I have a dream that one day (…) !
Mam takie marzenie! Marzenie o wyścigu kolarskim w centrum miasta. Najlepiej dużego miasta… ba! Stolicy! W samym jego środku, przy starówce, pomiędzy zabytkowymi kamienicami.
Marzenie o kibicach, którzy zdzierają swoje gardła, dopingując zawodników. Kibicach, którzy z akcesoriami robią hałas większy, niż okoliczne demonstracje przy pałacu prezydenckim. Takich, którzy przyszli tam właśnie na to wydarzenie, a nie stoją przy trasie, bo chcieliby przejść na drugą stronę drogi, lecz nie mogą.
Marzenie o tym, aby móc wystartować w takim wyścigu. Walczyć o czołowe miejsca niczym Polacy na klasykach kolarskich i Wielkich Tourach.
Marzenie o tym, by zmierzyć się tam z kolegami. Kolegami, którzy mimo że postrzegani są jako konkurenci, w dalszym ciągu są dobrymi znajomymi.
To marzenie pokroju tych Martina Luthera Kinga. Z pozoru nierealne i jeśli ktoś by mi powiedział o czymś takim kilka lat temu, pomyślałbym, że oszalał. Dziś wszyscy wiemy, że to możliwe.
Dygresja: Memoriał Królaka jaki jest każdy widzi.
Nie będę wdawał się w szczegóły Memoriału Królaka. Opisywałem je w zeszłym roku tutaj. Przez ten rok nic się w zasadzie nie zmieniło (poza moją dyspozycją). Przypomnę tylko, że jest to kryterium rozgrywane w centrum Warszawy na krótkich pętlach, wyglądających następująco: prosta startowa, ostry lewy, ostry lewy, ostry lewy, długa prosta z wiatrem w ryło, ostry lewy, ostry lewy, ostry prawy, zjazdowy ślimak z kostką, która zabija nadgarstki, ostry lewy, ostry lewy, sztywny podjazd z kostką, która kruszy zęby, ostry lewy, dwa ostre prawe i długa prosta do mety.
Zadziwiające, prawda? Zakładając, że każdy ostry lewy był pod kątem prostym, namalowanie tej trasy wymagałoby chwili zastanowienia, bo z opisu brzmi niepokojąco podobnie do jazdy po torze.
Koniec dygresji, wracamy do mokrego snu
Memoriał Królaka to spełnienie marzeń kolarskiego amatora. Jest ciekawa trasa z podjazdem w mieście, w którym podjazdów nie ma, bardzo szybkie zakręty, pętle, tłum ludzi i doping jak na osiedlowym meczu piłki nożnej. Na wyścigu dzieci masa startujących widoczna jest po horyzont, w MTB (które wciśnięte jest tu na zasadzie: nie chcę, ale muszę) tak samo. Gdyby nie to, że wyścig po raz kolejny koliduje z ŻTC, które z niewiadomych mi powodów organizuje Bitwę o Górę Kalwarię w dokładnie tym samym dniu, ludzi byłoby pewnie jeszcze więcej (w 2015r. w mojej kat. było 71 osób, rok temu 69, w tym 63)
Według mnie Memoriał Królaka jest najlepszym wydarzeniem kolarskim, które można obejrzeć w tym kraju. W dalszym ciągu nudnym, ale mimo to najlepszym ;-) Przynajmniej do czasu, gdy Pro Tour nie będzie powtarzał Gliczarowa 5 razy.
*uwaga, poniższy tekst nie dotyczy pierwszej 10, w której chciałem się znaleźć analizując wyniki z poprzednich lat, a jednak mi się to nie udało – bo żeby jeździć na wysokiej intensywności, trzeba jeździć na wysokiej intensywności… a przecież to boli i męczy.
Tłum wiwatuje i wtedy wchodzę ja! Cały na biało!
Mamy więc kibiców, mamy trasę i pośrodku tego wszystkiego jesteś Ty! Ty, ze swoim wypieszczonym rowerem, lżejszym niż zgrzewka wody. Widzisz siebie pędzącego w górę Bednarskiej, omijając wszystkich, którzy urodzili się mniej zdolni. Pod koniec trasy jakaś dziewczyna zdejmuje koszulkę, aby Ci pomachać, któraś rzuca w Ciebie majtami. Splendor i chwała pozostaną z Tobą na wieki. Przypominasz sobie, że Robert Lewandowski też jest sportowcem i zarabia rocznie minimum kilkanaście milionów euro. Zaczynasz zastanawiać się, czy z kolosalnymi zarobkami będziesz w stanie pozostać sobą.
Potem przychodzi drugie okrążenie i już wszystko wiesz. Jedyne czego nie wiesz, to gdzie już jest czołówka. Zdjęta przez dziewczę koszulka, może co najwyżej posłużyć do wytarcia Twych łez, a gacie przyleciały pewnie z pobliskiego hospicjum, w którym wszyscy są źli za ten hałas pod oknami. Słyszysz doping na Bednarskiej, ale nie masz pojęcia kto to. To tak jakbyś włożył muchę do miksera, uruchomił go i zapytał ją kogo widzi na zewnątrz. Tylko zamiast koktajlu z owoców jest koktajl z potu, łez i izotonika. Jesteś jak nietoperz z echolokacją, przed oczami ciemno, ale starasz się jechać tak, aby w obu uszach trzymać równą odległość od hałasu widzów. Z każdym kolejnym okrążeniem jest już coraz bardziej wszystko jedno, bo coraz wcześniej słyszysz spikera mówiącego kto właśnie mija linię mety. Tętno osiąga wartości, które ostatnio widziałeś podczas biegu na dychę w listopadzie. Bolą miejsca, które normalnie nie bolą.
Dwie godziny po wyścigu marzysz, żeby go jak najszybciej powtórzyć. Marzą o tym wszyscy, oprócz jednej osoby. Królak pozostawia taki niedosyt, poczucie, że dało się pojechać to dużo lepiej. Ściganie to część tego hobby, przegrywanie to w zasadzie nieodłączna lub wręcz stała składowa dla 95% osób. Podstawa to widzieć pozytywy: jeśli ktoś zapyta mnie o najgorzej przejechany wyścig w tym roku, nie będę miał już problemów z wyborem. To był właśnie ten. Ale to nie szkodzi, było warto. Zabawa jest przednia i gdybym mógł, wyścig pojechałbym znowu już dzisiaj.
Ból jest silny, lecz stan stabilny
Kibice patrzą na Ciebie, Ty patrzysz w dół i starasz się nie łapać kontaktu wzrokowego. Wyglądasz jakbyś liczył kostkę. Jak ten koleś, którego na maratonie złapała kolka i musi iść… albo ten, co właśnie wprowadza rower na Pitoniówkę podczas TRR lub pod Gliczarów na TdPA. Jak walk of shame wykonany przez Cersei, tylko ludzie zamiast bluzgać, dopingują Cię, bo przecież nawet najgorszy kolarz jest wybitnym sportowcem. Taki doping pocieszenia. Na mecie Twoja dziewczyna powie, że byłeś najdzielniejszy i jest z Ciebie dumna.
Moja nie, my żyjemy w związku przepełnionym szczerością. Panda stwierdzi, że może i jestem przegrywem, ale jej to nie przeszkadza. Potem doda, że poza tym to jechaliśmy bardzo ładnie, ale jednak czołówka jest inną liga. No i że za rok na pewno będzie lepiej, no bo jak mogłoby być gorzej. Doceniam tę szczerość. Patrzę jak inne dziewczyny kłamią swoim chłopcom prosto w twarz, mówiąc jacy są mocni. Bo o ile na Rondzie można powalczyć, to na trasie bardziej selektywnej nie da się już dojechać na spryciarza albo wygrać przypadkiem.
Pod wieczór jedzie elita – znowu przypominają nam, że ich kolarstwo to inny sport niż kolarstwo amatorów. Jadą niby tak samo, ale jakby jakoś inaczej. Płynniej tak, szybciej trochę, w ogóle są jacyś tacy bardziej zbici w budowie. Mimo tego połowa z nich i tak dostanie dubla i nie dojedzie. To dużo lepszy wynik niż w zeszłym roku. Dobrze, że chociaż rowery mają gorsze, cięższe i brzydsze.
Bo jeśli chodzi o rowery: jeśli kolejny rok z rzędu nie startowałeś w Memoriale, bo szkoda było Ci sprzętu, coś Ci powiem. Po wsadzeniu opon minimum 25mm i miękkiej owijki, Twojemu rowerowi niewiele może się stać, co najwyżej guma. Rowery naprawdę nie są zrobione z plastiku i dużo większe szkody robi zazwyczaj niepokazana w peletonie dziura. Nawet kraksy, których w tym roku było kilka (a w latach poprzednich nie widziałem żadnej) przypominają bardziej te na światłach, gdy zapomnimy się wypiąć z pedała.
Internet za lajka zrobi wszystko
Nie wierzcie ludziom, którzy piszą w internecie. Oni wymyślają fakty, żeby potem im zaprzeczać pisząc oczywistości. Jeśli kolarski król skarpetek pisze Wam, że ściganie w Warszawie to spalara, udowadnianie czegoś innym, wydawanie na sprzęt zamiast rzucenia wszystkiego i pojechanie w Bieszczady… być może coś w tym jest, ale to ziarenko piasku na bezkresnej pustyni. Nie wiem, co ma na celu tworzenie takiej wizji nas, warszawskich kolarzy, ale jeśli ktoś w to wierzy, uważam że jest to krzywdzące.
Na większości wyścigów atmosfera jest doskonała, a każdy z każdym jest dobrym kumplem. W jednej minucie możemy się zwyzywać, ale godzinę albo trzy później pijemy już colę pod sklepem. Ściganie to zabawa. Taka sama jak granie w gałę pod blokiem w wieku 7 lat, jak wspólne chodzenie na squasha ze znajomym z pracy, umawianie się na wieczornego badmintona, czy gra w Super Farmera ze swoją dziewczyną. Czy grając w Super Farmera robię to po to, żeby udowodnić jej, że jestem lepszy? No dobra, to akurat zły przykład, ale generalnie tak nie jest. Ludzie rywalizują, bo rywalizacja jest fajna i ciekawa. Jak byliśmy mali to też się na podwórku wyzywaliśmy – emocje robią swoje.
Szybkie jeżdżenie rowerem też jest fajne. Ba, większość startujących jest pogodzona z faktem, że przegra, a mimo to bawi się dobrze . Oczywiście, zawsze w głowie pozostaje niedosyt, ale i tak suma emocji pozytywnych przewyższa te negatywne. Memoriał Królaka to genialny pretekst do szybkiej jazdy. Zakręty pod kątem prosty pokonywany przy ponad 40km/h i świadomość, że karetka będzie przy Tobie w ciągu 40 sekund, gdyby coś nie poszło. To jak skrzyżowanie haratania w gałę pod trzepakiem w wersji dla dorosłych z wizytą na rollercoasterze.
Po co człowiek stoi przy trasie? Bo chce przejść na drugą stronę ulicy.
Być może ludzie stoją przy trasie tylko dlatego, że nie potrafią jej ominąć i iść dalej. Faktycznie, znalezienie się po złej stronie płotu może przysporzyć spacerującym trochę problemów. Być może prawdziwymi kibicami są tylko osoby, które startują wcześniej albo później i ich rodziny. To nie ma znaczenia. Takich tłumów jak podczas wyścigów dzieci i wyścigu MTB nie widziałem dawno. To ewidentnie potencjał na ich przejście pewnego dnia do sekcji szosowej. Takiego dopingu jak na Bednarskiej doszukiwać można się tylko na Tour de Pologne, a tak ciekawej (do oglądania) trasy… nie wiem gdzie. Memoriał Królaka to kolarskie święto. Trzeba na nim być. Z rowerem albo bez roweru, ale trzeba.
Mój film na kanale, którego nikt nie subskrybuje (bo po co?) :
W 2015 byłem czwarty… od końca. Gdyby nie ciągle nakładające się inne plany startowe i urlopowe, startowałbym co roku, choćbym miał nawet nie powtórzyć tego sukcesu ;)
Ostatnio będąc w WAW na delegacji, wziąłem rower i pojeździłem. Przemyślenia mam takie: 1/ Po co w Warszawie przerzutki i 2/ (to ważniejsze) Karowa i okolice (te z kryterium) są GENIALNE. Jeździłem jak pojeb w kółko…
Kryteria odzierają ze złudzeń, kolarzy amatorów … Nie przejmuj się specjalistą od skarpetek Jego głębokie przemyslenia to szukanie taniego poklasku… Faceci chcą rywalizować, lubią rywalizować i dla równowagi ducha powinni to robić;-) Wpis 1 klasa!