Jeśli używasz Internetu dłużej niż 3 minuty, pewnie udało Ci się zauważyć, że nie zawsze i nie wszystko jest tam prawdą. Ja na przykład od czasu do czasu dostaję maila, od mojego krewnego w Nigerii, z informacją, że czeka na mnie w spadku prawie miliard dolarów. Niby człowiek wie, że kłamstwo, ale zawsze istnieje cień szansy, że może nie. Przecież kto nie ryzykuje, nie pije szampana. W moim rankingu nieprawdopodobnych rzeczy mail ten zajmuje drugie miejsce. Ranking otwiera bowiem strona Air France, na której widniała informacja o locie z Warszawy do Singapuru. Bilet znajdujący się w koszyku sugerował, że 55 minut na przesiadkę na słynnym lotnisku CDG w Paryżu jest wystarczającym czasem zarówno dla nas, jak i rowerów w torbie ze sklepu IKEA. 55 minut oznacza w praktyce rozpoczęcie boardingu na drugi lot 15 minut po tym, jak koła pierwszego samolotu dotkną pasa startowego, a po drodze trzeba jeszcze przejść na inny terminal, pokazać komuś paszport, a komuś innemu dać torby do prześwietlenia, w poszukiwaniu nielegalnej wody.

Pogodziłem się z faktem, że dolecimy na miejsce bez rowerów i nawet mi się ta wizja podobała. Brzmiała jak wakacje, odpoczynek i spędzenie części urlopu jak ludzie. Na AirFrance nigdy jednak nie można liczyć. Mieli zrobić jedną rzecz – zgubić nasz bagaż. Nie udało się to i na lotnisku w Singapurze zameldowaliśmy się w komplecie. Czy fakt, że nasz pierwszy samolot miał 30 minut opóźnienia, a kolejny blisko półtorej godziny w tym pomógł? Raczej nie, bo opóźnienie złapał jak już w nim siedzieliśmy.

Bardzo duży skrót

Wyłączam komputer w piątek po południu – chwilę później lecimy do Singapuru. Biegniemy po lotnisku w Paryżu. W Singapurze  trafiamy na monsun. Jedziemy na północ pochodzić po dżungli. Cały dzień mokniemy. Miasto jest takie sobie. Postanawiamy polecieć na Langkawi. Wchodzimy na orła. Objeżdżamy wyspę. Wracamy promem na kontynent. Zupka chińska prawie mnie zabija. Jedziemy dwa dni na południe. Sylwia prawie rozjeżdża kobrę. Łapią nas znowu ulewy. Dostaję światłowstrętu. Jedziemy pociągiem do Ipoh. Przez ulewy pociąg ma opóźnienie i spóźniamy się na autobus. Jedziemy taksówką w góry: do Cameron Highlands. Spędzamy dzień spacerując po uprawach herbaty. Jedziemy autobusem do Kuala Lumpur. W Kuala Lumpur nie da się jeździć rowerem. Wchodzimy na wieżę. Znowu mokniemy. Śpimy jak astronauci. Wracamy autobusem do Singapuru. Spędzamy dzień próbując się dostać do jednego sklepu. Odwiedzamy papieża. Wracamy Grabem na lotnisku i lecimy do domu. Odbieramy pieska, idę spać, włączam komputer w pracy. Uśmiecham się.

Gdyby dodać do tej historii pierścień, Tolkien zostałby zapomniany.

Dlaczego?!

Dlaczego lecimy do Singapuru? Cóż, nie jest łatwo znaleźć sensowną destynację w styczniu, gdy niekoniecznie chce się odwiedzać Kanary. Wymyśliłem sobie kiedyś, że super byłoby przejechać składakami z Singapuru do Kuala Lumpur. Z takim też zamysłem kupiłem bilety. Dopiero potem, na Facebooku uświadomiono mnie, że nie jest to najlepszy pomysł, bo:
 – ani wyjazd z Singapuru nie jest super
 – ani trasa pomiędzy Singapurem a Kuala Lumpur nie jest super (bo ruchliwa droga, a z widoków to głównie banany)
 – ani wjazd do Kuala Lumpur nie jest super. Powiem więcej, to chyba jedyne miasto, które w życiu widziałem, do którego nie da się chyba wjechać rowerem bez poważnego przygotowania trasy… ale o tym później.

Bo tak, jak pisałem przy relacji z Lesotho – każdy pomysł świata, ma swoją dedykowaną grupę na fejsie. W tym przypadku było to: Cycling SG to Malaysia, czyli dokładnie ten pomysł. Grupa ma obecnie jakieś 19 000 członków.

W Singapurze jest generalnie wilgotno i gorąco. Deszcze są krótkie i intensywne, chyba że przyjdzie monsun – jest ich podobno od 3 do 5 w ciągu roku – tak słyszałem. Trafiamy w dwa weekendy, w których akurat monsun jest zapowiadany. I to nie byle jakie, gazety piszą, że największe od lat. W mojej głowie jednak deszcz w niczym nie przeszkadza, gdy na dworze 30 stopni. Okazało się, że nie do końca tak jednak jest. Faktycznie, może i ubrania schną w 10 minut, ale nie ma to żadnego znaczenia.

Biuro podróży „Pośpiech”

Jest piątek, prosto z pracy wybiegamy do taksówki na lotnisko. Gdyby nie czytali tego moi współpracownicy, powiedziałbym, że wybiegamy nawet nieco przed czasem. Rowery pakujemy jak ludzie do walizek, ale lecą jako zwykły rejestrowany. W Paryżu mamy prawie godzinę na przesiadkę, więc normę biegania mamy wyrobioną. Na lotnisku w Singapurze meldujemy się w sobotnie popołudnie. Jestem już stary i leniwy, więc udajemy się do prosto do hotelu, który został zarezerwowany podczas oczekiwania na bagaż. Jesteśmy bardzo dobrze przygotowani do wyjazdu: jedyną klepniętą rzeczą w całym wyjeździe były bilety lotnicze, a plan wyjazdu składa się z kilku poglądowych mapek w mojej głowie.

Nie umiem opisać co się w niej dzieje na wakacjach. Od kiedy w podstawówce nauczyłem się rysować diagramy decyzyjne w programie „Magiczne Bloczki”, wielkość zależności przyczynowo-skutkowych i planów „w zależności od”, wydaje się nie mieć końca. Dla ułatwienia, załączam profesjonalną mapkę, która demonstruje, jak spędziliśmy tydzień w Singapurze. Ten plan był równie skomplikowany i długi, co ten wpis.

Singapur jest drogi, choć minęło wiele lat od kiedy płaciłem za jakikolwiek hotel w Polsce, a w Warszawie nie płaciłem nigdy, więc może wcale nie jest droższy niż tutaj – nie wiem. W Malezji jest zdecydowanie taniej, więc może jednak coś w tym jest. Szczególnie, gdy odkrywamy, że waluta jest inna i nie mnożu się już x3, tylko x1,1. Jeśli jesteście takimi ignorantami jak ja, informuję: Singapur to nie Malezja od blisko 60 lat. Wcześniej i tak był Malezją raptem dwa lata – śmieszki.

Decydujemy się na sieciówkę „Ibis”, bo mamy plan zostawić walizki na czas całego, 1,5-tygodniowego wyjazdu. Żeby nieco utrudnić życie, Ibisów jest 5 i wszystkie obok siebie. Jak się później okazuje, różnią się głównie ceną.

Mam taką teorię, że kraj można szybko ocenić po taksówkach. Jedziemy oczywiście elektrykiem, a kierowca nie rusza, dopóki nie zapniemy pasów, bo to nielegalne. To faktycznie daje pełen, uczciwy pogląd na miasto, w którym żucie gumy jest zabronione, a za duże narkotyki dostaje się czapę. Generalnie plan na wakacje jest prosty – planujemy nie załapać się na następujące rzeczy: karę chłosty, dożywocie w więzieniu, karę śmierci mandat, z którego nie wypłacimy się do końca życia. Tu jest jedna z listy rzeczy, które można i nie można (naciągane, bo dotyczy to chyba sprzedaży): https://gsp.lazada.com/gsp/helpcenter/prohibited-and-controlled-policy-in-sg-13352.html

Jeśli więc planujecie wybrać się na bikepacking w spodenkach bez szelek, zwróciłbym uwagę na ten punkt:
Widoczność szczeliny pośladkowej u modelu ludzkiego (niedozwolone, chyba że pomiędzy szczeliną pośladkową a ciałem znajduje się materiał)

A jeśli zabieracie swoje obcisłe ciuszki PAS, na ten:
Wzwód lub zarys genitaliów widoczny przez ubranie(…)

Według Wikipedii Singapur to w 3/4 Chińczycy i w 8% Hindusi. Gdybym miał sam zgadnąć tę strukturę, powiedziałbym odwrotnie. Widzimy głównie Hindusów. Mam nieodparte wrażenie, że nie do końca o tym myślała Sylwią mówiąc „pojedźmy do Azji”. To nie Korea, czy Japonia.

Na wstępie również dwie, ważne uwagi:

  • Jak widać po zdjęciach i ich kolorystyce – nie są to kolorystycznie przyjazne warunki do uwieczniania okolicy.
  • Czytam ostatnio „Pułapki myślenia” Kahnemana – było tam jasno zaznaczone, że „wysilone dowcipy słowne” to idealny stereotyp informatyka. Wziąłem to do siebie, ale i tak ostrzegam, że może być sucho – w sam raz na osuszenie malezyjskiej pogody.

Dzień zero.

Za pierwsze dwie noce w „ibis budget Singapore Pearl” płacimy 775zł – jest OK, a do centrum dojechać można rowerem łatwo i przyjemnie. Chciałbym powiedzieć, że było to główne kryterium, a nie fakt, że dzielnica ma zabawną nazwę Geylang (niezmiennie kojarzy mi się z Gaylordem Fockerem z komedii). Pierwszy wynik Googli po jej wpisaniu to: „Geylang to najtańsza pod względem noclegów dzielnica w Singapurze. Kręcą się tam prostytutki, ale tutaj serwują najlepsze jedzenie w…” – dowiedziałem się o tym oczywiście dokładnie w tym momencie. To ciekawe, bo my widzimy tam głównie restauracje typu „chińczyk” oraz Hindusów (w stosunku 99 mężczyzn do 1 kobiety – btw, nie wpisujcie takiego hasła w wyszukiwarkę).

Tak generalnie to okolica (bliższa i dalsza) składa się z bosych hindusów siedzących na krawężnikach, murkach, trawie, a czasem i na środku ścieżki rowerowej. Wygląda, jakby wysypali się z koszyczka Świętego Mikołaja, który akurat przelatywał nad miastem. Wydaje mi się, że jeśli nie jesteście fanami bosych, hinduskich stóp, to już na dzień dobry możecie odjąć miastu jeden punkt.

Nie zrozumcie mnie źle. Nie mam nic do hinduskich stóp. Są nieco ciemniejsze i trochę bardziej pachną curry niż nasze (choć tego i kolejnego dnia, traktowałbym to jako zaletę) – po prostu nie jest to codzienny widok. Szczególnie, że nie widziałem ani jednych, damskich stóp.

Wieczorem idziemy pojeździć, bo jetlag, a poza tym szkoda czasu na spanie. Uczciwie powiem tak: Singapur robi pewnie wrażenie, ale nie na ludziach, którzy widzieli miasta jak Hongkong. Dla mnie jest to „kolejna światowa metropolia pełna turystów i biznesu”. To, co wyróżnia miasto na tle innych, jest jednak roślinność. Miasto wygląda jakby obowiązywały dopłaty (lub w tym wypadku raczej ulgi podatkowe) za każdą palmę lub bambusa. Jeździmy jakieś 3 godziny objeżdżając głównie Marinę, słynny hotel i słynne ogrody. Przejeżdżamy oczywiście trasą ulicznego wyścigu F1, na której chwilę wcześniej odbywały się chyba duże wyścigi gokartów. Koło 22 dopada nas senność i deszcz, co jest dobrym pretekstem do zakończenia dnia w restauracji oraz w 7-eleven, które okazują się tam niestety dużym zawodem.

Pierwszy dzień prawdziwego deszczu.

Pewnego dnia zaczęło padać i nie przestało przez 4 miesiące. Doświadczyliśmy każdego możliwego rodzaju deszczu. Były małe kapuśniaczki i wielkie ulewy. Deszcz zacinający z boku i taki, co padał jakby z dołu w górę. Kurczę, lało nawet w nocy.

Forrest Gump

Rano padał deszcz, a potem padać miał bardziej. Cel na ten dzień mamy jeden i z perspektywy czasu brzmi może nieco abstrakcyjnie. Z drugiej strony, brzmi w mojej głowie i tak lepiej (dla mnie) niż podjechać 15x Coll de Rates lub spędzić dzień patrząc w ekran w pracy. Zamierzamy bowiem kontynuować jedną z wielu dziwnych tradycji, mianowicie przywiezienie figurki Maneki-neko z kolejnego, azjatyckiego kraju. ChatGPT znajduje nam jakiś showroom, który wygląda wyjątkowo imponująco. Plan jest prosty, jedziemy do sklepu, bierzemy kotka, wracamy do hotelu, idziemy obejrzeć słynne ogrody Gardens by the Bay i w spanie. Pierwsza część planu kończy się po pokonaniu niecałych 65 kilometrów w 6,5 godziny od wyjścia z hotelu.

Pierwszy problem jest taki, że przemieszczanie się rowerem po Singapurze nie jest specjalnie przyjemne. Jak mi jeszcze ktoś, kiedyś powie, że to wspaniałe, nowoczesne miasto przyszłości z niskimi krawężnikami, doskonałą infrastrukturą i w ogóle „żyć nie umierać” to obiecuję: przyjadę mu postawić na wycieraczce jeżyka (w tej wersji z wykałaczkami). Może i tak jest, jeśli trzymasz się tras zwanych „Park Connector Network”, czyli łączących kolejne miejskie parki, zazwyczaj wzdłuż rzek. Choć i one są jak nasze ścieżki – „robimy remont, nie ma objazdu i co nam pan zrobi?”. Kierowcy może i są spoko, ale przyjemność z jazdy po szerokich ulicach i stanie na niekończących się czerwonych światłach jest żadna. To pewnie wyjaśnia dlaczego z rowerzystów widujemy tylko kolarzy szosowych uciekających z miasta wcześnie rano.

Drugi problem jest taki, że pada deszcz. Choć to złe określenie, deszcz pada w Polsce. Żeby się dowiedzieć co robi deszcz w Singapurze, zapraszam do rozwiązania zagadki. DESZCZ W SINGAPURZE: N A P _ _ R _ _ L A. Tak z 15 minut, a potem przestaje, a potem znowu. Myślałem, że jak jest ciepło, ale pada to jest spoko, ale nie jest. Mamy co prawda najlepsze poncza przeciwdeszczowe świata, ale to zbytnio nie pomaga, bo trzeba byłoby je ściągać i zakładać kilkukrotnie w ciągu godziny. Jest bowiem na tyle ciepło, że jak nie pada na zewnątrz poncza, to pada wewnątrz.

Jakąś wewnętrzną siłą woli przejeżdżamy 15 kilometrów w ponad 1,5 godziny, aby odkryć, że jesteśmy w okolicy sklepu nieco za wcześnie. To dziwne, bo uwierzcie mi, że nawigacja w ulewie, na dużych ulicach i z małymi rowerami nie jest specjalnie prosta. Udajemy się do okolicznego parku na spacer. Zostawiamy rowery przypięte linką, którą dałoby się przegryźć zębami przy kiblu (tzn rowery przy kiblu, nie zęby) i kierujemy się na oznaczony na Google Mapach wiszący most. Ani przez moment nie zapala nam się w głowie lampa ostrzegawcza widząc, że najkrótsze szlaki na drogowskazach mają po 4 godziny. Sprawy nie ułatwia fakt, że jak już dochodzimy na most to nie da się na nim zawrócić. Jest nawet specjalna budka z człowiekiem pilnującym tego. Ze spacerku po parku robią nam się ponad 2 godziny łażenia po błocie w dżungli z towarzyszącymi nam co chwilę ulewami.

Znalezienie sklepu też nie jest oczywiste i wymaga wczytania się w komentarze internetowe. Okazuje się, że sklep może i jest sklepem, ale tak nie do końca. Jeśli 15 lat temu kupowaliście na Allegro np najtańszą nagrywarkę płyt z odbiorem „w naszym magazynie” to to jest właśnie to. 7 piętro jakiegoś budynku, trzecie drzwi po lewej, mała karteczka z nazwą firmy. Aby było śmieszniej, na wejściu, jak przystało na sklep o japońskim klimacie, należy zdjąć buty. Nie chcecie wiedzieć jak wyglądały nasze stopy po kilku godzinach moknięcia i łażenia po błocie. Pani sprzedawczyni też pewnie nie chciała, ale potraktowaliśmy to jako karę, za przymus łażenia dookoła bloku przez pół godziny w poszukiwaniu tego miejsca. Kolejne kilka godzin staram się dowieźć wielką, ceramiczną figurkę Daruma do hotelu.

Wieczorem jedziemy rowerami zobaczyć te słynne Gardens by the Bay. Jako ogrodnik-amator moje oczekiwania są więcej niż ogromne. Płacimy po 60 ichniejszych dolarów na głowę, czyli jakieś 180zł. Może to kwestia sobotniego wieczora i wielkiego tłoku. Może masy hinduskich, zakładowych wycieczek, no ale… nie. Jasne, budowle imponujące, szczególnie w części „Cloud Forest”, ale czuję się jak w centrum handlowym, w którym wystawiono rośliny. Flower Dome nie zachwyca jeszcze bardziej, mam wrażenie, że prawie wszystkie znajdujące się tam rośliny już widziałem, a poziom ich wymuskania jest taki, że ciężko mi uwierzyć, że nie są sztuczne. Tzn. wiem, że nie są, ale wyglądają jakby były. Przyznam, że większą ogrodniczą ekscytację czuję, gdy odwiedzam Flora Point pod Otwockiem – nawet jak jest koniec miesiąca w portfelu. No ale byłem, widziałem, mogę mówić, że takie sobie. Nazwiecie mnie zblazowanym? Nic bardziej mylnego. Dżungla po, której spacerowaliśmy kilka godzin wcześniej, zrobiła na mnie dużo większe wrażenie. Lasy Langkawi z latającymi nad głową orłami, również.

No właśnie, wieczorem dostaję olśnienia. Nie chodzi tu bynajmniej o olśnienie, wywołane jedzeniem w Old Airport Road Food Centre (polecam, budynek pełen 1-2 osobowych punktów garmażeryjnych). Chodzi bardziej o olśnienie, że chyba nie lubimy miast, bo większość dużych i bogatych miast jest wbrew pozorom bardzo podobna, z bardzo podobnymi ludźmi, podobnymi atrakcjami, sklepami i w ogóle wszystkim. Deszcz walący na głowę też nie jest szczególną atrakcją na wakacje. Wieczorem znajduję loty na Langkawi w cenie zbliżonej do biletu wstępu za Gardens by the Bay. Singapur graniczy lądem tylko z Malezją. Langkawi znajduje jest prawdopodobnie najbardziej oddalonym, malezyjskim punktem od Singapuru, jak tylko to możliwe. Próba powrotu stamtąd będzie brzmiała jak przygoda.

Pakujemy więc rowery w torby z Ikea i wcześnie rano siedzimy w taksówce na lotnisko. Dokładniej to w Grabie – lokalnym odpowiedniku Ubera. Myślałem, że będzie tańszy niż taksówka, ale wcale nie był. Ma za to imponującą aplikację, w której można zamówić chyba wszystko, łącznie z autobusem. Przed wyjazdem próbuję jeszcze zostawić nasze pół-sztywne walizki, w których przyleciały Bromptony. Gość z recepcji mówi, że spoko – ale jeśli klepnę nocleg na dzień, w którym je odbiorę. Spoko, wchodzę na booking, wybieram sobotę (bo w niedzielę rano wylatujemy i wydaje się to sensowne), a tam prawie pusto. Tanie hotele zniknęły, a nasz zniknął całkowicie. Kilka telefonów i parę wizyt na recepcji później udaje się dojść do porozumienia: zarezerwowałem nocleg w innym Ibisie (droższym oczywiście, ale za to wcale nie lepszym). Tydzień później dowiadujemy się, że to przez bliskość stadionu i fakt, że tego akurat dnia gra południowokoreańskie Seventeen. Szkoda, że nie wiedzieliśmy. To był potencjał na najmocniejsze doznanie mojego życia.

Wakacje.

Z niewielkiego samolotu wysiadamy na jeszcze bardziej niewielkim lotnisku na wyspie Langkawi. Wychodzimy prawie pierwsi z samolotu, a nasz bagaż (rowery) czekają w swoich Ikea’owych torbach wprost przy schodkach z samolotu. To się nazywa oszczędność wakacji! Chwytamy rowery, pędzimy jako pierwsi po pieczątkę z security, bo przecież zmienialiśmy kraj i jesteśmy gotowy do jazdy. Nie wyobrażam sobie, żeby istniał na świecie człowiek, który szybciej wsiądzie na rower po locie międzykrajowym niż my… no chyba, że jak się ma prywatny samolot to można sobie do niego dojeżdżać rowerem po płycie. To znaczy, prawie bijemy. Zapomniałem bowiem o jednym, bardzo drobnych szczególe. Przed wjazdem do kraju należy wypełnić formularz wjazdowy, który tak jak w przypadku Singapuru dostępny jest dopiero 3 dni przed przylotem, nie da się więc tego zrobić z dużym wyprzedzeniem. Odbijamy się więc od okienka wjazdowego z lekką dozą stresu, że zamieszkamy na lotnisku jak Tom Hanks. Szczęśliwie, da się nadrobić formalne zaległości z telefonu… obserwując jednocześnie jak wyprzedza nas w tym czasie cała masa ludzka z samolotu.

Langkawi znane jest pewnie dwóm grupom ludzi: wczasowiczom, którzy przyjeżdżają tu na plażę oraz kolarzom, ponieważ istnieje coś takiego jak Tour de Langkawi. Skoro jest wyścig, muszą być super drogi. Jeśli jednak spojrzycie na przebieg wyścigu, ma on wspólnego z archipelagiem 104 wysp, zwanym Langkawi niekoniecznie dużo. Na wyspie w zeszłym roku rozegrał się dokładnie jeden etap. Miał on 94km i można powiedzieć, że wykorzystał prawie wszystkie, sensowne drogi na wyspie. Za cel stawiamy sobie więc objechanie wyspy i zaliczenie kluczowej atrakcji turystycznej. Odpuszczamy wjazd na najwyższą górkę w okolicy, bo podjeżdżanie Bromptonem nie brzmi jak wakacje. Dzięki tak ułożonemu planowi, mimo iż ruszamy o godzinie 13, w miejscowości, z której wyrusza prom na kontynent meldujemy się tego samego dnia późnym wieczorem.

Pojawia się jednak zasadniczy problem. Jako że jestem wysoki, muszę ściągać siodełko, aby zmieścić Bromptona w torbę Dimpa. Używam do tego magicznego klucza, który chowa się w bromptomowej ramie. Nie wiem jak to się stało, ale bit służący do jego odkręcenia, znika z mojego narzędzia. Prawdopodobnie dalej jest na wakacjach w hotelu Ibis w Singapurze. Jadę więc z siodełkiem dokręconym kluczem płaskim, co oznacza, że jego pozycja jest mocno dynamiczna. To ja – człowiek, który mając dwie metalowe kuleczki, jedną zgubi, a drugą zepsuje. Korzystając jednak ze swojego „perka” wybranego przy narodzinach określonego jako „więcej szczęścia niż rozumu”, udaje mi się znaleźć gościa z imbusem w jednym z okolicznych warsztatów. To znaczy dalej nie jestem pewny, czy był to warsztat, bo z jednej strony co drugi dom wygląda tu jak warsztat, a z drugiej strony – nic tak nie wygląda. Ten klucz również składał się bardziej z rdzy niż klucza właściwego. Szczęśliwie, chwilę po tym, gdy pomyślałem, że przydałby się sklep z imbusami, pojawia się sklep ze wszystkim, łącznie z imbusami. Kupuję tak dobry, za zawrotne 13zł, ze rozpada się sam z siebie po włożeniu do torby. Funkcji dokręcania i odkręcania jednak nie traci.

Wracając jednak do Langkawi, a więc i Malezji. Stajemy w pierwszym, lepszym sklepiku, bowiem okazuje się, że jesteśmy już w „ciepłych krajach”. Nasze nosy i uszy przypomną nam to boleśnie jeszcze tego samego wieczora. Kupujemy krem do opalania kontynuując tradycję przywożenia do domu kremu z każdego kraju, w którym byliśmy i zapominania go użyć w przyszłości. Ceny są szokujące, bowiem większość etykiet wskazuje dokładnie taką samą kwotę, co w Singapurze. Chwilę później orientujemy się, że przecież to inna waluta, 3x tańsza – w tym momencie świat staje się piękny, a my zostajemy królami życia.

Kierujemy się na główną atrakcję wyspy, czyli Sky Bridge. Docieramy do niego po 15 kilometrach, które są nieco zaskakujące. Po pierwsze, bo jest to faktycznie tylko 15 kilometrów, a na mapie wyglądało na solidny kawałek wyspy. Po drugie, bo świat zmienił się zupełnie i teraz towarzyszą nam pagórki, lasy, mały, zakręty, a do tego z jednej strony morze, a z drugiej całkiem pokaźne wzniesienia. Jest jakby lepiej, jak w Tajlandii – w końcu wygląda to jak porządne wakacje. Jeśli chodzi o sam Sky Bridge – całkiem jest on fajny. Mamy co prawda drobny problem z biletami – podobnie jak w ogrodach Singapuru – niby jedno miejsce, a obok siebie połączone są: Sky Bridge, Eagle’s Nest Skywalk, Langkawi Skybridge Cable Car, Langkawi Sky Glide, a do tego, wjazd na górę składa się z przesiadki po drodze. Bierzemy więc najdroższy (chyba), ale nawet on nie zapewnia całości (chyba). Można też byłoby wdrapać się po szlaku na górę, ale wtedy pominęlibyśmy PODOBNO najbardziej stromą kolejkę świata. Mam pewne wątpliwości za każdym razem, gdy słyszę, że coś jest „najbardziej na świecie”. Fakt jest jednak faktem, że dla osoby z moim poziomem (czy może pionem) lęku wysokości, nie jest to komfortowa przygoda… ale warta odbycia.

Wejście na orła też jest niezłe. On też jest czymś najbardziej wysuniętym… jakoś na świecie i ma przeszkloną podłogę. W nagrodę, że się nie zrzygałem ani na ten podłodze, ani w wagoniku, zjadamy sobie deser z Duriana na szczycie. Pierwsza strona wyników na Googlu mocno zachęca do spróbowania tego lokalnego specjału: „Mówi się o nim, że ma odpychający zapach, specyficzny smak i nieatrakcyjny wygląd” lub „Niewątpliwie jest to najbardziej śmierdzący owoc na świecie. Jego smak i zapach utrzymują się długo. Duriana czuć nawet do 100 metrów”. Powiem tak: jeśli lubicie smak kurzu maczanego w bezołowiowej 95 to będziecie zachwyceni; w przeciwnym wypadku – niekoniecznie. Temat smaku mogę sobie jeszcze dokładnie przemyśleć do końca dnia i nie zmieniam zdania. Sylwia nawet udaje się do ChataGPT z pytaniem „dlaczego ludzie jedzą Duriana”.

Od tego dnia, zamiast „kij Ci w oko” (lub coś innego w coś innego), mówił będę „Durian Ci w buzię”. To chyba jeszcze gorsze.

a wiem co mówię, bo oko dzień później miałem bardzo czerwone. Co do tego drugiego, nie jestem pewien, ale dajcie znać w komentarzach

Resztę dnia spędzamy na próbie objechania wyspy. Trasę, mimo że teoretycznie jest tylko jedna droga, nazwałbym przyjemną. Szczególnie, gdy przystanie się na jakieś turystyczne jedzenie lub plażę. Nam oczywiście, mimo trzymania się tej jednej, jedynej drogi udaje się nieco zgubić, przez co nadkładamy 10km i kończymy w ciemnościach. Hotel rezerwuję w mieście, z którego odpływa prom. Dlaczego po dokładnie odwrotnej stronie miasta niż port? Tego nie wiem, choć pewnie cena miała tu jakieś znaczenie. Przejeżdżamy więc jeszcze wieczorem sprawdzić temat powrotu na kontynent, ale mimo najszczerszych chęci, nie udaje nam się to, mimo że mam przed oczami promy. Nawet pani w kasie, jak tylko mnie dostrzega, wywiesza karteczkę „closed”. Trudno.

Sam hotel zasługuje na tytuł jednego z gorszych, w jakich dane nam było nocować. Klima sprawia, że albo zaraz będziemy chorzy, albo się rozpuścimy w wilgoci. Mamy też za ścianą taką maszynkę, która występowała w Monty Pythonie i robiła „ping!”. Tylko ta nasza nie robi „ping!”, a bardziej „JEB!” i robi to wyjątoko regularnie i skrupulatnie przez całą noc. Hamburger zjedzony w najbliższym, przydrożnym straganie również nie pomaga. Trzeba jednak przyznać, że na całej naszej malezyjskiej trasie, nie da się umrzeć z głodu. Liczba straganów sugeruje, że sklepów większych niż duża „Żabka” w tym kraju nie ma, bo pewnie nie są potrzebne. Parówka na patyku dostępna jest prawie zawsze (powiedzmy, że w granicach sensownego dystansu).

Wieczorne poszukiwanie promu okazuje się nie lada wyzwaniem. Harmonogram wygląda oczywiście dla każdego dnia inaczej i AKURAT WE WTOREK, nic przed południem nie odpływa. A że czas dopłynięcia wynosi ze 2 godziny, brzmi jak zmarnowany dzień. Rysując poranną, awaryjną pętlę rzuca mi się jednak na Komoot w oczy punkt o nazwie „Langkawi Port”, który jest czymś zupełnie innym googlowy „port promowy Langkawi”. Jest też po innej stronie miasta, czyli tej naszej. Internet sugeruje nawet, że można się spodziewać kursu koło 10 rano.

Nie widzę przeszkód.

Po 10 kilometrach jazdy, podczas której nieco się oczywiście pogubiliśmy, meldujemy się w porcie. Gdyby nie to, że widziałem go na mapie, nie znalazłbym go za Chiny. „Za Chiny” to dobre określenie – wygląda to jak chiński terminal do przerzucania nielegalnych kontenerów. Oddajemy się w ręce pierwszego strażnika i niczym korporacyjny mail jesteśmy forwardowani między ludźmi, aż ktoś zrobi „the needful”. W dalszym ciągu nie jestem pewny, czy popłynęliśmy jako ludzi, czy jako paleta, ale nie ma to większego znaczenia. Kierujemy się do Kuala Perlis – ostatniego miasta na wybrzeżu Malezji – dalej jest już Tajlandia. Teraz, przesuwając się przez bardzo wiele kilometrów na południe wzdłuż wody, powinniśmy dostać się do Singapuru. To istotne o tyle, że jedziemy bez nawigacji, a nie chce mi się wyciągać ciągle telefonu z kieszeni.

Na promie wydarza się przygoda: zaczynają mnie szczypać oczy. Z każdą minutą bardziej, aż osiągam stan, w którym na pytanie „kolor oczu” można śmiało powiedzieć „krwisto czerwony”. Wyciągam więc soczewki, a że nie wziąłem okularów to resztę wycieczki oglądam głównie na zdjęciach. Żeby było śmieszniej, zaczyna się robić bardzo jasno. Mniej więcej tak, jak wyobrażam sobie przesłuchanie przez amerykańskiego „złego policjanta” świecącego mi lampką w twarz. Pożyczam od Sylwii ciemne okulary (bo jeżdżę w przezroczystych, aby zdjęcia się wygodniej robiło) i nie ściągam ich przez 3 najbliższe dni. Zaczynam się obawiać, że wrócę jako Azjata przez to ciągłe mrużenie oczu.

W Kuala Perlis pierwszym punktem odwiedzin jest więc apteka (drugim oczywiście parówka na patyku). Wytłumaczenie w aptece czego potrzebuje nie jest szczególnie trudne. Gość widzi, że albo przed chwilą oglądałem Titanica i mi bardzo smutno, albo zjadłem DOWOLNĄ tutejszą zupkę chińską, albo po prostu jest to alergia i na nią właśnie krople dostaję. Alergia to oczywiście nie jest i krople pomagają tylko tyle, że mnie przynajmniej oko nie swędzi. Wiem już za to, dlaczego alergicy często unikają leków na alergię. Czy to dlatego, że jak Prawdziwy Polak łyknąłem Prawdziwie Polską dawkę leku, aby lepiej działał? Być może. Do końca dnia kręci mi się jednak w głowie na tyle, że za główny cel stawiam sobie „nie zasnąć”. Szczęśliwie, droga którą jedziemy tego dnia jest wyjątkowo pusta i przyjemna. Skończył się ruch i w zasadzie wszystko inne. Zostają tylko niekończące się pola ryżowe, morze i od czasu do czasu niewielka wioska rybacka. Do hotelu, a raczej noclegu w czyimś domu (co nie ułatwia jego znalezienia) docieramy po 112 kilometrach jazdy. Oczywiście w środku nocy.

Aby było co opowiadać, po drodze Sylwia prawie rozjeżdża kobrę. Faktycznie, wikipedia sugeruje, że jeśli szukasz takiego węża jak kobra, to właśnie to jest miejsce, w którym możesz się go spodziewać. 2-metrowy bydlak leżał na środku drogi pośrodku pól i tylko niesamowita siła hamowania 16” calowego koła sprawia, że wszyscy uczestnicy spotkanie przeżyli. Odważę się nawet powiedzieć, że bardziej przestraszona z tego spotkania wyszła kobra, widząc jak pędzi w jego stronę rozpędzony Brompton z zablokowanym kołem. Nam oczywiście chwilę zajęło przetworzenie informacji, że była to prawdziwa, dzika kobra na wyciągnięcie ręki, przez co mój reporterski zmysł po raz kolejny zawiódł.

Miejsce opuszczamy wszyscy równie szybko i z podobną myślą. My, że „kurde, prawie zjadła nas kobra, nikt nam nie uwierzy”, a kobra, że „kurde, prawie rozjechali mnie Polacy na składakach, nikt mi nie uwierzy”.

Wieczorem czeka mnie jeszcze nieco większe wyzwanie. Śpimy u, wydawałoby się, klasycznej, islamskiej rodziny. Gdy późnym wieczorem idę zapytać właścicielki w burce, gdzie jest srajtaśma, coś mi w głowie świta, ale po tylu przygodach, już nie bardzo. Staram się schować swoje przekrwione oczy, aby nie wyglądać na człowieka, który wybiegł z tym pytaniem prosto z łazienki. No więc śmiechu i zażenowania co nie miara, bo papieru się nie używa i w okolicy również nie jest oczywisty. Przy większości kibelków jest szlauch z wodą. W ogóle łazienki to poziom chyba jeszcze wyższy niż Czechy czy Albania. Składają się z kibla, nad którym jest prysznic, obok szlauch i druga rura, podłączona do elektrycznego piecyka, robiąca za prysznic. Oznacza to, że jak się w nocy idzie siku, to wraca się z mokrymi stopami. Szczególnie, że moda na umywalki również nie wszędzie doszła. Z mojej strony, przed wakacjami w Malezji, polecam więc zrobić komfortową kupę w domu.

Wspomnienia palą mnie jak słońce
Wspomnienia jak lawa gorąca
Uciekam przed nimi tak co noc

Wieczór spędzam na walce z zupką chińską – każdego wieczoru walka ta nie jest równa. To nieprawda, że pikantne jedzenie pali dwa razy. Prawdziwie pikantne pali raz: rozpoczyna jeszcze przed włożeniem łyżki do ust, a przestaje na długo po opuszczeniu ciała. Nie wiem, co Chińczycy mają z tymi zupkami, w Hongkongu było tak samo. Tak, jak pogoda dzieli się tu na wilgotną i bardzo wilgotną, tak zupki dzielą się na palące i bardzo palące.

Bardzo dobre połączenie proszę pana.

Trasa układana jest z grubsza na bieżąco, ale coś tam jednak przed wyjazdem czytałem. Szczegóły doczytuję każdego dnia wieczorem. Wstępny plan w głowie dopuszczał możliwość wyprawy na wyspę Penang, która oddalona jest od nas o jakieś 60km. Nie ma na niej podobno nic szczególnego poza dużą liczbą ludzi i 2 mostami, którymi nie da się przejechać rowerem, by się tam dostać. Przy odrobinie kreatywności można się co najwyżej pośmiać z nazwy, na przykład „od tej ciągłej jazdy zdrętwiał mi Penang”. Reddit sugeruje, że generalnie rower to na wyspie walka o przetrwanie. Kierujemy się na miejscowość Butterworth – jeśli coś jest warte masła, nie może być przecież złe.

„Problem” rozwiązuje się sam, bowiem po 50km jazdy, gdy docieramy do George Town, z którego pływają promy, rozpoczyna się ulewa. Dzięki niezawodnej intuicji wiedziałem to wcześniej i wiedziałem również, że o godzinie 14 odjeżdża z miasta pociąg… gdzieś. Po drodze mamy jeszcze do pokonania łódką jakąś cieśninę. Zdaje się, że byliśmy jedynymi osobami w zasięgu wzroku oraz wyobrażalnego czasu, które planowały ją przekroczyć, więc łódką płyniemy sami, lecz mam wrażenie, że płacimy, jakbyśmy zapełniali całą. W każdym razie na stację docieramy o 13:40 i kolejne 15 minut schodzi nam po podróżowaniu po korytarzach, gdy okazuje się, że stacja to również terminal autokarowy oraz promowy. 13:55 wpadamy przed automat z biletami i miły pan pomaga nam w dokonaniu zakupu… na zupełnie inny pociąg niż planowaliśmy – jakiś regionalny, który jedzie ponad godzinę później, zamiast intercity. Może to lepiej – nie ma problemu z wniesieniem roweru. 

Burzy to jednak idealny plan zdążenia na ostatni autokar jadący w góry. Plan, który udało mi się ułożyć podczas spieszenia się na pociąg o 14. Jeśli jeszcze się nie zgubiliście w tym skomplikowanym systemie luster, dodam że burzy jedynie teoretycznie. W dalszym ciągu istnieje bowiem możliwość – na stację docelową w Ipoh (czytając odwrotnie byłoby to Hopi) powinniśmy dotrzeć 25 minut przed odjazdem owego ostatniego autokaru. Połowę pociągowej trasy obmyślam więc plan, jak przejechać 11 kilometrów przez górnicze, malezyjskie miasto w 25 minut. O tyle bowiem oddalony jest dworzec kolejowy od autobusowego – piękny pomysł. Szczęśliwie, tylko połowa podróży schodzi mi na tych obliczeniach, bowiem potem pociąg staje i nie rusza się przez dobre pół godziny. Pewnie ulewa po drugiej stronie okna nieco w tym pomogła, bo pada zdecydowanie mocniej niż pod malezyjskimi prysznicami.

Myślę, że Cameron Highlands to jedna z głównych atrakcji Malezji. Tak przynajmniej sugeruje prawie każdy „plan zwiedzania kraju”. Byłem więc pewny, że jeśli wysiądziemy na głównym dworcu blisko milionowego miasta, jedynego znajdującego się w bezpośredniej okolicy, nie będzie problemu z dostaniem się do lokalnej stolicy herbaty i truskawek. Okazuje się to jednak nie tak proste i musimy poprosić o pomoc taksówkę. Rezerwuję więc hotel blisko jakiejś trasy spacerowej i lokalnego dworca autobusowego (żeby dało się stamtąd wrócić), mówię do gościa, że miejscowość Tanah Rata w Cameron Highlands i że 20zł mniej niż będzie chciał (czy jakoś tak), a on na to, że wie gdzie jest Cameron Highlands i możemy tam jechać. Dla rozjaśniania, owe Tanah Rata to jedna z dwóch miejscowości na wzgórzach. Gość oczywiście po godzinie jazdy zatrzymuje się 20km wcześniej i mówi, że jesteśmy na miejscu. Odpalam mu więc nawigację i pokazuję, że wcale nie. Jedziemy więc kolejne pół godziny z odpaloną nawigacją, mimo że jest do dosłownie jedyna droga, która idzie w okolicy. Widzę jak z każdym kilometrem przestaje mu się zgadzać w głowie kalkulacje cenowa. Ostatecznie więc i tak płacę kwotę podaną przed negocjacjami, bo mi przykro za gościa.

Jeśli powiem, że nasz hotel, choć bardzo dobry (cenowo i jakościowo), znajduje się na końcu najbardziej stromego podjazdu okolicy, nie zdziwi to nikogo. Noc jest wspaniała, bo hotel jakby luksusowy (jak na nasze warunki)… z jedną uwagą. Dzwony w kościele o 6 rano na Ursynowie to jest nic w porównaniu z tutejszymi meczetami. Czy z meczetów, zaraz przed wschodem słońca muezzini krzyczą nawołują tak bardzo, że nie da się spać? Owszem. Czy robią to bardzo długo? Owszem. Czy, aby to napisać, musiałem w ChatGPT wpisać „kto krzyczy z meczetów w Malezji”? Jak najbardziej.

Dzień bez roweru.

Jesteśmy w okolicach 1400m n.p.m. Pierwotny plan zakładam w głowie, że możemy skorzystać z tej sytuacji i wsiąść rano na rowery i bez pedałowania przejechać przez dżunglę, doskonałą, asfaltową drogą do Ipoh, z którego tu przyjechaliśmy. Z niewiadomych przyczyn zmieniamy jednak plan. Idziemy po prostu na spacer, jak cywilizowani, europejscy turyści. Dzień odpoczynku można byłoby powiedzieć. W okolicach 15. kilometra orientujemy się, że to jednak nie będzie odpoczynek, szczególnie, że na wieczór zaplanowane mamy jeszcze zwiedzanie rowerem.

Wchodzimy na najwyższą górkę w okolicy, a zejście mamy zaplanowane tak, aby przeciąć jedną z najbardziej znanych plantacji herbacianych w Malezji. Szlak nie do końca wygląda tak, jakbyśmy się tego spodziewali, ale jest nadzwyczaj popularny. Bardzo miłe jest to urozmaicenie, a dla fanatyka roślinności jakieś 10x lepsze niż ogrody Singapurskie. Wspominam o nich często, bo na skali oczekiwania/rzeczywistość/wydatek, były w wyjątkowo złym miejscu.

Same pola herbaciane to już szczyt turystyki, ale takiej azjatyckiej – zabawnej. Telefonów na statywach do zrobienia profesjonalnie wyglądającego zdjęcia jest z grubsza tyle samo, co samych ludzi… lub nawet więcej. Kupujemy sobie zapas herbaty w sklepie dla odwiedzających. Smakuje i wygląda dokładnie tak samo, jak herbata, którą piję z nudów w biurze. Gdzieś po drodze mijamy jeszcze drogi, które wyglądają idealnie do zdjęcia z rowerem, albo wprost odwrotnie to mojej chęci przejechania ich Bromptonem. Oceniam to na jakieś 20% nachylenia lekko. Co pewnie i tak o połowę mniej niż nasz hotelowy pojazd. Jak się później dowiadujemy, hotel oferuje darmową taksówkę, która pod tą górkę wwozi, a zaznaczę, że długość drogi wynosi pewnie ze 100 metrów.

Wieczorem faktycznie udajemy się na rower, zanim do naszych nóg dotrze informacja, że umarły. Zanim dopadną nas negatywne konsekwencje malezyjskiego jedzenia (czyli w większości hinduskiego) udaje nam się zobaczyć uprawy truskawek. Powiedzmy sobie szczerze, że dla Polaka nie jest to specjalnie duża atrakcja (zarówno truskawka, jak i lokalne jedzenie rozpoczynające się od „masala”, podane na liściu z banana).

Boss wszystkich bossów.

Rano udajemy się prosto na lokalny dworzec autobusowy. Jakoś zaraz po świcie powinien odjeżdżać autobus do dworca centralnego w Kuala Lumpur – stolicy Malezji. To ważne, że na centralny, bo blisko wszystkich, głównych atrakcji, a wszystkie kolarskie z Kuala Lumpur są zgodne: po tym mieście nie da się jeździć. I jak się później okaże, tak faktycznie jest.

Najgorsze w Kuala Lumpur jest to, że prawie wszystkie zdjęcia trzeba robić w pionie, bo nic się nie mieści w obiektywie

Autobus, który jedziemy, był oznaczony jako luksusowy i faktycznie: czuję się jak w biznes klasie. To dzięki temu, że układ siedzeń to nie 2+2, a 2+1. Zamiast klasycznych więc foteli, czuję się, jakbym siedział u kogoś w dużym pokoju. Jakieś tysiąc zakrętów, sto kilometrów autostrady i pół godziny korków, meldujemy się w zupełnie innym miejscu stolicy, niż byśmy sobie tego życzyli. Na uprzejmy pytanie do kierowcy „WTF?”, słyszymy, że tutaj kończy się kurs. Patrzę na napis na swoim bilecie, potem na napis nad terminalem autobusowym i wyraźnie wychodzi mi, że jesteśmy jakieś 10km w linii prostej za daleko na południe. Internet nie kłamał i przekonujemy się o tym dość boleśnie: po mniej więcej dwóch okrążeniach drogą, która prawdopodobnie jest autostradą. To miasto poprzecinane jest autostradami (lub ich opowiednikami), przez które nie ma sensownego przejazdu. Wygląda jakby poszczególne dzielnice nie miały ze sobą innego połaczenia niż 3-pasmówki puszczone mostami i wiaduktami. Ratujemy się więc taksówką. Moglibyśmy oczywiście pociągiem, ale jak to na wakacjach – jesteśmy lekko w niedoczasie. 3 dni wcześniej zarezerwowałem nam na 15:00 wizytę na wizytówce kraju: wieżach Petronas. Nie było to przemyślane działanie – po prostu tego dnia pojawił się wolny slot. Mam nieodparte wrażenie, że wolny slot nie jest oczywistą sytuacją i możemy mówić znowu o dużej dozie szczęścia.

Pędzimy więc do hotelu przewidując, że mimo niedużego dystansu, dojazd do nich nie będzie specjalnie prosty. A nocleg bardzo wart jest wspomnienia, bo jest to hotel kapsułowy w klimacie promu kosmicznego. Doświadczenie zabawne, choć kosmonauci pewnie mają nieco łatwiej – głównie przez brak brzucha wypchanego hinduskim jedzeniem. Jeśli uważacie, że w kosmosie ciężko przeżyć, to podpowiem Wam, że pewnie i tak dużo łatwiej, niż w moim żołądku, wtedy.

Aby zobrazować nasze przemieszczanie się: na rowerze pokonujemy tego dnia 45km i zajmuje nam to blisko 9 godzin. Bo o ile początek wycieczki idzie nieźle i nawet udaje nam się pod Petronasami zaparkować rowery, to potem pojawia się deszcz. Jazda wygląda więc tak, że 5 minut jedziemy, potem 40 minut siedzimy pod dachem. Potem 10 minut jedziemy, a potem 2 godziny siedzimy pod dachem. I tak w kółko. Nie jedzie się dobrze ani po ulicach, ani po chodniku. Gdzieś co prawda mijamy kilka ścieżek rowerowych, ale nie wiem, czy przez cały dzień widzimy więcej niż 3 rowerzystów.

Co do samych wież: ciekawa sprawa. Głupio byłoby mieć możliwość i nie skorzystać. Kawałek obok stoi minimalnie niższa wieża obserwacyjna (ale tańsza i z widokiem 360 stopni), a po drugiej stronie, najwyższy budynek Malezji. Tak, obok tych słynnych, 88-piętrowych wież, wybudowany wyższy budynek… wyższy o 30 pięter. Iks de. Jest to obecnie drugi, najwyższy budynek świata. Tak dla skali, powiem tylko, że Petronas Towers mają np. 76 wind i 32 000 okien. Wrażenie z zewnątrz robi mocne, ale prawdziwy bajer jest dopiero nocą.

W związku z popularnością atrakcji, zwiedzanie dopięte jest co do minuty. Nie lada atrakcją jest więc umiejscowienie się obok kolejki i obserwacja, jak odbijani są kolejni ludzie bez wcześniejszej rezerwacji. Negacja, złość, smutek – wszystko w jednym miejscu. Podczas naszej wizyty, słyszymy że pierwszy wolny slot wypada za 5 dni.

Do hotelu docieramy dopiero koło 23:00, bo wtedy pojawiają się dłuższe okienka pogodowe. Nie to, żeby nie padało, ale po prostu widać, gdzie się jedzie.

Zakupoholizm.

Większość sobotniego okienka pogodowego spędzamy w transporcie. Jakoś po 7 rano wsiadamy bowiem do autobusu jadącego do Singapuru. To raptem kilka godzin jazdy z jedną przerwą po drodze i pokonaniem przejścia granicznego. Przejście pokonujemy trochę jak w tym memie „Peter Griffin color„. Obsługa na nas patrzy i każe ominąć kolejkę. Po drodze jeszcze pytają, czy te torby to z rowerami i po potwierdzeniu nie musimy ich nawet przepuścić przez maszynkę z podglądem. Nieco niezręcznie. Jakoś chwilę po południu wysiadamy pod centrum handlowym. Parę minut później stoimy już pod daszkiem w dzielnicy Little India obserwując ulewę. Mam wrażenie, że gdyby obrać odpowiednią drogę, dałoby się w Singapurze nie moknąć – wiele chodników ma bowiem nad sobą dachy. My takiej drogi nie znamy niestety. Nie mamy na ten dzień żadnego celu, chcemy tylko upewnić się, że to miasto nie jest fajne. Mamy taką dziwną tradycję, że odwiedzamy kawiarnie Raphy w różnych miejscach świata. Skoro jest w Singapurze, nie możemy jej więc i tutaj pominąć. Jestem prawie pewny, że jest to ostatnia Rapha w Azji, w której nie byliśmy. W samym sklepie spędzamy jakieś 40 sekund – tyle wystarcza, aby dowiedzieć się, że nie mają czapeczki z nazwą miasta.

Dobra, trochę skłamałem – mamy jeden, bardzo poważny cel. Tydzień wcześniej, już w samolocie, wylatując z Singapuru dostałem wiadomość od papieże.na.rowerze. W Singapurze mamy naszego papę! Jako Prawdziwi Polacy nie możemy odpuścić takiej okazji. Jedziemy złożyć hołd. Chciałbym powiedzieć, że papież chroni nas swoją laską przed ulewą, ale jest dokładnie odwrotnie. Chowamy się pod kościołem, podobnie jak wielu innych ludzi. Gdyby oni tylko wiedzieli, że stoi tam pomnik Polaka!

Po drodze mijamy też sklep, salon, showroom Pas Normal Studios. Nie wchodzimy do środka, ale Sylwia zauważa na półce coś, co (od tego momentu) koniecznie chcemy mieć. To shiba przebrana za lalkę Daruma, zbudowana z klocków. Odpalamy google, odpalamy czata, znajdujemy 4 sklepy, które w Singapurze ją sprzedają. Każda w innym, skrajnym punkcie miasta, a my jesteśmy dokładnie w środku. W ten oto sprytny sposób znajdujemy odpowiedź na pytanie „co robić przez cały dzień”. Otóż przebijamy się przez cały Singapur, żeby kupić przebraną Shibę z klocków. Czego nie rozumiesz? :)

Czasem mam wrażenie, że przesadna liczba punktów szczęścia przy narodzinach, była zbyt przesadna. Przez to przebijanie się przez miasto odkrywamy jego drugą stronę. Prawie całą, powrotną trasę jedziemy przez jeden z Park Connectorów. Oznacza to, że prawie cały czas przemieszczamy się czymś, co wygląda jak ogród botaniczny w środku miasta. Gdybym przyjechał do miasta na jeden dzień i trafił rowerem akurat na ten fragment, powiedziałbym, że to najwspanialsze miasto, w którym byłem. Na szczęście tak nie jest. Dojeżdżamy tak do samego centrum, które jak się okazuje – gdy nie pada i zapada zmrok, jest wyjątkowo ładne. Mimo miliarda turystów w ten sobotni wieczór.

Na niedzielę pozostaje nam już jedynie złapać Graba na lotnisko obejrzeć na nim największy na świecie (no oczywiście) wodospad w budynku i ogród (również wewnętrzny) dookoła niego. Lot mamy o 10:30 – kto mógł się spodziewać, że wodospad uruchamiany jest o 10:00…

Potem już tylko kilkanaście godzin lotu, przesiadka w Paryżu, dwie godziny lotu, taksówka, odbiór pieska i można iść spać, aby rano usiąść z uśmiechem przed komputerem. Że nie pada, że da się żyć bez klimy, że nie przyklejam się do fotela, że pieczywo chrupie, że ludzie mają pieski, że do pracy mogę dojechać z domu ścieżką rowerową, że nikt mnie nie będzie okładał kijem za coś i w ogóle wszystko jest piękne. Przynajmniej przez najbliższy miesiąc.