Prolog – Ślężański Mnich co roku podobny.

Mawia się, że „Kogo nie ma w Sobótce, ten nowego sezonu nie rozpoczął” dlatego też pojechaliśmy tam po raz drugi z rzędu. Mimo że należymy raczej do osób, którym sezon się nie kończy, to kwietniowy weekend pod Wrocławiem staje się powoli zwyczajem, który pewnie nieprędko porzucimy. Dlaczego? Bo jest tam super.

Nauczeni zeszłorocznymi błędami, zarówno sportowymi jak i logistycznymi, w tym roku wyszło nam super. No… prawie – któż mógł się domyślić, że kobiety startują w kategorii amatorzy a nie w kobiety-open :) Patrząc na frekwencję to pewnie wszyscy oprócz nas, przez co najbardziej utytułowany kolarz naszej drużyny nie wystartował w ten weekend nigdzie, ale tak poza tym to jednak super.

 

DCIM100GOPROG0155366.
Ponad 400km od domu, a na miejscu sami znajomi, znajomi znajomych lub przyszli znajomi.

 

Wyścig organizowany jest głównie dla zawodowców i pozwala się tak poczuć każdemu z nas. Wyraźnie czuć wpływy PZKOLu już od pierwszych minut, gdy rusza biuro zawodów, o czym organizator powiadamia nas SMSem zaznaczając jednocześnie, że trzeba BEZWZGLĘDNIE oddać chipa po starcie. Oddać należy też numerek, który wydrukowany na papierze składa się w 60% z numerka właściwego i w 40% z napisu Deichman, dzięki czemu jest na tyle duży, że nie mogę go przypiąć bez zasłaniania kieszonek w koszulce. No cóż, gdybym miał ponad 2 metry nie byłoby pewnie takich problemów. Na trochę ponad godzinę jazdy nie planuję brać żeli ani magicznych tubek, więc nie ma problemu. Do tego w pakiecie dostajemy jeszcze 2 agrawki (“po co panu więcej, dwie wystarczą żeby utrzymać numerek na plecach”) oraz wspomniany wcześniej czip na widelec montowany za pomocą trytytki. Kto nigdy nie porysywał ramy odcinając od niej trytytkę niech pierwszy rzuci kamieniem. Do tego trochę przykrótki dystans, bo jedynie 3x17km – biorąc pod uwagę prawie tysiąc wymagany, aby dojechać tu autem… proporcje się nie zgadzają.

 

DCIM100GOPROG0185400.
Sobota to trening z Huzarem.

 

Noclegu szukamy jak najbliżej startu. W ramach minimalizacji potencjalnych stresów dobrze jest mieć rzut kamieniem do mety. Decydujemy się więc na Dom Turysty “Pod Wieżycą” w Sobótce. Ma wszystko czego potrzebujemy. Łóżka, kawałek podłogi pomiędzy nimi (zbyt mały żeby postawić rower), z tysiąc wysokich schodów (może lekko przesadziłem) i współdzielone łazienki. Za 35zł na głowę to uczciwa cena. Do biura (i na kreskę) mamy jakieś 2 minuty jazdy przy kadencji 0, z powrotem jakieś 10 minut z kadencją 90.

Dojazd z Warszawy jest spoko, mimo że trasa zawsze wygląda inaczej, bo się gdzieś gubimy. Wyjeżdżając po pracy w piątek z centrum miasta, na miejsce da się dojechać o sensownej porze tego samego dnia. Nawet zahaczając pod drodzę o najlepszą pizzę w okolicy w Mokronosie. Jemy tam niestety tylko raz, bo obłożenie jest tak duże, że bez wcześniejszej rezerwacji ciężko o miejsce dla 6 osób.

 

Dzień pierwszy – wycieczka z Huzarem, uphill SZOSY

 

DCIM100GOPROG0024842.
Na sobotniej zbiórce pod hotelem melduje się nas kilkadziesiąt

 

Przejażdżki z prosami, na których jest więcej niż 20 osób wyglądają zawsze podobnie. Tym razem było nas zdecydowanie więcej niż 50 przez co pierwsze 45km wpadło po niecałych 3 godzinach od wyjścia z domu. Trochę pomarzliśmy, trochę pogadaliśmy ze znajomymi – klasyczny sobotni poranek. Południe to czas na coroczny wyścig pod Tąpadła organizowany przez SZOSĘ.

 

DCIM100GOPROG0125284.
Okolice Wrocławia są ładne, nawet gdy w okolicy nie ma gór.

 

Organizowany w formie indywidualnej czasówki obejmuje trasę o długości około 2,5 kilometra ze średnim nachyleniem 5% (po drodze jest niewielkie wypłaszczenie, przez co trasa staje się dość trudna). Startujemy wszyscy, kolejne osoby ruszają w odstępach minutowych. Nie mam ze sobą mocy, nie wiem z jakim tętnem jedzie się te 5 minut, więc stosuję uniwersalną taktykę: od startu w trupa, a co się wydarzy potem to będę martwił się na trasie. Jakkolwiek by nie bolało to przez taki czas można to przeżyć. Po drodze mijam ze 3 czy 4 osoby, co działa dość motywująca. Patrząc subiektywnie: jadę szybko. Średnie tętno wychodzi mi 177, czyli dokładnie takie, na jakim trzymam się przez niecałe 40 minut biegu na 10 kilometrów. Tętno biegowe, a rowerowe to jednak dwie różne sprawy – na kresce jestem nieżywy jak nigdy: głowa pulsuje, płuca krwawią, przepona świszczy. Moc oceniam na jakieś 5,5W/kg, może trochę więcej.

 

Czasówki nie są specjalnie przyjazne dla płuc, serca i kilku innych organów połączonych z nimi

 

Uphille i czasówki są proste. Nie ma tego kolarskiego czarowania, planowania, techniki, strategii i niezbędnej dawki szczęścia. Kto mocniej naciska (w stosunku do tego ile sam waży), tez szybciej jedzie; kto szybciej jedzie, ten wygrywa. To było zło – czyste zło, nigdy więcej. Wygrałem. Z przewagą 6 sekund nad drugim zawodnikem, dość daleko jednak za KOMem. Zrzućmy to na warunki atmosferyczne, które nie pomagały. Wiało w twarz – chociaż jak wiemy, zawsze wieje w twarz. Dobra, cofam co mówiłem, jednak podoba mi się ta konkurencja. To trochę jak bieganie, trzymasz tempo i walczysz sam ze sobą. Potem już tylko wizyta na pizzy w Mokronosie, odbiór znajomych z lotniska i pełen skład czeka na niedzielny wyścig.

 

…ale dobry wynik wynagradza wszystko

 

Dzień drugi, ostatni – wyścig.

Wiosenne wyścigi mają jedną zasadniczą wadę. Rano jest zimno, w południe gorąco. Na starcie człowiek zamarza, na trasie rozpuszcza się. Poranne godziny spędzam więc wchodząc i wychodząc z domku w różnych kombinacjach ubraniowych. Po debatach, naradach, testach i prognozach, ruszamy wszyscy na krótko, co okazuje się doskonałym wyborem. Jedziemy tak jako jedni z nielicznych. Chwila rozgrzewki (którą w zeszłym roku pominęliśmy, szybko żałując, gdy 3 minuty po starcie byłem już na “czerwonym polu”) i szybko do sektorów.

Za bramki wchodzę ze 20 minut przed startem żeby dobrze się ustawić. Nic to nie daje i ląduję w, tak na oko, 27. rzędzie kolarzy. Na starcie kilkuset kolarzy. Znowu źle, zawsze źle. Ruszam łamiąc wszelkie postanowienia tempem “ile Bozia w nóżkach dała” żeby wmieszać się w pierszą grupę i grzecznie z nią dojechać do ostatniej prostej, na której wyskoczę i wygram. W tym roku będzie to łatwiejsze, bo na metę są dwa podjazdy. Lubię takie finisze, bo mając w pamięci youtubowe kompilacje wypadków na sprincie, wolę przeżyć je jadąc 35km/h niż 55km/h. Duży plus dla organizatorów, że tegoroczne barierki nie mają wewnętrznych nóżek i nikt się o nie nie potknie. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że sprintu w zasadzie nie będzie, bo finishowaliśmy z grupy około 15 osób i to rozrzuconej na kilkanaście metrów.

 

DCIM101GOPROG0296234.
YOLOOOOOOOOOOOOOO!!!!1111

 

Planu nie trzymam się ani trochę. W okolicach 5 kilometra ciągnę już cały peleton, chwilę później, jedziemy z Adamem kilkanaście metrów przed całą resztą. No cóż, można uznać, że jedziemy po fotki z peletonem w tle, ale jak na złość – fotografów nie ma. Kilkukrotnie tego dnia próbuję jeszcze z kimś odjechać ale nic nie wychodzi. Wracam grzecznie do peletonu i jadę w środku grupy. Plan działa do momentu, gdy zauważam grupę jadącą przed nami, daleko na horyzoncie. Przeskoczę. To na pewno młodszy sektor. Przeskoczę, podłącze się do nich, dowiozę się na kole, taki plan. Odjeżdżam z grupy, jadę w trupa, samotnie przez pół okrążenia, czasem po jakichś kolesiach którzy odpadli, ale niewiele to pomaga. Łapię ich kawałek za podjazdem, dojeżdżając na rezerwie. Okazuje się, że to czołówka M30, z którego ruszałem. Nie wiem kiedy przegapiłem ich odjazd. Dramat. Jedziemy tak już do mety w kilkanaście osób, gdzie na podjazdach wszystko się wyjaśni.

 

DCIM106GOPROG0300218.
Wiatr nie był tak upierdliwy jak w zeszłym roku, ale w Sobótce wieje zawsze. Ranty na drugiej części pętli są pewne.

 

Czasem wychodzę na przód i trochę zwalniam, zwalniają wtedy wszyscy i chwilę odpoczywamy. Czasem kogoś spawam, bo jakoś nikt inny ochoty nie ma. Na brawurowy odjazd nie mam już siły. W kluczowe zakręty, świadomy swoich braków w technice, wchodzę zawsze jako jeden z pierwszych – dzięki temu się nie urwę. Nie popełnię zeszłorocznych błędów po raz drugi.

 

DCIM106GOPROG0300537.
Ostatni zjazd, dwa szaleńcze zakręty i długa prosta na metę.

 

Jadę ujechany strasznie, ale nie odpuszczam. Na przedostatnią górkę wjeżdżamy razem, pod koniec trochę tracę. Widzę na zjeździe jak moje pudło odjeżdża. Przyjeżdżam 13, zarówno w open jak i w swojej kategorii. Nasz sektor był najszybszy. To przypomina mi, że najbliższe 10 lat w M30 będzie ciężkie.

 

DCIM106GOPROG0300637.
Meta. Moment, o którym marzyłem przez większość wyścigu, nadszedł trochę za wcześnie.

 

Ze startu jestem zadowolony. Można było jechać mądrzej i być kilka pozycji wyżej, ale lepiej może być przecież zawsze. Zawsze da się być szybszym. Najważniejsze, że doświadczenie zawodnicze procentuje i świadomość własnych słabości pozwala zapobiegać ich eskalacji. Nie skręcam dużo lepiej niż w zeszłym roku, ale potrafię to ukryć. Nie jadę dużo lepiej technicznie, ale pewność siebie w peletonie tuszuje to. Najważniejsze, że waty się zgadzają – potwierdza to cały weekend. Trenażer i ustrukturyzowany trening (który mimo wszystko pozwala na olbrzymie ilośc tzw. turystyki rowerowej, na przykład ponad 300-kilometrową wycieczkę z Mediolanu do San Remo chwilę wcześniej) procentuje.

 

DCIM100GOPROG0265528.
W gratisie dla tych, którzy przewinęli stronę do końca: “Pies, który pilnował rowerów”.