Do bikepackingu przez Lesotho przygotowałem się czytając wszystkie, sensowne teksty w internecie – po polsku, angielsku lub google translatorsku. Zajęło mi to dobre 15 minut, bo tyle było dostępnych materiałów. Robert przygotował się jeszcze lepiej – dopiero na miejscu odkrył, że jest to jeden z najbardziej górzystych krajów świata.
Zacznijmy jednak od tego, że poniższy tekst nie jest przewodnikiem, tudzież poradnikiem. To po prostu luźny reportaż z 10-dniowego wypadu na wakacje do Lesotho. Gdyby bowiem był przewodnikiem, musiałbym brać za swoje słowa jakąś odpowiedzialność, a tego nie chcę. Wypadałoby również, abym zaczął go od informacji, jak uzyskać wizę, aby wjechać do tego pięknego kraju, zwanego też Królestwem w Niebie (luźne tłumaczenie). A tego nie wiem. Mimo usilnych prób nie udało nam się takowej wizy dostać ani w ambasadzie w Berlinie (która ma przepełnioną skrzynkę pocztową), ani w tej głównej – w Pretorii. Ta druga chociaż stwarzała pozory prosząc nas o wypełnienie nieskończenie długiego wniosku wizowego, prosząc między innymi o badania medyczne, 3-miesięczny wyciąg z konta, pełen plan wycieczki (wraz z potwierdzeniem rezerwacji), czy informację, ile mamy pieniędzy. Być może niepotrzebnie wliczyłem kredyt hipoteczny do tego ostatniego punktu i urzędnicy śmieją się do teraz, wiedząc że saldo mojego konta wynosi pewnie minus 200 średnich wypłat w Lesotho.
Powinienem też dodać coś o biedzie, o apartheidzie, o 25% ludności zarażonej AIDS, o przemocy seksualnej wobec kobiet, oczekiwanej długości życia zbliżonej do 50 lat i kilku innych, świetnych rzeczach, które skutecznie zniechęcają, do przyjazdu do tego kraju. Jeśli mam być szczery – wolałbym tego nie wiedzieć. Obraz Lesotho, który miałem w głowie na podstawie szczątkowych informacji z internetu NIJAK nie pokrywał się z naszymi obserwacjami. Co oczywiście nie oznacza, że nie był prawdziwy.
Mieszkańcy Lesotho okazali się najmilszym narodem, jaki w życiu spotkałem. Nie było chyba ani jednej osoby, która na nasz widok by się nie uśmiechnęła. Nie było ani jednej osoby, która nie chciałaby nam pomóc. Nie było też ani jednej osoby, która nie pękła by ze śmiechu słysząc pytanie o bezalkoholowe piwo. W ogóle wydaje się to naród, który ma wielki potencjał do śmierci ze śmiechu, bo śmieszy ich wszystko. Może nie tak jak idea piwa bez alkoholu, ale każda interakcja zdaje się kończyć śmiechem. Również taka nieuwzględniająca nas.
To według mnie doskonałe miejsce na start przygody z Afryką. Jest biednie, ale czysto. Oczywiście nie mam tu na myśli czystości krajobrazu, bo śmieci, foliówki i pampersy są niezwykle popularnym widokiem, towarzyszącym nam prawie cały czas, z wyjątkiem wysokich gór. Mam na myśli brud widziany w Etiopii, czy Ugandzie – taki, który sprawia, że po dotknięciu czegoś ręką, masz ochotę ją sobie jak najszybciej odciąć. Wszyscy są mili; zawsze jest w pobliżu ktoś mówiący po angielsku; sensowne hotele dzieli zazwyczaj od siebie 40-60km (w przypadku jazdy asfaltem); w sklepach nie ma nic, ale na bananach i Coli da się przeżyć długo, a trasę wytyczyć łatwo, bo możliwe kombinacje są ze dwie lub trzy.
Mogę całkowicie szczerze i z czystym sumieniem polecić ten kraj na wizytę z rowerem w stylu road+. Tylko formę sobie zróbcie, bo takich podjazdów to ze świecą szukać na świecie.
STEREOTYPOWY
Mieszkaniec Lesotho
To kto jak nie my, czym jak nie kocykiem?
Na wyścig, na zwierzę, na piknik, na mebel
Na niemal wszystkie okazje, na prawie każdą potrzebę
Tu jest bracie widzisz cała tajemnica ukryta
Kocyk, jakby kto pytał
Co jest źródłem stylu, gdzie jest krynica mocy
Kocyk ryju, trzeba zawsze mieć kocyk
Stereotypowy mieszkanie Lesotho jest uśmiechnięty, macha i krzyczy hawajskie “hałajuuu?!” lub “how are you guys?!”. Jeździ kucykiem lub pickupem. Ubrany jest w koc, a na głowie ma kominiarkę z pomponem. W większości przypadków patrzy na swoje kozy lub na pracę, która powinna być wykonana.
Stereotypowemu mieszkańcowi jest też niesamowicie trudno zrobić dobre zdjęcie bez użycia lampy błyskowej – wybaczcie więc niewidoczne szczegóły zdjęć.
Zanim przejdę do relacji, najważniejsze pytania i odpowiedzi, dla ludzi, którzy przyszli tu tylko oglądać obrazki:
ILE TO KOSZTUJE:
Na miejscu jesteśmy od soboty do niedzieli. Wydajemy w tym czasie po około 600 euro na głowę + loty. Żyjemy luksusowo – śpimy w dobrych (jak na „afrykańskie” warunki) hotelach, jemy duże posiłki w restauracjach, przejeżdżamy z tysiąc kilometrów taksówkami i w ogóle high-life.
CZY JEST BEZPIECZNIE:
Zagrożenia widzę dwa. Przestrzelenie zakrętu rowerem lub przez kierowcę taksówki skutkujące kilometrowym lotem w dół i powolnym konaniem w męczarniach, bo nikt by nas w tej przepaści nigdy nie znalazł. A nawet jakby znalazł to transport do najbliższej placówki medycznej trwałby ze dwa dni. Drugi: trafienie na zjeździe w kozę/owcę/krowę. Podsumowując: rowerowa wycieczka na Gassy w ciepłe, sobotnie przedpołudnie wydaje się nieporównywalnie bardziej niebezpieczna niż wycieczka do Lesotho.
Istnieje oczywiście hipotetyczne ryzyko rozstrzelania z karabinu w dowolnym większym sklepie, ale musiałoby się to wydarzyć przypadkiem, a ochroniarzowi nie dość, że byłoby przykro, to jeszcze żałowałby niepotrzebnie zużytych naboi.
Z wyjazdu wróciliśmy najedzeni, wyspani i generalnie wypoczęci. Zupełnie nie tacy, jacy planowaliśmy. Na wakacje jeżdżę po to, aby usiąść w biurze i z uśmiechem powiedzieć: ale jest tu wspaniale.
CZY WARTO:
Tego nie wiem, ale po to jest ten wpis. Może pozwoli Wam sobie odpowiedzieć na to pytanie. Od razu powiem, że pod kątem widokowym jest ładnie, ale nie na tyle, aby pchać się na drugi koniec kuli ziemskiej. Uważam jednak, że warto raz w życiu skonfrontować swoje wyobrażenie „Afryki” budowane za pomocą telewizji i wierszyka o Murzynku Bambo, z rzeczywistością. Do tego Lesotho nadaje się doskonale, bo jest po prostu łatwo (choć fizycznie trudno).
sprzęt dobry
Sprzęt zły
Mój Factor jest niezniszczalny, niestety. Bardzo chciałbym, aby coś się w nim zepsuło lub rozpadło. Byłoby to uzasadnione, biorąc pod uwagę, jakie życie wiedzie. Nic takiego się nie dzieje i od 5 już lat dzielnie mi towarzyszy obijając się na dachach, w bagażnikach, pociągach, samolotach, promach i terenie, na który nie zasłużył i którego się nie spodziewał, rodząc się na Tajwanie. Jadę z 38mm Gravelkingami SK+, które może i niespecjalnie jadą, ale za to są jak wąż ogrodowy, jeśli chodzi o przebijanie i jak AK47 jeśli chodzi i strzelanie we mnie i wszystko dookoła kamieniami.
Do Lesotho polecałbym chyba slicki 32-35mm jeśli wycieczka szosowo-taksówkowa (bo na ten moment istnieje tylko jedna możliwa pętla szosowa w kraju i nie jest jakaś super) lub 40mm+ jeśli szutrowo-butowa (bo przez niektóre przełęcze nie przejedziecie). Tailfin z tyłu to najlepsze rozwiązanie świata, kropka. Do tego niezbyt dobra, ale od lat niechcąca się zepsuć torba podramowa Apidury, mała torebka Raphy pod kierownicę i customowy “paśnik” od Koło Ultra, w którym trzymam aparat (niezniszczalny Fujifilm x100v) – również najlepsze rozwiązanie świata. Awaryjnie wiozę również Sony RX100VII, ale praktycznie go nie używam. Służy głównie do robienia zdjęć rzeczom, ludziom i zwierzętom, do których boję się podejść. Takich ludzi w Lesotho nie było, a zwierząt, poza tymi spotykanymi w Polsce, praktycznie brak. Różnica w przyjemności z użytkowania Fuji vs Sony oraz subiektywnej jakości zdjęć jest tak duża, że 95% zdjęć leci z Fuji.
Normę awarii wyrabia Basso Palta Roberta (Roberta to odmiana imienia Robert, do którego rower należy, a nie nazwa). Psuje się w nim wszystko. Sztyca zjeżdża około 47 razy (podobnie zresztą jak w Etiopii) i mijają 4 dni zanim udaje nam się znaleźć rozwiązanie. Kokpit się rozkręca, a ekspander nie wiemy jak działa. Z tylnej torby Ortlieb odrywają się oba (!) rzepy, hak się skrzywia, przerzutka wrzuca łańcuch w szprychy ze 30 razy.
W Johannesburgu lądujemy w piątek późnym wieczorem. Blisko 11-godzinny lot z Amsterdamu jest prawdopodobnie jednym z najładniejszych lotów, jakie można odbyć w życiu. Zaczyna się Alpami i francuską riwierą, a potem jest prawie cały kontynent Afryki – od pustyń Algierii, Saharę, stolicę Czadu po lasy Kongo. Doceniamy to bardzo: ja siedząc przy oknie, ale dokładnie na środku skrzydła, a Robert siedząc gdzieś w środku. W drodze powrotnej jest jeszcze lepiej, bo cała podróż odbywa się w nocy.
Nasze rowery dolatują razem z nami (co nie zawsze się udaje) i zaskakująco szybko zostają też wypakowane z samolotu. Tak nam się przynajmniej wydaje, bo dostarczone zostają za stalowe drzwi, zamknięte kłódką. Na tyle źle spasowane, że widzimy walizki, lecz na tyle mocne, aby nie dało się ich pokonać. Dopiero po około 30 minutach oczekiwania odkrywamy, że pani której prawdopodobnie jedynym zadaniem jest siedzenie obok tych drzwi i otwieranie ich swoim kluczem czeka na prośbę, o wykonanie tej czynności. Stojący wraz z nami przy oversize Brytyjczyk, podsumowuje to krótko: „Bloody Africans. They are all so lazy”. Faktycznie, w większości sytuacji musimy się pogodzić ze zdecydowanie bardziej hiszpańskim podejściem do pojmowania czasu oraz pracy niż niemieckim.
W hotelu (leżącym bezpośrednio przy lotnisku, aby nie marnować czasu) meldujemy się więc lekko przed północą i kończymy skręcać sprzęt koło pierwszej. Niezbyt komfortowo. Daję znać gościowi, z którym umówiłem się przez fejsbukową grupę na podwózkę z Johannesburga do Lesotho (jakieś 400km), że wszystko dobrze i czekamy, zgodnie z umową, o 8 rano pod hotelem.
O godzinie 5:40 budzi mnie WhatsApp wiadomością „już jestem”. Dokonuję w głowie poważnych kalkulacji związanych ze zmianą czasu, naszą poprzednią komunikacją oraz kilkoma innymi zmiennymi, które przy trwającej 18 godzin podróży mogły mi umknąć, ale odpisuję tylko „Będziemy o 8, czekamy na śniadanie” i wracam spać. O godzinie 7:58, szczęśliwy i najedzony dostaję wiadomość z printscreenem pokazującym Google Maps i “12 minut do celu”. 13 minut później widzę naszą taksówkę (gość wysłał mi zdjęcia facebookiem, żeby udowodnić, że rowery się zmieszczą), przejeżdża obok hotelu i jedzie na lotnisko. Kolejne kilka minut później dostaję wiadomość “czekamy pod lotniskiem, nie umiemy znaleźć parkingu hotelowego”.
Powiem tak, nasi dwaj kierowcy są jak skrzyżowanie Harolda i Kumara, wybierających się do restauracji White Castle oraz Pingwinów z Madagaskaru, które pojawiły się w Nowym Jorku. Wyjazd z Johannesburga zajmuje nam pewnie z godzinę do dwóch. Po drodze jedziemy kilka razy tą samą drogą, wjeżdżamy gdzieś pod prąd i ogólnie dzieją się rzeczy niestworzone, a ikony znikają z pulpitu. Goście mają nawigację, ale bardziej taką, która mówi “na poprzednim zjeździe, trzymaj się lewej strony”. Nie pomaga na pewno drogowa infrastruktura Johannesburga, którą gdyby porównać do tej w Lesotho, odpowiadałaby stosunkowi Męcikału do Warszawy. Nie pomaga też nasza prośba o wizytę w kantorze, gdyż okazuje się to niekoniecznie proste. Jedyny kantor/bank czynny w sobotę rano znajduje się w okolicznym centrum handlowym. Chodzimy po nim z grubsza tak, jak jeździmy po Johannesburgu.
Wymiana pieniędzy zajmuje nam pomiędzy 60, a 90 minut i wymaga od nas przynajmniej kilku interakcji międzyludzkim i złożenia około 14 podpisów. Naprawdę tylu, śmieszy to nawet panią w okienku (wydającym dokumenty, z którymi potem idzie się do kasy i wraca po kolejne podpisy). Gdzieś w połowie tego czasu odkrywamy, że przecież zostawiliśmy rowery i bagaże w samochodzie z obcymi typami, z którymi umówiliśmy się w internecie. Są też tam wszystkie nasze bagaże. Nie martwi mnie to jednak, poczęstowałem ich wcześniej kanapką z Żabki, więc łączy nas prawdziwa więź, która nie pozwoli im nas okraść.
Nie umiem powiedzieć, co myślę o Johannesburgu. Wszystko jest ogrodzone wielkimi murami i płotami kolczastymi, ale też nikt w nas nie celuje z karabinu. Z bezpieczeństwem w tym całym RPA jest tak, że zdania są podzielone i ja swojego jeszcze nie mam.
Na granicy z Lesotho meldujemy się ze 3 godziny później niż planowaliśmy. Jedno jest pewne: gdybym miał jechać tam rowerem z Johannesburga, byłaby to mniejsza przyjemność niż jazda zimą po Ciszycy: proste znikające na horyzoncie, niekończące się pola i od czasu do czasu robotnicze osiedla, zbudowane z blaszaków, do których zdecydowanie niechciałbym się zbliżać.
Granica to potencjalnie nasze największe wyzwanie. Celowo nie wjeżdżamy w stolicy kraju – Maseru, a mniejszej miejscowości – poleconej przez naszych kierowców. Nie mamy bowiem wizy i wiemy, że wjechać formalnie nie możemy. Idziemy tam ze strategią “na Jasia”, czyli stoisz i nie rozumiesz, co się dzieje. Wysiadamy z auta, idziemy stanąć w kolejkę. Dochodzimy do okienka, Robert każe mi się uśmiechać i mówi, że uśmiech wszystko załatwia. Robię więc “smiles in polish” i podaję paszport. Straż graniczna wbija pieczątkę z uśmiechem i puszcza nas dalej. Poszło łatwiej niż myśleliśmy, zaskoczyliśmy samych siebie, jesteśmy zwycięzcami, wjechaliśmy do Lesotho… a przynajmniej tak nam się wydaje, gdy wsiadamy do auta.
100 metrów dalej, gdy kierowca wysadza nas przy następnej kolejce, wiemy już, że to nie tak. Dostaliśmy pieczątkę wyjazdu z RPA. Do kolejnego okienka podchodzimy sztuczką. Ktoś każe nam podejść od drugiej strony, ominąć wszystkich i wepchnąć się w okienko. Robimy więc tak trzymając się strategii “na Jasia”. Dajemy paszporty, pani chwilę szuka co to za kraj, potem patrzy na wydrukowaną na ścianie listę krajów, a tam wyraźnie POLAND – VISA: YES. Mówi, że bez wizy nie wjedziemy. Dodaje że wizy tutaj nie załatwi i bez wizy to się da tylko w stolicy, jak się ma jakiś list z ambasady, kropka. Trzymamy się stretegii i stoimy z pustym wzrokiem “głupiego i głupszego” mówiąc, że nie wiemy co teraz. Nikt nie wie.
✴︎ Tu są rzeczy potencjalnie nielegalne
Kilka minut później, w niewiadomy nikomu sposób, stoimy już w tym samym pomieszczeniu, w którym siedzą w okienkach i wbijają pieczątki. Zabierają nam paszporty i mówią, że sytuacja jest trudna. Wydaje się nawet trudniejsza, gdy odkrywamy, że jesteśmy właśnie w strefie pomiędzy RPA i Lesotho bez paszportów. Czujemy się trochę jak w dziekanacie. Impas trwa długo, jedna z pań (odpowiedzialna za wyjazdy) czasem się obraca i mówi, że naprawdę chce nam pomóc. Obaj wewnętrznie czujemy, że panie oczekują wsparcia finansowego w tej trudnej decyzji. Biorąc jednak pod uwagę obecność kamer, liczbę osób w kolejce przed okienkiem po drugiej stronie ściany oraz wolontariuszy w koszulkach z napisami “corruption cośtam”, których widzieliśmy przy przejściu w RPA, nie bardzo nam się to widzi. Marek Hłasko pisał, że “W więzieniu zawsze jest wesoło, jeśli się do tego podejdzie w sposób właściwy. Wszyscy są zawsze niewinni; wszystko jest omyłką, która się niedługo wyjaśni“. Ja jednak widziałem serial o więzieniu w Maseru i czuję, że wesoło byłoby wszystkim, oprócz nas.
W sytuację wciągamy więc naszego taksówkarza. Po drodze jest moment, w którym jesteśmy pewni, że przejdziemy, ale jest też moment, w którym jesteśmy pewni, że nie. Ktoś gdzieś dzwoni, ktoś z kimś rozmawia, coś się dzieje, czasem nic się nie dzieje. Ostatecznie podchodzi do nas kierowca i mówi idziemy. Ruszamy szybkim krokiem i mamy nie oglądać się za siebie. Prowadzi nas jak Banderas Salmę Hayek. Tylko wybuchu nie ma. Ale to dobrze, bo podobno jesteśmy umówieni z którąś z pań na powrót w niedzielę, chwilę przed 6 rano. Podobno nie uda nam się to żadnym innym przejściem. Ma być w tym okienku i wypuścić nas z kraju dokładnie o tej porze. Jeśli kogo będzie zastanawiało, co dwóch białasów robi przy przejściu przez 6 rano w niedzielę, odpowiemy, że to normalne, iż o tej porze wozimy się po mieście. Ma też dać znać co do opłaty, chyba. W tej historii brakuje tylko wręczenia połowy banknotu 2000 pesos, który powinniśmy oddać wyjeżdżając. Nieważne, jesteśmy w Lesotho z pieczątką w paszporcie.
“Kurwa, jaki hardkor, znowu w to idziemy” chciałoby się rzecz wjeżdżając do Lesotho – znowu jesteśmy w kraju jak Etiopia. Masa straganów zbudowanych z blachy, jakieś ognisko na chodniku, duży ruch, chaos. Wystarczają jednak dwie minuty, aby zauważyć, że to jednak ani nie jest syf z Etiopii ani z ugandyjskiego przejścia w miejscowości Kyanika. Nie ma bezdomnych, nie ma wiszącego przy drodze mięsa z muchami, niedożywionych zwierząt, jest biednie, lecz godnie.
Prosimy kierowcę o zatrzymanie się i wysadzenie nas tutaj. Jest lekko w szoku, bo nie dość, iż był pewny, że wybieramy się do Maseru, to jeszcze naszemu postępowaniu brakuje nieco sensu. Faktycznie, wysiądziemy z samochodu i pojedziemy przez tydzień rowerami trasę, którą mógłby nas przewieźć w ciągu dwóch dni. Idea nieuzasadnionego przemieszczania się bez większego celu rowerem nie zawsze zostaje zrozumiana, nawet w Polsce. Trafiamy jednak w ten sposób w sytuacje, które trudno wyjaśnić i to jest piękne.
Nasza trasa nie jest dokładnie zaplanowana, nie wiemy nawet czy ruszyć na wschód, czy na zachód. Z perspektywy czasu dalej nie wiem, jak lepiej jechać. Wiem za to, że decyzja ruszenia w kierunku, w którym wieje wiatr była optymalna, ponieważ wiatr w Lesotho, potrafi być czynnikiem decydującym o możliwości jazdy. Wspomnę tu tylko o dniu, w którym nie mogłem stanąć w korbach, bo boczne podmuchy zrzuciłyby mnie z drogi. Prawdopodobnie dopiero dzisiaj ktoś zauważyłby, że spadłem z drogi. Duża szansa, że byłaby to koza.
Jest godzina 16:00, mamy nieco ponad 2 godziny do zmroku. Aby przypomnieć, jak sprawnie poszła nam podróż zaznaczę, że ruszaliśmy teoretycznie o godzinie 8. W drodze powrotnej (bo skoro ten wpis się ukazał, oznacza to, że – spoiler alert – przeżyliśmy i wróciliśmy), ruszamy z tej samej miejscowości o 5:40 i na miejscu jesteśmy koło 10 – to 2x szybciej. Jesteśmy w Maputsoe (tutaj film na youtubie o tym mieście). 15km na zachód od nas znajduje się Hlotse, a 30km dalej Butha-Buthe, w obu z nich powinny być hotele, potem nie wiadomo. To drugie brzmi dużo lepiej, ponieważ podobno oznacza “miejsce leżenia” – w sam raz dla nas.
Trasa nie jest jakoś świetna. Delikatnie pagórkowaty, afrykański asfalt przez nic ciekawego. Plus jest taki, że nawet najbardziej nieciekawe tereny z cywilizacją w dalszym ciągu są dla nas egzotyką. Malutki sklep rowerowy, kobieta z miską na głowie, grupka pasterzy, ciekawa zabudowa – we wszystkim można doszukać się ciekawego szczegółu. Trudno też oczekiwać, aby główna droga w kraju o numerze A1, łącząca wszystkie największe miejscowości była wspaniała. Bo Lesotho dzieli się na niewielką część płaską (>1500m n.p.m) na północnym-zachodzie i resztę kraju, która leży powyżej 2500m n.p.m – zdecydowanie mniej zaludnioną. Tu internetowa ciekawostka:
Lesotho jest jedynym krajem świata, leżącym w całości powyżej 1000m n.p.m. (najniższy punkt 1400m n.p.m.); 80% kraju leży powyżej 1800m; średnia wysokość wynosi 2161m n.p.m.
Do Butha-Buthe dojeżdżamy chwilę po 18. Chciałoby się powiedzieć, że bez przygód, ale zupełnie niespodziewanie w połowie trasy pojawiają się za nami czarne chmury, które postanawiają motywować nas do szybszej jazdy za pomocą przelotnych opadów. Jak się potem okazuje, popołudniowe opady są tu całkowicie normalne. Jako rekompensatę dostajemy tęczę. Do wyboru mamy przynajmniej 10 hoteli – wybieramy ten najbliżej głównej ulicy i jedzenia. Jak się potem okazuje, bardzo szczęśliwie, bo gdy zapada ciemność, jest ona absolutna. Życie powolnie zamiera po zmierzchu, a przemieszczać się można równie dobrze z zamkniętymi oczami – nic to nie zmienia. Chciałbym rzucić dowcipem, że stajemy się najbardziej widocznymi ludźmi w okolicy (lokalsów po prostu nie widać zupełnie), ale byłoby to pewnie nie na miejscu. Generalnie nie budzimy wielkiego zainteresowania. Fakt, wszyscy się z nami witają, pytają czy wszystko OK, chcą pomóc, ale w przeciwieństwie do np. Etiopii, nie czujemy się jak Taylor Swift. Tak w sam raz powiedziałbym.
Za nocleg w Crocodile Inn Hotel płacimy 900ZAR, czyli jakieś 30zł. Jesteśmy w szoku, bo w cenie jest też (najmniejsze na całym wyjeździe) śniadanie. Pokój jest duży, są wszystkie kosmetyki, czysta łazienka, dwa łóżka. Czujemy, że przez ten tydzień będziemy żyli jak królowie jeśli chodzi o wydatki. Godziny później, przy pizzy, a przed KFC i sklepem (na wakacjach nie obowiązują limity żywieniowe) doliczamy się, że to wcale nie 30zł, a 300zł. Strasznie dużo – w ogóle wszystko w Lesotho jest jakoś podejrzanie drogie. Ze 4 dni męki cenowej zajmuje nam odkrycie, że dalej stosujemy błędny przelicznik i było to tak naprawdę 200zł. Dalej nie są to ceny oczekiwane w kraju jak Lesotho – większość hoteli to właśnie okolice 200-250zł na dwóch. Duży zestaw w KFC to okolice 25zł. Warto tu dodać, że obowiązujące waluty są dwie: ZAR z RPA oraz lokalne Loti. Przelicznik 1:1, problem tylko taki, że jak płacimy w ZARach, a wydają nam Loti, to nimi już w RPA nie zapłacimy, a pewnie i o kantor nie będzie potem tak łatwo. Ale problemu nie ma, bo jesteśmy z Robertem profesjonalistami w wydawaniu pieniędzy. Ja wymieniam 600EUR, Robert 500USD. Na Lotnisku w OR Tambo zamelduję się w drodze powrotnej z 50ZAR w portfelu. Po obejściu całego obiektu odkryję, że starcza to na jedną gałkę lodów lub niezaostrzony ołówek. Fajnie, będzie na prezent dla Sylwii. Sytuacja szczęśliwa, bo z wakacji w Kraju Basków dostała gumkę zo zmazywania. Następnym razem (mam nadzieję, że w Zambii lub Gambii – zapraszam) upoluję temperówkę i będzie komplet.
Kolejny dzień rozpoczynamy od misji. Jest niedzielny poranek, a my potrzebujemy szczoteczki. Tzn potem okazuje się, że wcale nie potrzebujemy – po prostu Robert zgubił swoją w swoich przepastnych torbach, ale to nawet dobrze. Mamy okazję poszukać otwartego sklepu w niedzielny poranek, co wcale nie jest oczywiste, bo duże sklepy chowają się w bocznych uliczkach. Jak się okazuje, większość z nich jest pełna chińskich produktów, a część nawet prowadzona przez chińczyków. Ta chińska ekspansja jest nieco niepokojąca w Afryce. Tak jak nas “Skarpetkami chcą nas, panie, powyzabijać“, tak tam widocznie jest jakiś inny, lepszy plan. Nie wiem jaki, ale przynajmniej jedna kopalnia diamentów, którą miniemy podczas naszej trasy, pozwala się domyślać. Sklep znajdujemy tylko dlatego, że kieruje nas do niego przypadkowy przechodzień, którego nieco dziwi nasza obecność. Fakt, że w okolicy zawsze jest ktoś mówiący po angielsku znacznie ułatwia życie. Ku naszej uciesze, Robert dostaje bambusową, ekologiczną szczoteczkę (oczywiście wydaną na kasie w foliówce) z czarnym włośniem. Teraz ma jedną z czarnym, jedną z białym. Ja kupuję awaryjne opakowanie daktyli, o którym właśnie w tym momencie sobie przypomniałem – zaraz wracam, idę wyjąć je po 2 tygodniach z torby.
Wtedy jeszcze nie wiem, że będzie to jedna z najbardziej zabawnych tras w moim życiu. Potencjalne hotele mamy 3: na 60, na 75 i gdzieś koło 100 kilometra. Ten z setnego kilometra śmieszy mnie teraz podwójnie: raz, że w ogóle był rozpatrywany, dwa – że gdybyśmy do niego w burzy jednak dojechali, okazałoby się, że go nie ma. Komoot mówi, że mamy przed sobą z grubsza jeden pojazd: track ma 74km i… 2700m w pionie. Stwierdzam, że to musi być błąd lub dowcip – nie był. Mimo że po pierwszych 20km zbytnio się w górę nie przemieściliśmy, w zasadzie prawie w ogóle. Widoki za to coraz lepsze – coraz bardziej “prawdziwa Afryka*“. Pan Kazimierz Staszewski powiedział kiedyś piękne zdanie, które dobrze wpisuje się w to, co chcemy zobaczyć w Afryce, a co tam widzimy:
Coraz częściej mam wrażenie, że ludzie właściwie widzą to, co chcą widzieć, wiedzą to, co chcą wiedzieć, i jeśli rzeczywistość z tym się nie zgadza, to tym gorzej dla rzeczywistości.
*to oczywiście dowcip, które śmieszy nas zawsze. Powiedź mieszkańcowi Butha-Buthe, że nie mieszka w prawdziwej Afryce, bo ona zaczyna się kawałek dalej. Z drugiej strony, lokalsi nie wydają się uważać, aby np Maroko lub Egipt były Afryką. Gdy podczas rozmów wymieniamy te kraje, jako odwiedzone w Afryce, dodają że w pytaniu “gdzie w Afryce byliście” chodzi tylko o – cytuję – “czarną Afrykę”.
Powagę sytuacji uświadamiam sobie, gdy licznik pokazuje mi najbliższy podjazd: 48km ze średnią 5%; potem gdy nachylenie drogi zaczyna regularnie przekraczać 15%; potem gdy przekraczamy 2500m n.p.m.; potem gdy pojawiają się na niebie chmury najczarniejsze z czarnych. Nawet nocleg nie będzie prosty, ale o tym za chwilę. Zaznaczę tylko, że dalej jedziemy drogą oznaczoną A1, ale ruch samochodowy zanika i mija nas średnio jedno auto na kilkanaście minut. Nie wiem czy wiele jest krajów na świecie, w których na najgłówniejszej drodze kraju trzeba pchać rower na podjazdach.
Te tradycyjne domki, które widzicie na zdjęciach to nie ewenement. Prawie wszystkie tak wyglądają, całe wsie składają się głównie z takich.
Jestem prawie pewny, że podjazd do “najwyższej restauracji w Afryce”, która jednocześnie miała być naszym noclegiem był jednym z najtrudniejszych w moim życiu. Kombinacja czynników, o których wspomniałem powyżej ma na to na pewno wpływ, a coraz bardziej suche powietrze, które skleja mi gluty w nosie w ostre kulki tylko utrudnia sytuację. Zawartość mojego nosa przypomina zawartość opony pół roku po zalaniu mlekiem. Po drodze stajemy w barze “Moskwa” – nie mamy miejsca na ideologię. Kupujemy Colę, której jak się potem okaże, po tygodniu mam już naprawdę dość. W sklepach generalnie nie ma wody: jest Cola/Fanta i lokalne napoje gazowane (nie polecam). Wodę pije się ze strumieni lub kranów. Bidony zalewamy w kranach korzystając z butelki filtrującego – jest OK. Odpowiadając na pytanie w Twojej głowie: przez cały wyjazd nie boimy się puścić bąka, więc to rozwiązanie działa. Pozdrawiam, Maciek.
nie boję się pierdnąć! – Maciek
Jeśli oczekujecie imponujących widoków, to nie ten wpis. Nie da się oddać zdjęciami okolicy. To trochę jak skrzyżowanie marokańskiego Atlasu z Wielkim Kanionem Kolorado. Wrażenie robi całość, która otacza nas po horyzont, nie pojedynczy kadr. Jeśli jeździliście kiedyś po podobnych miejscach – zrozumiecie. Jeśli nie, nie da się tego opisać.
Po 6 godzinach od wyjścia z hotelu i pokonaniu zawrotnych 60km meldujemy się w New Oxbow Lodge – naszym, potencjalnie, pierwszym noclegu. To nie miejscowość, to bardziej Guest House, którego istnienia żaden z nas nie potrafi w żaden sposób uzasadnić. Po co ktoś miałby tam być turystycznie – nie wiemy. To nie szkodzi, nawet tydzień później nie wiemy w jakim celu ludzie przyjeżdżają do Lesotho. Jedynymy aktywnościami wydają się tam być wycieczki na osiołkach i chodzenie po górach, które wcale na chodzenie fajnie nie wyglądają. Wchodzimy na coś do jedzenia. Pani w barze jest równie zaskoczona naszą obecnością, jak my jej odpowiedzią “jakiekolwiek jedzenie najwcześniej za godzinę”. Wskazuję więc na menu śniadaniowe, w którym są głównie jajka i kanapki – to nie brzmi jak godzina roboty. Pani wybucha śmiechem takim samym, jak wszyscy lokalsi zapytani o bezalkoholowe piwo. Tłumaczy mi, że jest 14:00 i o tej porze nie je się śniadania. No kurw… Jesteśmy pośrodku niczego, zero ludzi, umieramy z wycieńczenia i suchości, a typiara nam mówi, że to nie jest pora na śniadanie. Jakby tego było mało, patrzy na mnie jak idiotę sprawiając, że faktycznie tak się czuję prosząc o śniadanie w porze obiadu.
Wskazuję więc dowolne inne danie, które wydaje się szybkie. Słyszę, że ono jest z frytkami, które będą za godzinę. Tu należy dodać, że kraj żyje ziemniakami i kukurydzą a najpopularniejszym daniem w “fast foodach” (czyli budkach) są frytki. Tłumaczę jej, że może być bez frytek. Ona mówi, że się nie da, bo zestaw zawiera frytki. Kilka zdań później stwierdza, że w sumie da się zamówić taki zestaw i zapłacić za całość, ale nie dostać frytek.
Warto tu również dodać, że frytki – wyglądające na potrawę narodową – serwowane są zazwyczaj z przyprawą chilli i soli. Jeśli lubicie mocno przesolone potrawy, być może będzie to dla Was nieco… za słone. My traktujemy to jako uzupełnienie minerałów, które wypłynęły wraz z potem.
Nie umiem tego napisać ładnie, ale generalnie komunikowanie się jest trudne. Mówimy z grubsza tym samym angielskim ale gdzieś pomiędzy bardzo często zanika element zrozumienia. Tłumacząc cokolwiek bardziej skomplikowanego (np zamówienie jakiegokolwiek jedzenia, które może być podane szybko, bo zaraz umrę) czuję się w Lesotho, Etiopii, Ugandzie itp jak mój korepetytor na studiach od analizy matematyczne. To taka konwersacja w stylu “odmień być” w Dniu Świra. 15 minut później dochodzimy do jakiegoś porozumienia, nie wiem jakiego. Chwilę później dostajemy tosty z frytkami. Robert leży na ławce i się nie rusza, ja dokonuję w głowie poważnych analiz. Zostało nam 12 kilometrów (880m w górę) podjazdu i 5km zjazdu.
Kalkulacji w głowie nie ułatwia fakt, że doganiają nas chmury i przynoszą ze sobą burzę. To dokładnie taka burza, jakiej można się spodziewać na 2600m n.p.m. Chowamy się do środka i dajemy jej dwie godziny. To mniej więcej tyle, ile potrzebujemy, aby zdążyć dotrzeć na miejsce przed zmrokiem. Spędzamy dwie godziny patrząc w ścianę i scrollując internet, który szczęśliwie jest dostępny przez wifi. Czuję się jak znowu jak głupek, gdy przypomnę sobie rozmowę sprzed dwóch godzin, gdy mówiłem, że nie mogę poczekać na jedzenie, bo się spieszę. Deszcz kończy się jakieś 2 minuty przed godziną, którą uznałem za graniczną. Ruszamy – kawałek zjazdu i znowu wspinaczka. Przyznam, że okolica wygląda niezbyt przyjaźnie.
Plan był bardzo dobry, ale z każdym przejechanym metrem stawał się gorszy. W szczególności biorąc pod uwagę, ten początkowy zjazd, który sprawiał, że gdybyśmy postanowili zawrócić, to wcale nie mamy “prosto z górki do hotelu”. Ciemne chmury wróciły i są coraz bliżej nas, aż do momentu, w którym nas doganiają i robi się kiepskawo. Zbliżamy się też do wysokości 3000m n.p.m. więc jest “jakby zimniej”. Warto dodać, że sztyca w Basso zjechała już z 13 razy, a na sterach pojawiły się luzy jak u Sylwii w kolanie (jeśli czyta to dobry orto/fizjo prośba o kontakt). Umrzemy, to pewne.
Nie ma jak wakacyjna przygoda
Z rana dobry humor miałem i taka słoneczna była pogoda
Mama powie “Dobry chłopak był, jaka szkoda”
Na horyzoncie za nami pojawia się TIR, długo nie myśląc – wystawiamy rękę. Podczas całego wyjazdu osiągamy 100% skuteczność w łapaniu stopa, a robimy to nie raz i nie trzy. Wrzucamy rowery na pakę i prosimy gościa o podrzucenie do hotelu – to jakieś 5 kilometrów podczas których albo byśmy zamarzli albo wylecieli na mokrym i stromym zakręcie podczas zjazdu i przepadli w niebyt. Gość jest super miły, nie chce od nas pieniędzy, ale udaje nam się mu wcisnąć 20zł w ramach podziękowania. Zadziwiająco często ludzie nie chcieli od nas pieniędzy, które chcieliśmy dać w ramach podziękowań. Po drodze pyta nas, czy to prawda że na północy Europy jest teraz cały czas ciemno, bo czytał o tym w internecie. Bardzo nam też współczuł, gdy usłyszał, że w Polsce “Nie ma słońca nieomal przez siedem miesięcy w roku (…) Tylko zimno i pada zimno i pada na to miejsce w środku Europy”. Pytam go o zimę w Lesotho, wspomina, że wszystko zajeb zasypane śniegiem. Pytam go czy da się jeździć po drogach wtedy. Mówi, że nie, chyba że odśnieżą, wtedy tak. Podobno temperatury poniżej -20 stopni nie są tu niezwykłe.
Wysiadamy w Afri-Ski, to ośrodek narciarski (prawdopodobnie jedyny w kraju) i najwyższa restauracja w Afryce. Całość leży 200 metrów poniżej przełęczy, którą jechaliśmy, czyli w okolicach 3000 metrów. Jest dobrze – nocleg jakości umiarkowanej, restauracja jakości bardzo dobrej. To także jedyny nocleg z ogrzewaniem – pozostałe miejsca ograniczały się do elektrycznych kocy. Noc jest ciężka, okazuje się, że wysokość robi swoje. Jej większość spędzam więc walcząc z katarem lub patrząc w sufit. Dużą część moich myśli zajmuje pytanie “jak długo może jeszcze padać”, a Roberta – “jak długo ten rower jeszcze przeżyje”.
Ja naprawdę bardzo lubię jeździć na wakacje
Oto ja na wakacjach. Może i niezbyt szczęśliwy jest, że jest turbo zimno, leje deszcz, a rower Roberta zaraz się rozleci, ale jednak szczęśliwy, że jestem w swojej puchówce, spodniach, mam gdzie spać i idę właśnie do restauracji na pizzę. Wożenie ze sobą cywilnych butów to nieopisany luksus. Dopiero wychodząc z SPDów przestaję jechać rowerem – wcześniej tego nie zauważałem.
Rozpoczynamy też poszukiwania człowieka, który wie cokolwiek o rowerach, bo my ograniczamy się jedynie do poruszania kierownicą i naciskania na pedały. Okazuje się, że w ośrodku jest wypożyczalnia rowerów, a gdy wchodzimy przypadkiem do jednego z domków, trafiamy na kilka najnowszych Madonek po kilkadziesiąt tysięcy i grupę kolarską z RPA. Mam wrażeniu, że przy tworzeniu naszych postaci komuś się za daleko przesunął suwak przy “szczęście”. Nie wiem czy kosztem suwaka “rozum”… a może wolę nie wiedzieć. Skorzystanie z ich pomocy byłoby oczywiście zbyt prostym rozwiązaniem, umawiamy się więc na rano i nigdy do nich nie wracamy.
Punkt 8:00, po zjedzeniu śniadania atakujemy obsługę stoku narciarskiego w poszukiwaniu narzędzi i pomocy ze sterami. Na pewno byłoby to prostsze, gdyby nie całkowicie wyrobione śrubki przy mostku. Co 5 głów to jednak nie dwie – goście używają płaskiego zamiast imbusa, aby wszystko odkręcić. Potrzebne śrubki wyciągają ze swoich… pojazdów do zjeżdżania ze stoku. Potem znajdują nawet cały mostek rowerowy. Błędem jest oczywiście, że nie bierzemy śrubek na zapas, bo w odkręcanie i dokręcanie rzeczy będziemy bawili się jeszcze wiele dni, a i pewnie na kolejnym wyjeździe. Próbujemy za to odkupić od nich owy płaski śrubokręt, ale wydaje się, że jest on niesamowicie cenny. Jestem prawie pewny, że Robert mógłby wymienić w obecnej sytuacji swoje warszawskie mieszkanie na ten klucz, ale umówmy się – wszyscy wiemy, że w obecnej sytuacji śrubokręt przyda się każdemu, a mieszkanie oddalone 9 tysięcy kilometrów niekoniecznie.
Rower działa na tyle, że możemy zignorować pomoc kolarzy – czy słusznie? Pewnie nie.
Ciekawy jest to dzień, bowiem przez pierwsze 40km nie zjeżdżamy poniżej wysokości 3 kilometrów. Poza zaschniętymi glutami i przyspieszonym oddechem nic na to nie wskazuje – krajobraz ubogi, ale równie dobrze moglibyśmy być 2 kilometry niżej. Pewnie odczucia miałbym nieco inne, gdyby nie wiatr w plecy, który pomoga się przemieszczać. Pogoda wydaje się być łaskawa, mimo że całe rano lało i w dalszym ciągu znajome nam chmury krążą w okolicy. To taka podstępna pogoda, że niby jest chłodno, niby nie ma słońca, ale jak ściągniesz rękawki to za godzinę ręce zamarzną, a za dwie zejdzie z nich spalona skóra. Przejeżdżamy leżący na 3255m Tlaeeng Pass. Kawałek dalej mijamy kopalnię diamentów Letseng Diamonds. Strategicznie postanawiam nie robić jej zdjęcia. 1,5 miesiąca temu wydobyty tam został 13. w tym roku diament większy niż 100 karatów. Wioska, którą mijamy kawałek dalej przypomina mi, że powinienem być bardzo wdzięczny światu za fakt, że nie jestem tam robotnikiem.
Przez większość czasu jedziemy drogami, które mogłyby robić za reklamówkę szosowego obozu kolarskiego. Równe asfalty, wielkie, kręcone zjazdy, minimalny ruch. Sam zjazd, który pokonujemy to jakieś 20km jazdy praktycznie tylko w dół. Suma energii włożonej w jazdę musi się jednak zgadzać i na jego końcu czeka nas męczący wmordęwind.
Po drodze mijamy niewielkie miasto. Jest w nim sklep, sukces. W supermarketach nie jest łatwo. To znaczy, jeśli planujesz kupić 20 litrów oleju palmowego albo 10 kilogramów kukurydzy to może tak. Jeśli jednak chcesz coś “na szybko” to pozostają w większości przypadków czipsy i Cola, czasem jakieś wafelki.
Mijane przez nas krajobrazy nie nudzą się. Wyjechaliśmy z wielkich gór, lecz wjechaliśmy na wielkie przestrzenie z poupychanymi na nich domkami i polami.
Po około 6 godzinach i 90 kilometrach, dalej będąc gdzieś okolicach 2500 metrów wysokości docieramy do odbicia na Mokhotlong. To duża jak na lokalne warunki miejscowość – 10 000 ludzi, kilka hoteli, lotnisko, być może nawet jakaś restauracja. Możliwości mamy teoretycznie dwie:
– odbić do miasta i poszukać noclegu. Plan dobry, ale kolejnego dnia czekałoby na nas ponad 100km terenu, bez możliwości noclegowych po drodze i z wielką przełęczą do pokonania.
– jechać w kierunku słynnego Sani Pass. To jedna z dróg uważanych za “kolarski TOP świata”, choć raczej gravelowy. Początkowo był to nasz punkt wyprawy – problem w tym, że ta słynna część przełęczy leży po stronie RPA. Albo wjedziemy więc na szczyt, przenocujemy, zobaczymy znane serpentyny i zawrócimy albo wyjedziemy z kraju i wrócimy busem z Pietermaritzburga w RPA. Oba plany nieco upośledzone. Nawet główny argument o nazwie “najwyżej położony pub Afryki” stracił sens, bo przecież byliśmy dzień wcześniej w restauracji położonej wyżej
Wybieramy coś zupełnie innego – ignorujemy Sani Pass i jedziemy naszą trasą dalej patrząc, co się dzieje. Jechać, obserwować, kombinować. Plan urywa się szybko, jakieś 4 kilometry dalej, gdy asfalt się kończy. Pytamy kilku osób, czy jest szansa na jakikolwiek nocleg, jeśli wbijemy się w teren. Jeden nie wie, drugi wie, ale nie umie powiedzieć, trzeci mówi, że jasne i zaraz będzie. Teren jest przejezdny, ale zdecydowanie nie taki, którego oczekiwalibyśmy po GŁÓWNEJ DRODZE W POPRZEK KRAJU. Wtedy jeszcze nie wiemy, że będzie tylko gorzej. Stery, sztyca i przerzutka Roberta sugerują, żeby machnąć kierowcy pickupa, który niespodziewanie nas mija. Nie wiem jak to się dzieje, że za każdym razem pomyślimy o podwózce, pojawia się auto z podwózką.
Podwozi nas do najbliższej miejscowości, w której podobno jest Guest House. Nie znaleźlibyśmy go za Chiny (jeśli można tak powiedzieć biorąc pod uwagę liczbę chińskich sklepów w okolicy). Pukamy do St James Lodge – pytamy o nocleg lub transport do miasta leżącego na końcu drogi terenowej, gdzie znowu powinien zacząć się asfalt. Wtedy jeszcze nie wiemy, że pokonanie tych 80km zajmie nam kolejnego dnia taksówką ponad 6 godzin, praktycznie bez przystanków. Dobrze więc, że nikt się na to nie godzi, biorąc pod uwagę nadciągający zmrok. Szczęście nam sprzyja, właścicielka noclegu mówi dobrze po angielsku i zabiera nas na wycieczkę po wiosce w poszukiwaniu jedzenia. Bowiem nie wszystko działa tak, jak myślimy. Nie jest na przykład tak, że jak wpadasz do guest house’u na końcu świata i machasz dolarami mówiąc, że chciałbyś coś zjeść, ktoś Ci to jedzenie zrobi. Jak nie robi, to nie zrobi i tyle. Może co najwyżej pomóc nam zdobyć składniki.
Dumela!
Kalebucha!
Po pierwsze więc, uczymy się nowych słów. Dzięki “dumela” na powitanie oraz “kalebucha” w ramach podziękowania otwiera się przed nami nowy świat. Od tego momentu Robert przywitał prawdopodobnie każdego, jednego człowieka, którego minęliśmy. Sprawia to, że również, że od teraz wszyscy przez nas spotykani ludzie się śmieją – wcześniej tylko się uśmiechali. Niesamowite jak bardzo jedno słowo potrafi zmienić relację. Rodzi mi się w głowie, że “dumela może oznaczać coś zupełnie innego. Reakcje są takie, jakby po Męcikale biegał czarnoskóry i krzyczał do wszystkich “cycek!”. Po drugie, wioska leżąca nigdzie i znana pewnie z niczego – Molumong, okazuje się niesamowicie ciekawa. Jest jakaś klinika, jest kościół, jest 100-letnia szkoła podstawowa, jest szkoła z internatem dla chłopców, jest klasztor sióstr zakonnych, jest męski chór ćwiczący śpiewanie. Niesamowite jak wiele rzeczy jest się w stanie odkryć będą nieco uwięzionym w takim miejscu.
Po drugie, miła pani zabiera nas do sklepu. W sklepie jest podobno wszystko, idziemy do niego z 15 minut słuchając opowieści i okolicy oraz o tym, jak bardzo wszystko można w sklepie kupić. Ryby, mięsa, makarony, dodatki, nasze oczekiwania są postawione bardzo wysoko. Oczywiście, gdy wchodzimy do sklepu okazuje się, że nie ma niczego. Kupujemy więc makaron, jakąś czerwoną papę sojową i rybę (czyli sardynki w puszce). Chleba nie ma, choć podobno ktoś może załatwić. Jajek również nie ma, więc udajemy się na obchód całej wsi w ich poszukiwaniu – nie udaje się. Pani wykonuje więc sztuczkę i mam nieodparte wrażenie, że wynosi je z pobliskiej kliniki fundowanej przez “american people”, jak wiele rzeczy tutaj. Mamy delikatne wyrzuty sumienia, ale jestem prawie pewny, że w owej klinice i tak nikogo nie ma. Mamy za to śniadanie: 10 jajek i resztki kabanosów z Polski. Kupuje również kartę SIM dzięki której jest w stanie obdzwonić znajomych w poszukiwaniu człowieka, które przewiezie nas jutro przez przełęcz, która prawdopodobnie nie ma żadnej nazwy, a zdecydowanie na nią zasługuje.
Wracamy do domu, kuchnia jest wspólna, więc gospodyni myje szybko 3 garnki Domestosem Extra Strong, delikatnie przeciera, daje nam zapałki do odpalenia kuchenki gazowej i znika. Robimy prawdopodobnie najgorzej wyglądające danie, które dane mi było w życiu przygotować (poprzeczka wisi wysoko), ale ku naszemu ogromnemu zaskoczeniu, jest to zaskakująco dobre i bierzemy nawet dokładkę. Z kierowcą umawiamy się na 8 rano, więc przyjedzie pewnie o 9.
Rano dowiadujemy się, że kierowca miał przyjechać pickupem, ale jest tam tylko jedno miejsce siedzące, więc musielibyśmy jechać na pace. W związku z tym, że pogoda jest kiepska – nie przyjedzie. Nieco nas to martwi.
Kilka zdań później okazuje się, że nie przyjedzie, ale przyjedzie – tylko ktoś inny: busik – taksówka po prostu. Jesteśmy prawie pewni, że w ten sposób maskowany jest jakiś wałek, który wałkiem wcale by dla nas nie był. Co za różnica, czy podrzuci nas za pieniądze jakiś znajomek, czy taksówka. Szczególnie, że umówiona kwota 550zł się zgadza. Wydaje nam się duża, ale po kilku godzinach rozumiemy jej uzasadnienie. Pomijając fakt, że droga jest tak zła, że może być to ostatnia wycieczka tego busa, to szansa na to, że będzie to również ostatnia nasza przejażdżka w życiu jest dość pokaźna. Duża część trasy przebiega zboczami wysokimi na minimum kilkaset metrów, a kierowca jedzie cały czas na centymetry po zewnętrznej. Na pewno wie, co robi, ale rączki mamy spocone, a pampersiki pełne.
Było to, że tak delikatnie powiem, stresujące 6 godzin, choć widokowo wspaniałe. Trasa jest “prawie cała” przejezdna gravelem, ale szansa, abyśmy zdążyli ją pokonać w ciągu jednego dnia jest mała. Szczególnie przy towarzyszących czarnych chmurach. Gdy pewnego dnia Chińczycy są doasfaltują, będzie to wspaniała szosowa pętla przez kraj. Przerwa na siku podczas jazdy uświadamia nas, że nigdzie byśmy jednak naszymi rowerkami nie przejechali. Wieje tak bardzo, że jeśli w południe, 5. listopada, gdy oddawałem mocz w okolicach Mohlanapeng, padał u Ciebie kwaśny deszcz, to mam złą wiadomość…
Wysiadamy w Thaba-Tseka, jest 15:00 – jakieś 3,5 godziny do zmroku. Do hotelu 48km – nie wydaje się to dużo, ale już pierwsze ruchy korbą uświadamiają nam, że nie będzie to prosta sprawa. Wieje tak, że nie da się nawet wstać z siodła. Miasto nie jest małe, więc rozpoczynamy szukanie jedzenia. Nie wiem jak to działa, że jedzenie i sklepy są zawsze schowane. To znaczy niby jest ich masa przy głównej drodze, ale są to jednak blaszane budy, w których, mam wrażenie, da się kupić wszystko, oprócz jedzenia, którego potrzebujemy. Zahaczamy o 2 czy 3 “restauracje” – wszystkie puste lub zamknięte. Lądujemy w lokalu “fast food”, w którym miła pani proponuje nam frytki w 3 odmianach, czyli “małe, średnie i duże” oraz fat cake’i. Fat cake, smakuje dokładnie tak jak brzmi – jak stary, wyschnięty pączek bez nadzienia. Jestem jednak prawie pewny, że jest w nim i tak mnie tłuszczu niż we frytkach, które dostajemy. Są zimne i wyglądają, jakby ktoś je wyrzucił tydzień temu na Centralnym w Warszawie.
Przejeżdżamy 11 kilometrów i zawracamy. Kalkulacje wskazują, że mamy szansę zdążyć i umrzeć na miejscu z wyczerpania i wyziębienia (większość trasy jest >2700 metrów), ale jakikolwiek pech może skutkować poważniejszymi konsekwencjami. Śpimy w Motherland Guest House, w którym ku naszemu zaskoczeniu można zjeść doskonałego stejka z frytkami. Jest w nim bowiem również restauracja, a że leży nieco na uboczu, a przy głównej drodze nikt nie pomyślał o drogowskazie z napisem “jedzenie”, nie mieliśmy szans go znaleść dwie godziny wcześniej. Idziemy jeszcze poszukać zapasowych śrubek do chińskich sklepów, ale bez sukcesu.
Wieczorem wyruszam również na rekonesans trasy biegnącej z Thaba-Tseka na północ. To jedna z wersji trasy, którą planowałem, a która na mapach również wygląda doskonale i prowadzi przez 3000 metrowe przełęcze oraz największą tamę w kraju. Do pierwszego hotelu mielibyśmy ponad 90km, z czego jakieś 60km terenem, który wydaje się całkiem niezły – dojechalibyśmy tą drogą do przejścia granicznego, którym wjechaliśmy do kraju. Niestety, nie dane mi będzie sprawdzić drogi w całości, czego bardzo żałuję.
Rano wiatr ustaje, dzięki czemu jedzie się dużo lepiej. Spada również temperatura do okolic zera, ale to akurat nie jest specjalnie uciążliwe. Szczególnie, że prognoza pokazuje, iż odczuwalna jest 7 stopni wyższa. Rozpoczynamy znowu wspinaczkę w okolice 3000 metrów i mimo iż nasze oczekiwania co do widoków są już znacznie ograniczone, odważnie powiem, że był to najładniejszy dzień wyjazdu. Dzień, którego niestety nie da się oddać zdjęciami, bo znowu chodzi o wielkie, otaczające nas przestrzenie i drogę wijącą się zboczami. To niesamowite, bo jedziemy drogą położoną zdecydowanie wyżej niż najwyższe drogi w Alpach, a mam wrażenie, jakbyśmy byłi przynajmniej połowę niżej. Głównie dlatego, że po horyzont, w każdą stronę, otaczają nas tereny położone na podobnej wysokości, poprzecinane jedynie dolinami. Próżno też szukać tu cywilizacji innej niż pojedyncze chatki pasterzy.
Od czas do czasu grupka pasterzy w oddali macha do nas tak, jakby chcieli nas zatrzymać z jakiegoś powodu. Jaki to może być powód – nie mamy pojęcia, ale nie chcemy sprawdzać.
Docieramy do noclegu Marakabei Lodge, który planowaliśmy osiągnąć wczoraj. Obiekt jest otwarty, wygląda bardzo przyjemnie – mamy wobec niego wielkie plany gastronomiczne, ale okazuje się pusty. Im bardziej staramy się kogokolwiek znaleźć, tym bardziej nikogo nie ma. Decydujemy się więc na przystanek w niewielkiej wsi kawałek dalej. Na pytanie o jakiekolwiek bary wszyscy rozkładają ręce, co nas nie dziwi, ale nawet pytanie o sklep sprawia sporo problemów. Znajdujemy taki, w którym poza chemią można też kupić Colę i banany. Coli mam już serdecznie dość, ale jest w niej przecież woda, która na tej wysokości szybko z nas ulatuje.
Siadamy na schodkach sklepowych i siedzimy tak ze 30 minut. Takie bezczynne siedzenie przypomina nam, dlaczego zdecydowaliśmy się na tak nieoczywisty kierunek. Nawet jeśli bowiem nie ma w okolicy niczego ciekawego, wszystko jest ciekawe. Czasem przejdą jakieś dzieciaki ubrane w idealnie czyste i wyprasowane mundurki (wydaje się, że każdy region ma swój kolor stroju), czasem jakiś pasterz. Czasem jakieś ziomki, które chwilę chcą pogadać – zdarza się też, że ktoś będzie chciał sobie zrobić z nami zdjęcie. Takie siedzenie i bezcelowe obserwacje mają swój urok, gdy wszystko dookoła jest niby takie samo, ale jednak zupełnie inne. W tych wycieczkach to nie liczba przejechanych kilometrów ma największe znaczenie, jakkolwiek kolokwialnie to brzmi.
Pod wieczór docieramy do Mohale Lodge. To hotel, ale też jednocześnie wielki kompleks obsługi wysokiej na blisko 150 metrów tamy Mohale. To całe osiedle wraz ze sklepami i bankiem służące chyba tylko pracownikom. To miejsce na tyle porządne, że po raz pierwszy przeszkadzał komuś rower w pokoju. Oczywiście i tak je tam wnosimy pod osłoną nocy. Jest to uzasadnione o tyle, że rano rozpoczynamy operację sztyca. Sztyca owa zjechała już tak wiele razy, że kolejne dokręcenie śrubki trzymającej ją może być już tym ostatnim. W zasadzie od około 20 dokręceń jestem praktycznie pewny, że każde kolejne będzie tym ostatnim. Jeśli pamiętacie mema “I’m tired boss“, to to jest właśnie ona. To nawet nie tak, że to sztyca zjeżdża, to po prostu ta śrubka prosi o wieczny spoczynek i sama się wykręca próbując wyskoczyć z zacisku. To jednak temat na rano, wieczór spędzamy w hotelowej restauracji zjadając stejki z frytkami.
Ciiii, jeśli słuchają czytają mnie dzieci, zatkajcie uszy swoje
Bo to co się stanie, drodzy panowie i panie
Na to trzeba mieć lat ponad osiemnaście
Jeśli nie macie tyle magnetofon wyłączcie, światła zgaście
W związku z tym, że steki działają bardzo dobrze na mózg (w przeciwieństwie do głodu), rano budzimy się z genialnym pomysłem. W zasadzie każdy z nas ma pół tego pomysłu. Robert zabiera ze sobą na śniadanie dętkę i kroi. Ja ją potem w pokoju gotuję w wodzie, aby była bardziej elastyczna i naciągamy ją na sztycę. To rozwiązanie ostateczne – nie jest proste, wymaga trochę wygibasów. Zarówno jej naciągnięcie jak i wsadzenie sztycy z powrotem do ramy. W więzieniu w Maseru byliby z nas dumni. Sztyca ani drgnie do końca wyjazdu. Oczywiście nie będzie chciała również drgnąć, gdy będziemy musieli ją wyjąć pakując rower do walizki w drodze powrotnej, ale to problem na później.
Rozpoczynamy dzień 6. (choć piąty, pełny). Mam taką teorię, którą powtarzam za każdym razem: piąty dzień jest krytyczny i jest to zazwyczaj dzień, w którym przestaję też robić zdjęcia. Widoki już tak nie ciesza, zazwyczaj wiadomo już czego można się spodziewać, człowiek przyzwyczaja się do otoczenia – magia znika.
Tak też zdaje się być tego dnia, ale takie stan nie utrzymuje się długo. Ten dzień również jest mocny, choć nic na to nie wskazuje. Kilka większych i mniejszych górek, przełęcz na którą cieszyłem się chyba najbardziej, dzięki jej nieco zabawnej nazwie “God Help Me Pass” i potem bardzo długi zjazd na niziny. Niziny oczywiście w przypadku Lesotho oznaczają wysokość 1600 metrów. Gdzieś po drodze udaje nam się znaleźć restaurację, bo generalnie na nizinach wszystko staje się prostsze, jako że i ludzi przybywa. W restauracji dostajemy menu i wybieramy kolejne dania, aż uda nam się trafić w to jedyne – dostępne: udko z frytkami… i colę. Czujemy że wypicie jeszcze jednej puszki Coca-Coli nas uśmierci.
Godzinę później zmieniamy nasz plan – zamiast do stolicy postanawiamy kierować się na południe: częściowo krajówką, a częściowo pojawiającymi się pojedynczo bocznymi asfaltami. Jako że powietrze stało się jakieś cięższe po zjechaniu z wysokich gór, zmuszeni jesteśmy przystanąć po napoje w przypadkowym blaszaku. Panowie są już bardzo weseli mimo wczesnej pory. Z pytania Roberta o bezalkoholowe piwo śmieją się do dzisiaj. Dodatkowo, postanawiamy nauczyć ich słowiańskiego przykucu, co cieszy ich podwójnie, bo widać, że z piętami mają poważny problem. Wypijamy oczywiście po litrze Coli, bo nic innego nie ma. Obiecujemy sobie, że to ostatnia Cola.
Godzinę później, w pięknej wsi składającej się z zarwanego mostu, kilku domostw, masy śmieci i jednego sklepu stajemy uzupełnić bidony. Mamy chyba jakąś depresję związaną ze zjazdem z gór i zmianą ciśnienia… oraz krajobrazów, na takie żadne. Nie bierzemy już Coli, wybieramy coś gazowanego, lokalnego. Bo oczywiście bezalkoholowe piwo wzbudza jedynie śmiech. Powiem tak: nie wiem czy to kwestia tego, że składamy się już głównie z cukru, czy smaku porównywalnego z najgorszą oranżadą w naszym życiu, ale przy każdym łyku dokonują się niezbyt chłodne kalkulacje, czy już można rzygnąć, czy nie. W związku z tym, że rzygnięcie wiązałoby się z ponownym przejściem napoju przez gardło, nie decydujemy się na to. Marzy nam się gazowana woda, tak po prostu.
Wyjeżdżamy w końcu na krajówkę: stolica – południe. Droga nie jest specjalnie ciekawa, choć ruch nie jest zbyt uciążliwy. Udaje mi się wmanewrować Roberta w nieco okrężną, dłuższą o kilka kilometrów drogę dojazdową do guest house’u (czy po polsku to gościniec?), o którym gdzieś, kiedyś czytałem. Chwilę później sam tego żałuję, bo mamy już ze 100km na licznikach. Jedziemy wzdłuż zbocza, na którym porozrzucane są domki. Żartuję sobie, że nasz cel jest jednym z tych domków – tym najbardziej oddalonym i najbardziej niedostępnym. W głębi duszy oboje wiemy, że to pewnie nie jest dowcip.
Faktycznie, ani się orientujemy, nim zaczyna zapadać zmrok, a my powolnie wpychamy rowery po kamulcach w jakiejś wsi na końcu Afryki pytając co 200 metrów, czy tam na końcu jest nocleg. Wszyscy potwierdzają, lecz nikt nie wpada na pomysł, aby powiedzieć nam, że od drugiej strony wiedzie do niego normalna droga. W końcu nie o to pytaliśmy.
Wpadam na recepcję Morija Guest Houses and Tours z głośnym okrzykiem triumfu “Dumela!”. Co ciekawe, zamiast uśmiechu i zdziwienia widzę tylko zdziwienie oraz stwierdzenie “you can’t just say dumela”. Nie zgadza mi się też kolor człowieka. To Bridget, właścicielka obiektu, z Francji. Rozpoczyna wykład dlaczego nie mogę mówić “dumela”. To z grubsza taka sama sytuacja, jak gdy we Francji prosisz o krosanta, a człowiek za ladą mówi, że nie ma czegoś takiego, mają tylko kurułasanty. Nasza obecność mocno ją zaskakuje, ale ma to plusy – zamiast przygotowanej kolacji i śniadania dostajemy to samo, co je obsługa – jakaś kapusta z ryżem. Wspaniała sprawa, bo nie jest to słodkie – naprawdę. Chwalimy jedzenie tak bardzo, że boimy się, że zostanie to już odebrane jako sarkazm.
Sam obiekt jest jak wyrwany z jakiegoś filmu – wieczór spędzamy czytając albumy o jego historii i historii Bridget, która przeprowadziła się tu za nieżyjącym już mężem. Półki pełne są historii, zdjęć, a nawet wspomnień z wizyty króla Lesotho, który przyjechał to na spacer i lunch. Nie potrafi nam niestety odpowiedzieć co się robi w okolicy poza chodzeniem lub jeżdżeniem osiołkiem i szukaniem śladów dinozaurów.
A co kolarzu, kobieta twa
z lesotho dostać ma?
W Lesotho nie jest łatwo o kupno pamiątki – jakiejkolwiek. Mam w domu taką półkę, na której zbieram najgorsze pamiątki, jakie da się przywieźć z męskiego wyjazdu. Od ugandyjskiego goryla, przez rwandyjskiego misia, który wygląda jak zrobiony przez 4 latkę, po baskijskiego pieska, rodem wyciągniętego ze śmietnika. Morija ratuje sytuację – Bridget bowiem wyraźnie wspiera lokalne społeczności i ma całą masę rzeczy zrobionych z wielką pasją i niewielkimi umiejętnościami: klapki, ręcznie robione pocztówki i przede wszystkim… niewielkie pluszaki – domki i ptaszki. To znaczy, że ptaszek to ptaszek dowiaduję się dopiero po zadaniu niezręcznego pytania: co trzymam w ręce. Wyjazd zaliczony, szary ptaszek zakupiony, pełen dochód idzie na lokalne dzieciaki. Ideologia trochę na siłę, bo nocując w dowolnym guest housie w tym kraju, pełen dochód też przecież idzie na lokalną społeczność.
Do przedostatniego dnia nie mamy wielkich oczekiwań. Chcemy przejechać kawałek na południe i zobaczyć jak wygląda część kraju, która uważana jest za najnudniejszą. Faktycznie, na pierwszy rzut nie jest fascynująca – szczególnie konfrontując ją z wielkimi górami, kanionami, przełęczami i wszystkim, co widzieliśmy w ostatnich dniach. Przez te braki zaczynamy zwracać więcej uwagi na mijanych ludzi, na mijane domu i na otaczające nas szczegóły. To nie ma prawa być nudne.
Nasza boczna, asfaltowa droga niestety szybko wraca do krajówki. Na niej wszystko co ciekawe znika. Dojeżdżamy tak do trzeciego, największego miasta kraju: 30-tysięcznego Mafeteng. Przystajemy w KFC. Stoją przed nim młode ziomki z lustrzankami i robią wszystkim zdjęcia – podejrzewam, że mogą potem takie zdjęcie komuś wysłać. Robią sobie również zdjęcie z nami. W związku z nadchodzącymi z horyzonu opadami postanawiamy zakończyć dzień nieco wcześniej i poszukać transportu do stolicy – to jakieś 75km.
Idziemy na główny plac z busami, gdzie uruchamiamy nieskończony łańcuch kombinatorstwa. Wszyscy chcą nas podwieźć, ale nikt nie umie. Nie wiadomo ile kosztuje przewiezienie roweru, nie wiadomo, czy się zmieści. Generalnie nie jest prosto, nasza cierpliwość się kończy i wracamy do KFC. Pytam pierwszego lepszego gościa w pickupie, czy ma jakiś pomysł. Gość mówi, żeby wskakiwać na pakę, bo jedzie właśnie do Maseru. Nie chce przyjąć od nas za to żadnych pieniędzy. Godzinę później jesteśmy w stolicy – jakimś cudem opady nas nie dogoniły.
Początkowo plan jest taki, aby ze stolicy od razu uciec, do oddalonej o 30km Thaba Bosiu Cultural Village. To taka tradycyjna wioska dla turystów – jest w niej muzeum, pewnie jakiś sklepik, może i przewodnik, który nieco opowie nam o historii. Niestety, rozpędzone po KFC zęby zaciągają nas do knajpy, w której siedzimy tak długo, że dogania nas burza. Leje tak bardzo, że jakiekolwiek próby jeżdżenia rowerem porzucamy na dobre. Pytam kelnera jak długo będzie jeszcze deszcz. Bo wiadomo – skoro tam mieszka to na pewno wie. Wyciąga iPhone’a i mówi, że aktualnie jest 40% opadów, więc w sumie raczej nie powinno padać. Dopiero jak jest 60% to znaczy, że raczej będzie padało. Szkoda, że nie wiem, jak w języku Sesotho jest “dzięki mordo”.
Przenosimy się do najbliższego hotelu, który okazuje się zaskakująco drogi – tak jak większość hoteli w centrum stolicy. Płacimy 500zł za dobę. Hotel to z jednej strony pełen luksus, basen, eleganccy goście, porządna restauracja, 10 osób zastanawiających się jak przekonać nas, abyśmy nie wnosili roweru do pokoju i jak ułatwić nam w ten sposób życie. Z drugiej, jest to “luksus afrykański”, więc np. przesuwne drzwi do kibla mają taką szparę, że z łóżka można komfortowo obserwować minę osoby na tronie.
W stolicy nie ma nic ciekawego nawet, gdy pogoda jest dobra, a co dopiero w ulewie. Wieczór spędzam więc grając w grę na telefonie.
Ostatni, pełny dzień pobytu w Lesotho. Umawiam się z naszym kierowcą na 5:30 kolejnego dnia, w miejscowości, w której zaczynaliśmy naszą przygodę. Jest oddalona od nas o nieco ponad 100km (w wersji “ciekawej”). Niesamowite, ale po tygodniu kraj dalej nas zaskakuje. Zjeżdżamy z asfaltów i robimy sobie częściowo terenowy dzień. Zadziwiające jest jak inne jest postrzeganie świata z drogi terenowej. Mimo że widoki i wioski są identyczne, szuter odbiera jednak odczucie przebywania w pełnej cywilizacji – nie umiem tego wyjaśnić.
Jeśli jesteś właścicielem kolarskiej marki odzieżowej i planujesz wypuścić kolekcję “przygodową”, to jest właśnie miejsce, do którego powinieneś przyjechać na dwa dni zdjęć. Po drodze trafiamy na przykład na lokalny pogrzeb, czyli festiwal mody. Nawet na nim humory zdają się wszystkim dopisywać.
Pożegnalne kilometry są straszne. Zdecydowanie nie polecam krajówki łączącej Maseru z Maputsoe. Jestem prawie pewny, że nie wynika to ze złej woli, a po prostu faktu, że większość kierowców pewnie nigdy nie mijało kolarzy. Wyprzedzają nas więc tak, jak wyprzedza się krowę – z bezpiecznym zapasem 3cm. W połączeniu z goniącą nas ulewą oraz wiatrem, który wymusza od nas generowanie dodatkowych 100 watów, nie jest szczególnie łatwo. Wiemy jednak, że na mecie czeka na nas KFC.
Stajemy po drodze na stacji, aby kupić cokolwiek innego niż Cola do picia. W tym przypadku oczywiście, czymś innym niż Coca-Cola może być tylko zakup… dwóch Coca-Coli. Podchodzi do nas zaopatrzeniowiec (noszący oczywiście skrzynki z Colą) i pyta skąd jesteśmy. Mówię, że “Poland”, a on, że “Ok! Polska!”. Jestem święcie przekonany, że Polskę, tak jak wszyscy inni w tym i wielu innych afrykańskich (i pewnie nie tylko) krajach zna dzięki Lewandowskiemu. Gość nas jednak zaskakuje mówiąc, że niedawno załatwiał tu helikopter dla Dominiki Kulczyk, która prowadzi jakąś lokalną fundację. What the fuck? Ciekawe czy też miała problem z uzyskaniem wizy. Nie wiem, ale się domyślam.
W Maputsoe trafiamy do Hae Bed and Breakfast – bardzo przyjemnego noclegu. Wieczór spędzamy oglądając lokalny mecz piłki nożnej, później miasto pustoszeje, bo jest mecz Premier League. W porównaniu z naszymi lokalnymi meczami w Skaryszu, różnica jest zasadnicza: wygląda to jak dobra zabawa. Nie ma fauli, nie ma dyskusji, nikt nie krzyczy… z drugiej strony, strzelenie gola również nie jest przeżywane szczególnie mocno. Jakoś boiska wprowadza też dość mocny element losowości, ale chyba nikomu to nie przeszkadza. Tak samo jak brak linii bocznych – aut jest więc, gdy piłka jest dopiero wyraźnie za daleko z boku.
Ku naszemu zaskoczeniu, Teboho – nasz kierowca, wraz z kolegą, przyjeżdżają po nas punkt 5:30 rano. Na granicy faktycznie czeka pani, która nas wpuszczała. Wysypujemy jej wszystkie drobniaki w ramach podziękowania za pomoc. Nie wiem, czy to łapówka, ale udaje nam się wyjechać z kraju, do którego pewnie żaden z nas już nigdy nie wróci. A szkoda, chętnie odwiedziłbym jeszcze Lesotho – wspaniały kraj, wspaniali ludzie.