle na Kabatach.
To nie ma jednak znaczenia. W pierwszy weekend czerwca, Osada Śnieżka była stolicą MTB. Mieszkali tutaj chyba wszyscy licencjonowani zawodnicy, obsługa drużyn, trenerzy… i my.
Na zdjęciu od lewej: Ania (25/7, Magazyn Bike), ja, Pau Salva (Kross New Race Team), Panda, Majka Włoszczowska i Jolanda Neff. Sprawne oko zwróci tutaj uwagę na talerze. Jestem zachwycony Jolandą, gdyż normalnie to mój talerz, ze względu na wyjątkowe lenistwo i zachłanność, wygląda jak studencki mix lodówkowy, tymczasem u niej dostrzec możemy resztki posiłku, który składał się ze wszystkiego. Łącznie z brokułami i pampuchami polanymi zbiorczo truskawkowym sosem. Kuchnia fusion w najlepszym tego słowa wydaniu.
Wracając do sedna: za zaproszenie jak zwykle dziękujemy Mai, dzięki której podejrzeliśmy licencjonowany świat od kuchni.
Dzień pierwszy – Przełęcz Karkonoska
To śmieszne, ale Panda nigdy nie była na Przełęczy Karkonoskiej (link do opisu). Słyszała za to o niej jakieś siedem tysięcy razy, zawsze w samych najgorszych epitetach, ale jednocześnie zachwytach. Że zabija, że jest niepodjeżdżalna, że to samo cierpienie. Czy po przejechaniu Punta Veleno miesiąc wcześniej, przełęcz potrafi zrobić wrażenie? Jest tylko jeden sposób, aby to sprawdzić.
Ruszamy o 8 rano, bo przed 14 rozpoczynają się wyścigi elity w XC, na które bardzo chcemy zdążyć. Przez Karkonosze są tylko 3 przejazdy: okolice Harrachova, Karkonoska (zwana Odrodzeniem od schroniska znajdującego się na szczycie) oraz Przełęcz Okraj, którą wracamy. W wersji minimum pętla wynosi około 110km i ponad 2000m w pionie (Strava). To sporo, a czeskie Karkonosze są trudne. Naprawdę trudne. Trochę więcej poczytać możecie o nich we wpisie o rowerach Kross, które miałem okazję tam testować.
Ruszając z Podgórzyna podjazd liczy prawie 10 kilometrów ze średnim nachyleniem 8%. Sporo, ale kluczowe są tutaj ostatnie 2-3 kilometry, na których nachylenia przekraczają średnią 2-3 krotnie. Czy jest ciężko? Jest. W końcu to jeden z najtrudniejszych podjazdów w Polsce. Asfalt jest wbrew powszechnej opinii wystarczający, przechodzący w umiarkowany wraz ze zbliżaniem się do szczytu (ogromne dziury, które potrafią zabić na zjeździe) – dlatego tą drogą jeździ się tylko w górę. Nie ma tu imponujących widoków, zakrętów, czegokolwiek ciekawego. Początek to trochę Liguria patrząc na zabudowania, potem jest już tylko las i śmieszne napisy na asfalcie, na podziwianie których jest sporo czasu, bo prędkość krąży gdzieś w okolicach autopauzy.
Prawdziwy podjazd zaczyna się za słynnym szlabanem. To przy nim zawracają wszyscy poważnie trenujący. Za niego zapuszczają się tylko szaleńcy.
Oznaczenia na drodze precyzyjnie informują nas, że zostało jeszcze 300 metrów, a chwilę później kilometr itd. Informują nas też, że jesteśmy końmi.
Panda podjeżdża całość. Powiedzmy sobie szczerze: podjazd jest bardzo stromy, ale jednak krótki. Te najgorsze kilka do kilkunastu minut da się jakoś przepchać zaciskając zęby. Myślę, że 36-28 powinno wystarczyć na luzaku każdemu. Jeśli tylko zaczniemy eksplorację czeskiej strony albo wybierzemy się w te okolice na MTB (o czym za chwilę), okazuje się, że takie nachylenia nie są niczym specjalnym. Choć pewnie w warunkach wyścigowych, biorąc pod uwagę całość podjazdów, jest to killer…. w przeciwieństwie to tego, co czeka nas dalej. Zjazd w stronę Szpindlerowego Młyna to całkowite przeciwieństwo – szeroka i idealnie równa autostrada. Przez lasy, miasteczka żyjące z turystyki, przy jeziorku i przy rzeczce, bardzo urokliwie.
W drodze powrotnej czeka nas jeszcze Okraj, który jako podjazd jest ładny ale wyjątkowo nudny, a jako zjazd na północ jest jak jazda wyścigówką. Głównie dzięki nawierzchni i delikatnym zakrętom (to jakieś 15km zjazdu non-stop). Wcześniej czeka nas jeszcze mała niespodzianka – droga przez Czarny Dół. W zeszłym roku, gdy trafiłem na nią na pełnej bombie, byłem pewny, że umrę. Nikt by mnie już nie znalazł minimum przez miesiąc. Ścieżka jest wyjątkowo ładna:
Jak Czarna Wisełka w Szczyrku – wąska pnie się w górę przez las i wzdłuż rzeczki. Tylko, że jest węższa, dużo bardziej stroma i zdecydowanie rzadziej odwiedzana. 8,5 kilometra ze średnią 8% to zaskoczenie, którego nic nie zapowiada. Szczególnie, że środkowe 4 mają ponad 11%, a miejscami zdecydowanie przekracza 15%. Jedziesz i myślisz, że umrzesz, ale przynajmniej w cudownych okolicznościach przyrody. Potem są już tylko tereny stoków narciarskich i miejscowości turystycznych – oznacza to znowu duże nachylenia, ale o tym kiedy indziej (lub w linkowanym wcześniej wpisie o Krossie).
Dojeżdżamy na styk, bo nasza średnia wynosi zawrotne 22km/h. Wtedy jeszcze myślałem, że to śmiesznie mało. Dzień później moje postrzeganie prędkości znacznie się zmieniło.
Jelenia Góra Trophy Maja Włoszczowska MTB Race
Bardzo długa nazwa, bardzo trudnego wyścigu. Tak też go zapamiętałem sprzed 2 lat (tutaj relacja z 2014r, gdy montowałem jeszcze nudniejsze filmy). Pętle, kamienie, dropy, korzenie, podjazdy, szalone zjazdy, wywrotki, defekty – wszystko co kibic lubi najbardziej. Szczególnie jeśli dodamy do tego piekielnie mocną obsadę. Ludzi jest naprawdę dużo, można tylko pomarzyć, jak pięknie byłoby, gdyby na każdym wyścigu stawiały się takie tłumy. Chociaż wszyscy dobrze wiemy, że nie przyszli oni tutaj oglądać wyścigu – przyszli dla Majki, która jest Michaelem Jordanem kolarstwa w Polsce. Naprawdę, jeśli zapytacie na ulicy losową osobę o jakiegoś znanego kolarza, odpowiedź w 86% przypadków będzie jedna. Statystyczny przechodzień nie kojarzy Kwiatkowskiego (“ten wokalista?”), ani Rafała Majki (“hmm, ten gość od koszulki w kropki?”). Myślę, że żaden sportowiec nie ma takiej rozpoznawalności jak Majka w Jeleniej Górze.
Wyścig ogląda się świetnie. Jest to pewnie też jedna z niewielu dyscyplin, w której większą popularnością cieszy się wyścig kobiet niż mężczyzn. Na elicie panów zostaje może połowa osób. To kolejny dowód na to, że nie zawsze oglądamy sport, a wolimy raczej patrzeć na naszych idoli.
Z lekkim niepokojem obserwuję, co dzieje się na trasie. Przypominam sobie powoli, jak wygląda ściganie w terenie. Kolejnego dnia czeka mnie to samo. Wszyscy zaznaczają, że niedzielna trasa nic wspólnego z sobotnim XC nie ma, ale ja wiem, że kłamią. Tu jest teren, tam też będzie teren.
Rano, gdy sprawdzam opis nadchodzącego wyścigu, brzmi on jakoś tak: “bardzo dużo stromych podjazdów, techniczne zjazdy, podłoże róże – sporo luźnych kamieni, zjazdy po dużych kamieniach, ziemne podjazdy” – skala trudności 6/6. To oczywiście Giga, bo Mega jest przecież dla dziewczyn, a Mini dla dzieci. Jak się potem okazuje – Jolanda, która jedzie Giga, wklepuje mi 70 minut. Tak, 70 minut na 87 kilometrach. Dziewczyna młodsza ode mnie o 7 lat, w pożyczonej, za dużej koszulce ;-) Mało tego, w sumie wyprzedziło mnie 8 z 9 startujących dziewcząt.
Bike Maraton, czyli dzień w którym zrozumiałem
Niedzielny poranek to moment, kiedy po raz pierwszy wsiadam na rower, którym będę jechał. Na kierownicy ma ponad 3 razy więcej przycisków niż moja szoska, na szczęście na opanowanie tego mam sporo kilometrów. To Scott Spark 910 na customowych kołach. Internet mówi coś o 20 000zł, głupio będzie go popsuć.
<To_nie_jest_płatna reklama> Sprzęt przygotowuje do wyścigu Caramello-Bike z Jeleniej Góry i powiem szczerze – jest to najlepiej przygotowany full jakim w życiu jeździłem (konkretnie to drugi full na jakim w życiu jeździłem, co może nieco ujmuje zasług). Tak czy siak, chodzi perfekcyjnie, a system sterowania zawieszeniem w poziomu kierownicy (kliknięcie blokuje całkowicie lub połowicznie zarówno przedni jak i tylny amor) jest genialny. Moje słowo, jako osoby o ograniczonym doświadczenieuw MTB jest pewnie mało warte, ale rower na zjazdach (z których większości schodzę) wybacza dużo, a na podjazdach nie buja. W każdym razie: KUPOWAŁBYM TO i SERWISOWAŁ TAM (szczególnie, że przyjeżdżają po rower i odwożą). </To_nie_jest_płatna reklama>
Poza tym rower jest ciężki, przez co trudno mi się go nosi na trasie i wpycha pod górkę, ma szerokie opony, przez co jeździ wolno po asfalcie i jest czarno-czerwony, więc nie podoba się Pandzie. Przemek, który pożycza mi rower sugeruje, abym wsadził swoje siodełko. Podświadomie wyczuwam, że ma to związek z tym, że zna trasę wyścigu, a ja, jeśli chodzi o zjazdy, jestem dość bojaźliwy ;-)
[pullquote]Ludzie dzielą się na tych, którzy mają kopie zapasowe i na tych, którzy będą je mieli.[/pullquote]Jakby tego było mało, już na starcie umiera mi GoPro razem ze wszystkimi zdjęciami, które miałem na karcie. Dlatego zamiast zdjęć z wyścigu, wklejam zdjęcia z niedzielnego spaceru ;-)
Trasa ma 87km i 2690m przewyższenia, z czego pierwsze 15 i ostatnie 15 jest prawie płaskie. Jako szosowiec uznaję to za niemożliwe i przekłamane. Nie było takie. Stoję w ostatnim sektorze, gdzie panuje atmosfera trochę jak podczas parady rodzinnej. Dzieci, panowie z brzuszkiem, hipermarketowce – większość z nich i tak jest lepsza technicznie ode mnie. Przez 50 minut, które tam spędzam, słyszę wiele ciekawych opowieści, których nigdy już nie odusłyszę. Plan jest prosty: na starcie full gaz, bo przecież asfalt, a potem trzymam tempo (słynna technika czasowców: do połowy ile sił w nogach, a potem trzymasz to do mety). Zjazdy staram się przeżyć, na podjazdach nadrabiam, bo jestem przecież mocny. Brzmi genialnie w swojej prostocie.
Plan działa. na pierwszych kilkunastu kilometrach wyprzedzam setki ludzi. Na podjazdach mijam kolejne setki. Ja jadę 8km/h, oni 6km/h – wyprzedzamy się jak TIRy na A4. Chyba minąłem się z powołaniem, jestem urodzonym MTBowcem. Nawet na zjazdach nie jest tak źle. Zjeżdżam tam, gdzie wszyscy zjeżdżają, zbiegam tam, gdzie inni zbiegają. Zastanawiam się, za ile dogonię Jolandę, która startowała ze 20 minut wcześniej. Na 10 kilometrze (czyli 18. minuta jazdy) jest rozjazd na Mini oraz pozostałe dystanse – znika połowa ludzi.
Okazuje się bowiem, że na 1278 osób, które ukończyły Bike Maraton, na Giga pojechało 153, na Mega 460, a na Mini 665.
Na 34 kilometrze, na którym znajduje się rozjazd Mega-Giga jestem już ujechany, a to dopiero 2 godziny jazdy. Zgodnie z opisem trasy, pamiętam, że to dopiero tam zaczyna się prawdziwa jazda. Zostaję praktycznie sam, wszyscy albo skręcili na krótsze dystanse, albo są daleko przede mną. Zwycięzca wyścigu ma tam już nade mną 40 minut przewagi. Zaczyna się kalkulowanie – biorę swoją aktualną prędkość, dzielę sobie przez to pozostały dystans i wychodzi mi, że nie zdążę w poniedziałek do pracy. Ale jak to, przecież trudne zjazdy i męczące podjazdy już były… otóż nie!
Trasa jest trudna. Zjazdy składają się często z kamieni, którymi nie dość, że nie umiem przejechać, to nawet przeprowadzić roweru. Idę z nim albo obok, albo przenoszę. Każdy z kamieni otarty jest już poważnie od zębatek osób, które były tu przede mną. Podobnie przechodzę sekcje błotne… i te z korzeniami. Od czasu do czasu ktoś wyprzedza mnie na zjeździe jadąc jakieś 20km/h szybciej. Po chwili widzę taką osobę, składającą się do kupy w rowie – za chwilę znowu mnie wyprzedzi. Ci ludzie są chyba z gumy, przecież po takim locie przez kierownicę na szosie, obojczyk zrasta się miesiąc.
Powiem to wprost: nie wyobrażam sobie, aby trasa szosowa mogła być tak trudna, nie tylko technicznie ale i wysiłkowo. Nie ma takiej możliwości. Owszem, Tatra Road Race jest trudne, ale jest to mimo wszystko inna liga. Tutaj jest pogrom. Ja się nie ścigam, ja walczę o życie. Podjazdy są tak strome, że szybciej mi iść z rowerem niż nim jechać. Autentycznie, czasem jadę za kimś, po czym aby go wyprzedzieć zsiadam z roweru i w ten sposób zmierzam ku szczytowi. To nawet nie tak, że miałem bombę – czułem się doskonale. Jadłem, piłem, uzupełniałem na bufetach, ale po prostu byłem za słaby na tę trasę. Rozumiem już czemu nie każdy wybiera Giga. To jak rzucanie się na maraton ze świadomością, że pokona się go w 6 godzin. Jako wycieczka – super, jako ściganie – bez sensu, bo to już nie jest ściganie. Oczywiście chora ambicja przypomina mi, że gdy kiedyś tam wrócę, znowu wybiorę opcję najdłuższą.
Jazda jest tak żenująca, że próbując zejść z roweru przed kolejną nieprzejezdną dla mnie sekcją, przerzucam nogę przez siodełko… i zapominam, że znajduje się ono dużo wyżej niż w szosie. Utykam w tej pozycji – noga haczy kolanem o siodło i ani drgnie. Na nic zdaje się tu myk-myk opuszczający sztycę, bo za mały nacisk. Dogania mnie pani z krótszego dystansu i pyta czy pomóc, popychając mi udo. Zaczynam rozważać udział w najbliższej Masie Krytycznej…
Kiedy jest mi już wszystko jedno i nawet na zjazdach zaczynam jechać odważniej, przychodzi długo wyczekiwana burza. Ściana deszczu delikatnie schładza ciało, nawierzchnia staję się śliska, a lecące we wszystkie strony błoto, raz po raz przekrzywia mi soczewki w oczach. Piękne życie, piękny weekend, doskonały wybór. Jestem z siebie dumny.
Na wypłaszczeniu pod koniec wracają mi siły, to potwierdza tylko fakt, że nie była to bomba, a słabość. Na mecie melduję się jako 131, ze 181 startujących i 153, którzy ukończyli.
Dostałem szkołę życia. Przypomniało mi się, że góry weryfikują formę – nawet jeśli jesteś dobrym mazowieckim kolarzem, przyjeżdżasz w głównej grupie i czasem się nawet zabierzesz w ucieczkę, w ciężkim terenie okazujesz się połowę słabszy niż elita (moje 5:43 vs 3:48 Adriana Brzózki).
Pod prysznicem spędzam w pełnym stroju z 15 minut próbując zmyć z siebie błoto i hańbę. Nawet butów do wanny nie ściągam. Dobrze wiem, że piasek w nich będę czuł do listopada… podobnie jak ten w zębach. Moje ręce wyglądają od tej wilgoci jakbym już i tak w tej wannie spędził 4 godziny.
Czy warto było szaleć tak?
Cóż, z perspektywy czasu takie imprezy zawsze wydają się fajne. Jeśli zapytalibyście mnie gdzieś pomiędzy 40, a 70 kilometrem, moja odpowiedź brzmiałaby: NIGDY WIĘCEJ. Jedno jest pewne, MTB w górach to zupełnie inny sport niż MTB gdziekolwiek indziej. Mogę zrozumieć, że przy odpowiedniej technice zapewnia sporą dawkę frajdy. Przestaję się też śmiać od dzisiaj z ludzi, którzy wybierają krótsze dystanse. Aby ścigać się na giga i czerpać z tego radość, potrzeba naprawdę solidnej formy.
W MTB boli mnie fakt, że rower trzeba serwisować. Szczególnie w Warszawie jest to bolesne, bo wycieczka do serwisu to pół dnia i pół portfela. Blokady, amortyzatory, linki i pancerze, tarczówki, łożyska, suporty – to wszystko cierpi. A niestety, w kolarstwie górskim sprzęt ma ZDECYDOWANIE większy wpływ na jazdę niż w szosie. Płynnie pracujące amortyzatory ułatwiają pokonywanie trasy, a zmiana przełożeń przemarzniętą ręką w mocno błotnych warunkach nie zawsze jest prosta. Nie mówiąc już o wadze całego kompletu, którym co chwile skaczemy, rzucamy, czy nosimy.
W poniedziałek Pan odpoczywał.
Nieczęsto zdarza się, aby nie chciało mi się iść na rower mając dzień wolny. Szczególnie, gdy jestem w górach. Tym razem tak było. Mimo zaplanowanych na ten dzień Modrego Sedla oraz Zlate Navrsi (nie wiem jak to odmienić), decydujemy się na spacer na Śnieżkę. Karkonosze są genialne pod kątem spacerów, bo szlaków jest sporo, są nieźle oznaczone, a same trasy niezbyt trudne techniczne. Mało tego – bilet do parku kupujemy przez internet. Powiem tak: jest pięknie, ale zakwasy po ponad 20-kilometrowym spacerze nie minęły do dzisiaj. Spacerowanie jest jednak ciężkie…
Najgorsze w tym wszystkim jest to, że jeśli za rok zostaniemy zaproszeni ponownie, to jestem pewny, że wystartuję znowu. Znowu też wybiorę najdłuższy dystans i znowu będę uważał, że to zła decyzja. Cholerny syndrom sztokholmski…
Świetny opis tego jak wyglądają górskie maratony! :D
czytało się z przyjemnością, uczciwie napisane, szczerze, bez “wydumanej hipsterki” ;)
Dzięki za tekst. Szanuję, że nie zszedłeś z trasy. Pzdr.
Cholera, nigdy nie jeździłem, nie jeżdżę i prawdopodobnie nie będę jeździł po szosie, ba! kompletnie mnie ten sport nie interesuje! A mimo to, w ciągu ostatnich miesięcy regularnie czytam Twojego bloga i nawet łyknąłem wszystkie archiwalne teksty :D Ale i tak MTB żondzi :D
A już myślałem ze nie będzie w tym tygodniu żadnego wpisu????
Po BM w Jeleniej Górze jest nowa maksyma: Ludzie dzielą się na tych, którzy wożą dętki zapasowe i na tych, którzy będą je wozić ;)).
Pięknie napisane (jak zawsze zresztą) :-)