Planeta małp (1968) – Astronauci wyruszają w podróż kosmiczną, a relatywistyczne różnice w czasie sprawiają, że po powrocie odkrywają, iż na Ziemi minęły tysiące lat.

to o nas, w Męcikale, tylko odwrotnie… i nie kosmiczną

Dziennik męcikalski, dzień T minus 3.

Po tak długim czasie, możemy sobie to już powiedzieć z pełną szczerością:

W zasadzie nie wiem do czego służy. Da się, oczywiście. Nie jestem pewny, czy w moim wieku i czy przy trybie życia składającym się z patrzenia 10 godzin dziennie w monitor, ale da się.

Może znajomi mi się starzeją, może producenci rowerów muszą zacząć szukać sposobów, by wcisnąć nowy (stary) sprzęt, ale je*anie oponą 40mm po korzeniach lub piachu przypomina fight club. Ogłaszam więc porę MTB. Z tego miejsca dodam, że gravel zaczyna się dla mnie po 38. milimetrze. Poniżej jest szosa typu all-road i jest to doskonały wynalazek. Szczególnie dla ludzi na mentalnej emeryturze.

Entuzjazm z tego odkrycia niesamowity i widać go poniżej. Trochę jak dziecko, które pod choinką znalazło książkę.

Znalezienie rowerów zajmuje nam jakieś 2 dni. Wrzucam bowiem post na swojego Instagrama i czekam aż odezwą się sponsorze i posypią propozycje współpracy. Moje współprace (za wyjątkiem ABUSa, któremu jestem niezmiernie wdzięczny za kask) działają bardzo dobrze. Odzywają się więc ludzie, którzy w ramach współpracy chcą wymienić rowery za pieniądze. Znajdujemy dwa, prawie takie same. Kto zna podejście Sylwii do górali, ten wie, że wybór może być tylko jeden:

Merida Big Nein (czy jakoś tak).

Najwspanialsze jest to, że oba rowery działają idealnie, a kosztowały w sumie tyle, co średniej klasy komplet kół do gravela (bez opon). Tzn oczywiście, jako człowiek, który od 10 lat nie jeździł MTB, nie wiem, czy działają tak, jak powinny, ale przełożenia zmieniają się bez problemu, hamulec hamuje, a amortyzator się ugina. No i koła są duże. Good enough.

 

Dziennik męcikalski, dzień T0.

Nasze ciała robią, co mogą, aby uchronić się przed jazdą góralem. Ja kilka dni przed przyjazdem daję sobie usunąć wszystkie ósemki na raz, dzięki czemu podczas pedałowania czuję głównie pulsowanie szczęki. Sylwia postanawia od razu po przyjeździe wywalić się na schodach w taki sposób, że wyrasta jej na plecach afrykański pośladek. Nic to nie daje poza dodatkowym bólem.

Jeśli kogoś interesuje jak wygląda afrykański pośladek od uderzenia w kafelek, zapraszam do dołączenia do grupy patronów tego kanału. Zostawcie też łapkę w górę i subka. Kolory, z których się składa, są nieco jak zachód słońca w okolicach Rytla.

 

Dziennik męcikalski, dzień T+1.

W Męcikale czas leci inaczej. Jeden tydzień tutaj, to jak jedno popołudnie na Ziemi w Warszawie. Jesteśmy tutaj jeden, pełny dzień, a wydaje się, jakbyśmy opuścili dom wiele lat temu. Paradoksalnie, mimo wolniej płynącego czasu, goni mnie poczucie, że w każdej chwili odebrać mogę telefon z HRów z pytaniem, czy to już nie czas na emeryturę. Pytacie co można robić, gdy ciemno robi się półtorej godziny przed wyjściem z pracy? Można na przykład siedzieć i czekać na śmierć patrząc w ścianę.

Żeby nie zgubić psa w ciemnościach, trzeba wymykać się z pracy na spacer. Rozsądną opcją, zdawałoby się, byłoby wstawanie wcześniej, ale ktokolwiek był w Męcikale, ten wie, że nie jest to wykonalne. Były tu przypadki osób, które wstawały rano, włączały o 7:59 komputer, zamykały na chwilę oko i otwierały je z przerażeniem koło południa.

Największą atrakcją tego dnia jest sprawdzenie, gdzie znajduje się pływająca po jeziorku wyspa. Ku naszemu zaskoczeniu, znajduje się po innej stronie niż zwykle. Przeżywamy to cały wieczór.

Dziennik męcikalski, dzień T+2.

Aby wyrwać się ze niekończącego się schematu (który jeszcze ani razu się nie powtórzył, bo według czasu warszawskiego, jesteśmy tu dopiero drugi dzień) idziemy po pracy na rower – w ciemności! Jest wigilia, więc wypuszczają mnie na tyle wcześnie, że przez chwilę widzę nawet, gdzie jedziemy. Wychodzimy w stroju cywilnym, dzięki czemu jest mi ciepło od startu do mety (oddalonej o jakieś 15km, czyli o godzinę). Ciepło w 90% części ciała, bo jednak SPDy na stopach…

Zmianę w komforcie przemieszczania się po Borach Tucholskich za pomocą opony 2,25 trzymanej przez amortyzator powietrzny mogę porównać do przesiadki z naszego Traffica, który w połowie przypadków dawał radę dojechać do celu do Skody, która nigdy w niczym nie zawiodła. Nawet gdy nie zmieściła się do podziemnego garażu z rowerami na dachu.

Tu warto dodać, że podczas pierwszej jazdy coś nie do końca mi pasuje. Miałem kiedyś MTB (którym przejechałem pewnie z 50 maratonów), fulla co prawda z Foxem z tyłu, Rebą z przodu i kołami tak małymi, jak w obecnych rowerach komunijnych ale było jakoś inaczej. Po powrocie przypomniało mi się, że największymi oszustami w świecie kolarskim są producencie opon, szczególnie, gdy piszą o rekomendowanym ciśnieniu. Powiedzmy więc, że nabijanie zgodnie z oznaczeniem „Air pressure: 2.4-4.1bar” nie było najlepszym pomysłem. Gdy pytanie o ciśnienie dla tych opon wrzuca się do ChataGPT, mówi że jednak bardziej 1,5bara… i ma rację.

Tak naprawdę wiemy jednak, że w tym wszystkim wcale nie chodzi o MTB. Bo MTB nie jest fajniejsze niż gravel, a gravel nie jest fajniejszy niż szosa… choć prawdopodobnie wszystko jest fajniejsze niż fatbike. Chodzi tu po prostu o coś nowego. Fajne jest robienie nowych rzeczy. Jakbym miał wszędzie jeździć Meridą, która wraz z mocniejszym naciskaniem pedałów zaczyna jechać głośniej zamiast szybciej, zostałbym chyba biegaczem.

Dziennik męcikalski, dzień T+3.

Patrzenie w ścianę i zastanawianie się czy pierwsza nadejdzie emerytura, czy śmierć jest zajęciem niezłym, lecz stresującym. Od ponad 15 lat pracuję nieprzerwanie (a czasem nawet na zakładkę) na etacie. Czy istnieje druga taka osoba z branży IT w tym kraju – nie wiem. Byłoby mi więc niezmiernie przykro, gdybym emerytury nie dożył. Czuję, że ziomki z branży zrzuciłyby się na epitafium o treści: „tu leży Maciek – frajer”.

Rozważam ponowne wyjście na rower. W mojej głowie pojawia się pytanie, które ktoś zadał kiedyś na Stravie: „czy to jest przyjemne?”. Pytanie to od lat wraca regularnie, podczas wielu wyjazdów. Gdybym czytał sam siebie, wiedziałbym, że w tym przypadku nie. 

– Dlaczego chodzisz w za małych butach
– Bo tak przyjemnie je ściągać

kto, gdzieś, kiedyś

To analogiczny tekst, do tego, który pojawia się w mojej głowie podczas KAŻDEJ, zimowej jazdy od około 10 lat. Tylko że to nieprawda. Oczywiście: jazda zimą w letnich butach nie jest szczególnie komfortowa i pomimo pierwszych 20 minut, ku mojemu corocznemu zdziwieniu, wydających się tym razem całkiem OK, tak nigdy nie jest. Stopy powoli przechodzą przez zmienne fazy dyskomfortu, bólu, braku czucia drętwienia i kilka innych faz. Jeśli myślicie, że nie da się jednocześnie stracić w stopach czucia i odczuwać bólu – zapraszam na rower.

Chciałbym powiedzieć, że czeka się z niecierpliwością na koniec przejażdżki, ale to również nieprawda. Potem jest tylko gorzej – pod wpływem ciepła palce rosną, a paznokcie pozostają w swoim rozmiarze. W IT nazywamy to brakiem kompatybilności. Co ciekawe, dokładnie 3 lata temu pisałem to samo, gdy jeździliśmy w Męcikale zimą. Niesamowite. 

Odpowiedziałem więc sobie na pytanie, czy to przyjemne i kupiłem buty. Jakieś Szimanochy ze średniej półki. Jakbym zamawiał za granicą, byłyby z jeszcze bardziej średniej, ale zanim by doszły, odpadłyby mi stopy. W końcu miałem na to mało czasu, z 10 lat raptem. Okazuje się, że za 500zł można przez 3 lub 4 godziny jechać w temperaturze bliskiej zeru z uśmiechem na twarzy. Dlaczego zajęło mi tak długo? Nie wiem.

Dziennik męcikalski, dzień T+4.

Bardzo lubię okoliczne zwierzęta. Jestem prawie pewny, że dokładnie obserwują, kiedy z domu wychodzę z aparatem. Tego dnia bowiem spotykam lisa, wilka, kilka saren i kilkanaście jeleni. Najlepszym zdjęciem, które udaje mi się zrobić, jest to:

W oddali widać grupę jeleni, które przebiegają mi drogę. To i tak nieskończenie wiele razy lepsze zdjęcie niż to, które wyszło mi podczas celowania w wilka. Przyznam szczerze, że spotykam go po raz pierwszy i jestem owym spotkaniem niezwykle zdziwiony. Odbywa się ono jakiś kilometr od wsi. Nasze oczy spotykają się. Wzrok leśnego samca Alfa i wiejskiej sigmy (mnie) spotyka się na kilka dobrych minut. Zapewne dla obserwatora z boku nasza wymiana spojrzeń trwa zaledwie dwie sekundy, ale w naszym układzie, przeciąga się to w nieskończoność. Wilk ucieka, ja chwytam aparat i z 200mm ogniskowej, automatycznie dobranego czasu (dziękuję ci trybie auto w rx100) na 1/60sek robię perfekcyjnie rozmazane korony drzew (bo zimowe rękawiczki plus rower). Pewnie i tak powiecie, że to wiejski pies, a nie wilk, ale wiem co mówię. Przeczytałem niejednego audiobooka o wilkach, więc umiem je sobie dobrze wyobrazić (bo wiecie, w audiobookach nie ma obrazków). Przy okazji gorąco polecam książkę „Gawędy o wilkach i innych zwierzętach”.

Zdjęcie oczywiście nie jest problemem. Mamy 21. wiek. Wszystko mogę sobie wygenerować za pomocą wszechobecnej sztucznej inteligencji. Z dostępem do tak zaawansowanych technologii, jesteśmy zgubieni – napisałem tylko w Photoshopie: „dodaj wilka, lisa i 5 saren” – żeby było uczciwie:

Kiedyś bym się denerwował, dziś inaczej podchodzę do kwestii zdjęć. Prawdopodobnie każde zdjęcie, które zrobię ja (a pewnie i Ty) ktoś już zrobił, lepiej. W robieniu zdjęć przyjemne ma być uczucie robienia go i wspomnienie, które potem pojawia się, gdy zdjęcie wylosuję się pewnego dnia na ekranie telefonu. Historia spotkania wilka będzie jeszcze śmieszniejsza, gdy rozpocznie się ją rozmazanymi patykami, niż nieźle trafionym zwierzęciem (szczególnie, gdy nie ma się na plecach 2-kilogramowego obiektywu).

Dziennik męcikalski, dzień T+5.

Mamy taką tradycją, że jesienią jeździmy do Azji. W tym roku nie zdążyliśmy, ale obiecałem Sylwii, że odwiedzimy na chwilę Tajwan. Nie jestem pewny, czy o to jej chodziło. Wspominała coś potem, że chodzi o chiński. Nie ma to jednak sensu, bo Chiny leżą po drugiej stronie Męcikału i od Tajwanu oddalone są pewnie z 50km.

Dziennik męcikalski, dzień T+6.

Kończą nam się dostępne hobby. Sylwia w ramach walki z nudą (lub w ramach poszukiwania nowych znajomych) postanawia rozpocząć dokarmianie ptaków i całodobowe obserwacje lornetkowe. Śmieciarka po zmieszane przyjedzie dopiero za niecały miesiąc, do tego czasu nie przewiduję lepszych atrakcji w okolicy.

Dziennik męcikalski, dzień T+7.

Ciągle nie jestem pewny, czy MTB po Parku Narodowym Bory Tucholskie mógłbym jeździć w nieskończoność, czy jednak zaraz umrę z nudów. Jest zaskakująco mały, ale ma za to nieproporcjonalnie wiele dróg leśnych. Jazda grubą oponą po korzeniach ma się do jazdy gravelem, jak ściganie się po trasie Tour de France do trasy wiodącej w kierunku Roubaix. Z tą drobną różnicą, że w terenie odczuwalna prędkość może i jest wysoka, ale gdy patrzy się z boku, człowiek przemieszcza się niewiele szybciej od biegacza. Na asfalcie w sumie jest podobnie, tylko rośnie subiektywne uczucie nieprzesuwania się.

Szczególnie, że gdy spojrzałem na swoją korbę, dojrzałem w niej koronkę 32T. Bardzo fajna – dobrze, że przeczytałem kilka książek o stoicyzmie.

Dziennik męcikalski, dzień T+8.

Z powietrza zaczyna padać błoto. Pogoda w okolicy zawsze jest zaskakująca. W ciągu godziny potrafi tu przejść śnieżyca, ulewa i pojawić się niebieskie niebo. Tak samo, podczas godziny, potrafi 4 razy spaść deszcz. W szczególności, gdy wybieramy się z psem na spacer. Im bardziej patrzę na rower po powrocie, tym bardziej przypomina mi się, dlaczego postanowiłem kiedyś zaprzestać jeżdżenia w takiej pogodzie.

Dziennik męcikalski, dzień T+9

Żeby przerwać proces starzenia się, pojechaliśmy na plażę. To raptem ze 2 godziny w jedną stronę. Plaży nie było, bo morze dojechało do samych klifów. Był za to wiatr, duże fale i przeszywający chłód. Wróciliśmy. Lepszą plażę mamy w Swornegaciach – tak to się podobno odmienia. Bunkry też mamy lepsze – oryginalne, partyzanckie. I to stosunkowo blisko miejscowości Laska – ale combo!

Dziennik męcikalski, dzień T+10

Racuch widząc jakiegokolwiek człowieka zaczyna się niezdrowo ekscytować. Nie dzieje się to zbyt często. Nie jestem nawet pewny czy raz dziennie. My powoli już też. Jestem prawie pewny, że bardziej powszednim widokiem jest dla nas sarna lub zając niż człowiek. Jesteśmy tu już tak długo, ciekawe co dzieje się w cywilizacji. Czy wynaleziono już lek na raka? Czy natura fundamentalnych praw wszechświata została już zbadana do końca? Czy mechanikę kwantową udało się już pogodzić z teorią względności?

Dziennik męcikalski, dzień T+11

W końcu spadł porządny śnieg. O ile wcześniej MTB wydawało się mieć sens, teraz ma go na pewno. O ile wcześniej też nie przemieszczaliśmy się, teraz nie przemieszczamy się jeszcze bardziej. Strava jasno mówi, że moje wieczorne bieganie ma tu lepsze tempo niż przejażdżka po lesie.

Dziennik męcikalski, dzień T+11

Co ciekawe, śnieg dalej leży. Podobnie jak Sylwia. Przyczepność Ikonów jest bardzo dobra, aż do momentu, gdy wjedzie się w koleinę. Wtedy człowiek skręca, a rower nie i drogi się rozchodzą.

Sylwia rozgląda się za swoją formą.

Dziennik męcikalski, dzień T+12

Zaczynam zastanawiać się, czy gdybym miał taki (tylko drogi, bo wiadomo – stolica) rower w Warszawie, to bym nim jeździł. Jestem prawie pewny, że nie, ale cień wątpliwości pozostaje i pewnie nie da mi spokoju. Na wszelki wypadek zakończę tutaj.