Chciałbym napisać jakąś ciekawą relację z kolarskiego święta w stolicy jakim był VII Memoriał Stanisława Królaka: o tym jak walczyliśmy, dawaliśmy sobie zmiany i jak kolejne osoby odpadały z naszej grupy. O wywrotkach, kolizjach, cierpieniu widzianym w oczach osób jadących obok mnie… Gdy wymienialiśmy spojrzenia udając luz i brak zmęczenia. Ale nie napiszę. Tak samo zresztą jak w zeszłym roku. Tegoroczny memoriał był dla mnie przez prawie 7 (z 8) okrążeń indywidualną czasówką. Na metę przyjechałem 12. – zgodnie z planem, ale poniżej możliwości. Zapraszam do kolejnego wpisu z serii:
(…) trzymam kciuki za sobotni występ, a nawet jak nie pójdzie dobrze, to Maciek potrafi najzabawniej na świecie pisać o swoich porażkach.
Dla potomnych mam trochę rad i informacji o tym, jak wygląda wyścig. Przyda się za rok. Na pewno wszyscy chętnie przeczytają instrukcję jak wygrać od osoby, która Memoriału Stanisława Królaka regularnie nie wygrywa… mało tego, nie widzi nawet kto wygrywa.
Kolarz jest jeden, koła są dwa, wygrasz Ty albo oni… ale raczej oni
Memoriał Królaka to prosty wyścig – niewiele jest tu kalkulacji. Idziesz w trupa kiedy możesz, a kiedy nie możesz to uważasz żeby się nie wywrócić na zakręcie – koniec. Wygrywa zazwyczaj ten, kto był mocniejszy, a nie sprytniejszy.
Piękna sprawa, nieczęsto spotykana w kolarstwie. Poza sobą możesz liczyć jedynie na łut szczęścia, że inni będą mieli jakiś defekt – szansa na to jest jednak wbrew pozorom niewielka.
Żeby było jeszcze lepiej trasa oblepiona jest kibicami krzyczącymi w euforii – można się poczuć co najmniej jak na końcówce alpejskiego podjazdu na Tourze. Oczywiście, gdy pod wieczór idziesz kibicować elicie, okazuje się, że w większości wcale nie był to doping, a wściekłość, że nie da się przejść na drugą stronę ulicy, a ludzie machający rękami wcale Ci nie machali, tylko szarpiali ze Strażą Miejską, ale w niczym to nie przeszkadza – wyobraźnia potrafi zdziałać cuda. Ja się tym ludziom wcale nie dziwię, otwieranie przejść na pół minuty co kilkanaście minut potrafi budzić frustrację – szczególnie, że nie ma żadnej instrukcji jak te utrudnienia ominąć. To niewygodne prawie tak samo jak umiejscowienie biura zawodów praktycznie w środku pętli zamiast na zewnątrz. To co działo się przy bramkach przypominało chyba tylko wyprzedaż Crocsów w Lidlu.
Ale to wszystko nieważne. Memoriał Królaka jest najbardziej widowiskowym i najciekawszym wyścigiem jaki możemy obejrzeć na żywo. Ciekawszym niż klasyk jak Mediolan-San Remo, które oglądaliśmy wiosnę, czy nawet Tour de France oglądane w zeszłym roku. Ciekawszym pewnie nawet niż Red Hook Criterium, ale o tym przekonam się niebawem…
Pain is temporary, glory… lasts forever!
~ George Best
Chyba że nie wygrywasz. Wtedy pain is temporary, a glory tylko na zdjęciach na fejsie. Mimo tego, na Królaku trzeba być, niezależnie czy jako kibic, czy zawodnik. chociaż ja oczywiście polecam startować – im bardziej człowiek patrzy, tym bardziej żałuje tego bólu, który go omija… czy jakoś tak. Wbrew powszechnej opinii ciężko uszkodzić sprzęt w formie poważniejszej niż dziura w dętce. Owszem, nawierzchnia pozostawia wiele do życzenia, ale koła i rama dużo mniej cierpią niż podczas zwykłego wyścigu, gdy ktoś w peletonie zapomni nam pokazać dziury czy przejazdu kolejowego.
Wyścigi – ekscytujące, śmieszne, puste
Wyścigów tego dnia jest kilka. Na samym końcu elita, która powiedzmy sobie szczerze, wygląda dość ekstremalnie porównując ją do wszystkiego innego co widzieliśmy… za wyjątkiem wyścigów dzieci. Warto przyjść na start kilka godzin wcześniej, żeby zobaczyć współzawodnictwo 2 latków – dla mnie to najlepsze ściganie jakie w tym roku wdziałem. Dzieciaki na rowerkach biegowych, asekurowane przez rodziców idących spacerem. O tym nie przeczytacie w internetowych relacjach, ale to prawdziwy hit. Tak samo zresztą jak trochę starsze dzieciaki, których wola walki przekracza możliwości niejednego amatora.
Po najmłodszych nadchodzi czas na MTB. Pewnie strzelę sobie w kolano tym stwierdzeniem, ale uważam wyścig MTB za pomyłkę. To znaczy, jeśli nie ma się szosy to ok, lepiej tak niż wcale – moim zdaniem to jednak sztuka dla sztuki. Organizatora oczywiście rozumiem, górale są zdecydowanie popularniejsze, a każdy dodatkowy startujący to dochód – impreza w takim miejscu na pewno nie jest tania.
Szczególnie biorąc pod uwagę późniejsze rywalizacje, które z punktu widzenia kibica, nawet zapalonego, są lekką pomyłką i spokojnie w tym czasie można iść na obiad. Weźmy na przykład prawie godzinny wyścig kobiet (kategorie: elita + U23 + Juniorka), w którym startuje w sumie 7 dziewcząt, z czego 6 reprezentuje Sobótkę.
Elita mężczyzn to inny sport. Jadą jakoś inaczej niż my: płynniej, szybciej i w ogóle lepiej.
Jak grać, by wygrać?
Kazimierz Górski miałby na to prostą odpowiedź: chodzi o to, żeby przyjechać jedną sekundę szybciej od przeciwników.
Cóż, nie zdradzę Wam sekretu na zwycięstwo, bo go nie znam. Zebrałem jednak trochę porad, bazując zarówno na własnych doświadczeniach, na opinii znajomych oraz na rozmowach podsłuchanych pod autobusami drużyn.
Start, czyli wepnij i depnij
Ustawienie w sektorze jest ważne i wie o tym każdy, kto startował kiedykolwiek w maratonie MTB. W zeszłym roku ustawiłem się gdzieś z tyłu i zanim ruszyłem czołówka była ze dwa zakręty dalej. Teraz byłem sprytny i stoję z przodu zanim jeszcze ludzie zauważą, że skończył się poprzedni wyścig – uczciwie, gdzieś w okolicach 3 linii, czyli miejsca, na którym powinienem finiszować. No i wszystko super, tylko w czasie kiedy ja i kilkudziesięciu pozostałych cwaniaków grzejemy się w sektorze, chłopaki z Żolibera kończą jeszcze kawę… moralna destrukcja.
Startuję jak trzepak. Jadę w pożyczonych pedałach BePro z pomiarem mocy (o których wkrótce) i pech chce, że nie mogę się wpiąć. Niby Look i Time między sobą się dużo nie różnią, ale przyzwyczajenie wygrywa. Tracę nadzieję i ze 20 pozycji, zyskuję 8 wrogów (tych, którzy stali za mną). Ruszam mocno, żeby nie zdążyli mnie o tym poinformować. Do końca dnia tłumaczę swoje miejsce poza pierwszą dziesiątką tym słabym startem. Potem na zdjęciach znajduję Baltazara (ze zdjęcia powyżej), który ruszył daleko za mną, a dojechał drugi. Wracam więc do ulubionego, powyścigowego uczucia – depresji.
Czy mam szansę wygrać Memoriał Stanisława Królaka?
Przeanalizujmy trzech zawodników: mnie, czyli kolarską przeciętność, Marcina Kobiałkę, który w tym roku wygrał i Adiego Zu, jadącego prawie dwukrotnie dłuższy dystans w wyścigu elity. Obaj z Ośka Warszawa. Poniższe liczby powinny dać pogląd, jaka jest różnica i ile dzieli osobę otwierającą drugą dziesiątkę od czuba.
Prędkość średnia:
ja – 34,3km/h (38:29)
Marcin – 37,1km/h (36:44)
Adi – 38,3km/h (1:04:19)
Różnica 2 minut wydaje się niewielka, ale pomiędzy 34,3km/h, a 37,1km/h jest przepaść. Punkt pierwszy: żeby wygrać trzeba być niestety mocnym. W tym kryterium nie wygra się przez przypadek. To nie rondo by trzymając się odpowiedniego koła wwieźć się na metę zapewniając sobie dozgonną chwałę.
Jeśli chodzi o średnie waty z okrążenia to u mnie dochodzą pod 200W, u Adiego 270-300W : różnica dość wyraźna.
Przy okazji pragnę zaznaczyć, że jeśli chodzi o liczby, to ten wyścig reprezentuje u mnie śmieszność, gdyż średnia ważona wyszła 256W, czyli prawie 50W mniej niż z 2-godzinnego Ronda Babka… może na zjeździe i zakrętach też trzeba dokręcać?
Karowa
Mi Karowa zajmuje zawsze minutę +/- sekunda, pozostałej dwójce 56-58 sekund. Strata niby nieduża, ale 3 sekundy pomnożone przez 8 okrążeń to już prawie pół minuty. Zjazd jest niezbyt przyjemny, bo po kostce. Jadę go dziadowsko, ale z czasów wnioskuję, że wszyscy tak przejeżdżają – różnice wynikają pewnie z początkowego i końcowego asfaltu, na którym grupa przemieszcza się szybciej niż mój indywidualny wyścig z czasem. Zasady Karowej są proste:
pierwszy zakręt w prawo od zewnątrz do wewnątrz (lewa do prawej)
pierwszy zakręt w lewo: od zewnątrz do wewnątrz (prawa do lewej)
drugi w lewo: trzymamy się możliwie blisko wewnętrznej przez cały czas, bo to najgorszy frament, z pofalowaną kostką, która często wyrzuca zawodników na zewnątrz
trzeci w lewo standardowo od zewnątrz do wewnątrz i rura do przodu, biorąc po uwagę, że za zakrętem znajdują się malowane linie, które potrafią być bardzo śliskie, gdy pada deszcz.
Zjazdy można poćwiczyć co tydzień na Pętli Kopernika.
Bednarska
To esencja całego wyścigu. Słyszysz: Memoriał Stanisława Królaka, widzisz: kostka na Bednarskiej. Najbardziej spektakularny moment kolarski w kraju. Dziesiątki kibiców, okrzyki, odpalone race, ludzie prowadzący rower z buta po defekcie, zdjęcia, flesze, moc i chwała… 200 metrów ze średnią 7% nie brzmi ani trochę imponująco, ale robotę robi tam kostka brukowa, która swoje już w życiu przeszła. U chłopaków 31-35 sekund, ja jadę różnie, ale w okolicach 40. Pokonanie jej w ich czasie wymaga ode mnie trzymania okolic 500 watów.
Zasady jazdy po bruku są proste:
- przygotuj sprzęt (o czym w dalszej części relacji)
- jedziemy na siedząco – tylko tak koło będzie miało jakąkolwiek przyczepność
- niższa kadencja jest lepsza niż wyższa
- blat jest lepszy niż “dziewczyńska tarcza” – mniejsza szansa na zgubienie łańcucha
- szytka to dobry wybór (ciśnienie, szansa na snake’a), ale jeśli jadąc rozmyślasz często o stanie swojego sprzętu, to tańsze koła będą szybsze
- górny chwyt jest lepszy i wygodniejszy niż ten za klamki, ale przyzwyczajenie się do podjeżdżania nim wymaga trochę czasu
- lepiej wyprzedzić zaraz przed lub zaraz po Bednarskiej niż opuszczać swój wypracowany tor jazdy
- ręce trzymają kierownice luźno
Dokładka Bednarskiej
To nie ta słynna już brukowa ulica jest w tym wyścigu najważniejsza, a to, co następuje zaraz po 90 stopniowym zakręcie kończącym ją: miejsce polecane przez chłopaków z elity do ataków. Doping kibiców motywuje, by dać z siebie wszystko. Dziesiątki oczu skierowanych na Twój ból nie pozwala zwolnić, czego efektem jest chwilowa zapaść na szczycie… za którym znajduje się jeszcze kawałek podjazdu, a Ty męczysz to jadąc teraz 12km/h. Na szczęście nie ma tu kibiców, można cierpieć w spokoju.
Mazowsze jak Keira Knightley
Poza zjazdem i podjazdem na trasie znajduje się też trochę Mazowsza – czyli klasyczna płaskość urozmaicona zakrętami. Zasada jest taka sama jak zwykle – jedziesz za kimś: odpoczywasz, jedziesz sam: nie jedziesz. Ja oczywiście wybieram opcję drugą, dzięki czemu widzę gdzieś na horyzoncie przed sobą grupę kilkunastu osób, która regularnie maleje, generując kolejnych “odpadków”, których wyprzedzam. Nie ma nic lepszego, niż walczyć samotnie na prostej, widząc jak osoby 100 metrów przed Tobą nie muszą pedałować, aby jechać tak samo. Grupę, która składa się już tylko z 3 zawodników Ośki dochodzę i omijam na ostatnim okrążeniu. Chociaż tyle. Co jakiś czas słyszę okrzyk “dajesz, masz już do nich blisko!” – problem w tym, że 100 metrów w peletonie to jakieś 10 razy bliżej niż 100 metrów za peletonem.
Duble
Duble to niestety nieodłączna część wyścigu – łapie go ponad połowa zawodników. Nie przeszkadza to na szczęście na trasie, jako że liczba jadących jest i tak dwukrotnie niższa niż w MTB – korki się nie robią. Omijanie na Karowej i Bednarskiej wybija jednak z opracowanej wcześniej idealnej linii przejazdu, przez co łatwo zauważyć w wynikach, że 4. okrążenie w wielu przypadkach nieco różni się od pozostałych (łatwo też zauważyć, że Kop Maciej pierwsze okrążenie, w którym nie mógł się wpią,ć przejechał ponad 20 sekund wolniej niż reszta)
Sprzęt
Poza formą w wyścigu pomóc nam może sprzęt, nie tylko elektryczny:
Zmiana opon z XIX-wiecznych 23mm na 25mm lub nawet 28mm jest w tym wypadku jak najbardziej odczuwalna. Grubiej znaczy lepiej (za wyjątkiem kebaba)
W tym roku dokonałem też zmiany, którą mogę nazwać najbardziej przełomową zmianą w mojej kolarskiej historii: druga owijka. Trochę nieporęcznie i niezbyt estetycznie owinęliśmy kierownicę drugą warstwą, alternatywnie GCN pisze też o wkładkach żelowych lub po prostu dętce jako pierwszej warstwie. Nic, nigdy nie poprawiło tak komfortu jazdy – pewniejszy chwyt i mniejsze wibracje bezpośrednio przekładają się zarówno na wynik, jak i mniejszy ból rąk. Polecam.
Memoriał Stanisława Królaka – punkt obowiązkowy
Podsumowując: Memoriał Królaka jest według mnie jednym z najciekawszych wyścigów: zarówno do oglądania jak i kibicowania. Szkoda, że w wersji dla szosowych amatorów jest nieco za krótki (spokojnie mógłby zostać wydłużony z 40 minut do godziny)… z drugiej strony ilość dubli oraz organizowanych tego dnia wyścigów tłumaczy tę decyzję.
Video z niedzieli: