Manchester to miasto gdzieś w środku Anglii, dwie godziny od lotniska w Warszawie lub dwie godziny od dworca kolejowego w Londynie. Od czasu do czasu świeci tam słońce, lecz przez pozostałe 360 dni w roku jest raczej kiepsko – mgliście i mokro. W ciągu 5 dni spędzonych na miejscu pogoda dopisała w jednym, co, jak twierdzą lokalsi, zużyło limit na całą wiosnę – kolejny gdzieś w okolicach czerwca. Jeśli ktoś liczy na to, że brytyjska stolica kolarstwa to miejsce dla kolarzy, grubo się myli. Szosowców widziałem 3, z czego jeden w koszulce LEGIA. Reszta pewnie wyjeżdża pociągiem na okoliczne pagórki, które są zdecydowanie bardziej urokliwe od okolic miejskich (gugle: Peak District). Jeśli utknęliśmy w mieście bez roweru i bieganie wzdłuż kanałków nam się lekko znudziło, polecam odwiedzić jedno z poniższych, trzech miejsc. Żadnego z nich nie znalazłem za pomocą frazy „must-see places in Manchester” (są za to jak zwykle galerie, muzea, katedry, parki i kilka ładnych dzielnic – spokojnie można to oblecieć w jeden dzień za pomocą tramwaju+autobusu). Z miejsc cywilnych polecam przebieżkę po zmroku MediaCityUK i przechadzkę po ścisłym centrum.
Velodrom, czyli National Cycling Centre
home of british cycling – jedyne miejsce, w którym lokalsi jeżdżą w dobrą stronę
Transport do velodromu jest trochę łatwiejszy niż w przypadku Pruszkowa. Jedziemy po prostu tramwajem lub autobusem na przystanek o nazwie Velopark (dzienny bilet na tramwaj 5 funtów, na tramwaj+autobus 6,70 funtów). Oczywiście za wyjątkiem momentów, w którym na sąsiednim stadionie Etihad lokalna drużyna gra macz (Manchester to jednak, jakby na to nie patrzeć, miasto piłkarskie, przed wyjazdem proponuję nauczyć się różnicy pomiędzy Manchesterem City, a Manchesterem United – błąd może być równie bolesny co pomylenie warszawskiej Legii z Polonią). To, co łączy National Cycling Centre z BGŻ Areną, to fakt, że nawet jak wysiadam na przystanku Velodrom i znajduję się jakieś 300 metrów w linii prostej od niego, nie wiem gdzie jest. Dookoła stadiony, dopier niewielka strzałka na płocie kieruje mnie za hipermarket, który zasłania mój docelowy obiekt.
Powiedzmy sobie szczerze, z zewnątrz nie wygląda to imponująco. Jest jakaś kolarska kawiarnia, nieźle zaopatrzony lokal Evans Cycles, dwie hale: bmx i tor oraz siedziba British Cycling. W środku tor też się jakoś szczególnie nie wyróżnia. Powiedziałbym nawet, że wygląda dużo gorzej niż nasz rodzimy. Wielki i pusty korytarz, znudzona pani na recepcji i sporo drzwi. Byłem tam trzy razy i do dzisiaj nie wiem jak dostać się na trybuny w sposób inny niż używając windy z napisem „disabled only”. Diabeł tkwi jednak w szczegółach….
Przy wejściu wita nas klasyczny, motywacyjny Paulo Kolejo na suficie (podobny do tego, który pojawi się w przebieralniach Rapha Cafe, o którym trochę później) :
Obiekt w Manchesterze to najbardziej zatłoczony tor kolarski na świecie. Używany przez 7 dni w tygodniu, 14 godzin dziennie. Od zaawansowanych treningów 9-latków po elitę brytyjskiego kolarstwa. Przypominają o tym wszędobylskie obrazy i zdjęcia herosów w stylu Cavendisha, Wigginsa czy Victorii Pendleton. Jeśli planujemy się na niego spontanicznie wybrać to nic z tego. Dla amatorów dostępny jest w bardzo okrojonych godzinach i niekoniecznie korzystnych dla ludu pracującego. Większość czasu zajmują zorganizowane treningi, TEAM GB i kluby kolarskie. Co ważne, sesje dla amatorów trwają tylko godzinę, dlatego bez internetowej rezerwacji i specjalnie dopasowanego planu dnia można zapomnieć o pojeżdżeniu – mi się nie udało. Na miejscu oczywiście jest wszystko: rowery (tylko czarno-białe Dolany, w rozmiarach od Tyriona Lannistera, po Shaquille O’neala), kaski i buty.
Dookoła toru jest trochę atrakcji, które momentami przypominają muzeum kolarstwa. Nie są jakoś pięknie wyeksponowane, ale w przypływie nudy jest gdzie się przejść. Alternatywnie, można popatrzeć na trening na Wattbike’ach (taki spinnig), które umieszczone są przy trybunach. Jadąc na torze można popatrzeć jak inni ćwiczą w miejscu. Do tego na środku wiecznie zajęte boisko, które w zależności od godziny transformuje się pomiędzy parkietem do ręcznej/siatkówki/badmintona.
Brytyjczycy dbają o stylówę – pomiędzy dziesiątkami rolek i tablicą z kolarskimi ogłoszeniami kupię/sprzedam (świetny pomysł) znajdziemy podstawowe zasady: kask bez daszka i minimum dwie warstwy ubrań, żeby nie moczyć toru.
Zapuszczając się gdzieś głębiej w czeluści budynków znajdziemy kilka ciekawych pomieszczeń, do których najpewniej nie uda nam się wejść… chyba, że odpowiednio zakręcimy się za sprzątaczką. Od razu podpowiem, że zarówno pomieszczenia drużyny SKY, jak i biuro British Cycling oraz brzmiące dość farmakologicznie Performance Support Center to po prostu biura, z plakatami, zdjęciami, koszulkami, ale jednak biura. Mając w pamięci zaplecze techniczne drużyny oraz biorąc pod uwagę fakt, że jej roczny budżet podchodzi w okolice 30 milionów funtów jestem pewien, że prawdziwa zbrojownia jest schowana gdzieś w piwnicach.
Po drugiej stronie budynki znajduje się coś znacznie ciekawszego – coś z efektem „wow!”. Kryty tor BMX. Za niewielkie pieniądze (tabelka opłat jest ciężka, bo ma bazylion pozycji: od przyjęcia urodzinowego po indywidualne sesje z trenerem, uzależniona od wieku i tego czy jesteśmy z Manchesteru, uzależniona od godziny, od trybu zajęć itp.) możemy pompompować na na za małych rowerkach. Pisząc „niewielkie” mam na myśli okolice 3 funtów. To jest naprawdę fajne! Nawet samo oglądanie jest bardzo przyjemne – szczególnie, gdy trafia się na trening dzieciaków, które wyglądają jak z przedszkola i pedałują w fullface’ach. Wychodząc zauważam, że w soboty odbywają się zajęcia na „balance bike’ach”, czyli tzw. tup-tupach, dla 2-5 latków. Maluchy jeżdżą po całej trasie za wyjątkiem ramp startowych – no wow. Mało? Kawałek dalej, za halą znajduje się park do ćwiczeń MTB. Single, bandy, sztuczne przeszkody, wszystko upchnięte intensywnie na niewielkiem powierzchni – żałuję, że nie mam ze sobą przełaja. Tam oczywiście też możemy wynająć trenera.
Na velodromie wystarczy chwila, aby zrozumieć czemu Wielka Brytania jest potęgą w kolarstwie torowym. Wpadając o dowolnej porze możemy być prawie pewni, że trafimy na trening jakichś juniorów ćwiczących konkretne elementy wyścigów pod okiem kilku trenerów. Wszystko przemyślane i z sensem.
Aha, koszt budowy toru to jakieś 10 milionów funtów. Koszt budowy pruszkowskiej wyniósł około 100 milionów złotych i faktycznie, nasz jest ładniejszy. A co! Stać nas :)
Rapha Cycle Club
czyli skarpetki za stówkę, przejażdżka za trzy dyszki
Było trochę o jeżdżeniu to czas na wygląd. Rapha to taki odpowiednik Appla. Wszyscy się śmieją z ich produktów i cen, potem kupują jakiś produkt i śmieją się z tych co go nie mają tłumacząc, że jest najlepszy na świecie (to oczywiście taki żart… pół żart… no, powiedźmy ćwierć żart). Na świecie mają 10 sklepów/kawiarni/klubów, jak zwał tak zwał: w Londynie, Sydney, Tokio, San Francisco, Nowym Jorku… i jak się okazuje, również w Manchesterze. Grzechem byłoby nie zajrzeć. Udaje mi się to dopiero w czwartek, bo w inne dni czynne jest od 10 do 18.
Z zewnątrz, jak przystało na firmę słynącą z minimalizmu, niewielkie logo, brak reklam, prawie pusty, zamknięty lokal na dole, w którym przez szybę widać Pinarello i B’twina oraz kilka bidonów. Gdybym nie znał marki, w życiu nie domyśliłbym się, że jest tam coś fajnego. Szybki look za drzwi na szczęście utwierdza mnie w przekonaniu, że musi być tam dobrze. Na ścianie kadry z filmów Raphy, schodki nazwane kolejnymi, kultowymi przełęczami. No właśnie, schodki – gdybym był z rowerem, na pewno bym zapłakał.
U góry ładna, kolarska kawiarnia, z przystępnymi cenami – ciastka 2 funty, kanapki 4, sałatki 6, kawa w okolicach 2. Do tego info o nadchodzącej przejażdżce grupowej, płatnej 6 funtów – WTF?! Gdzieś z boku koszulka drużyny SKY podpisana przez cały, pierwszy skład, trochę starszych zdjęć, magazynów i niewielki telewizor z transmisją wyścigu. Tłoku nie ma.
Obrót o 180 stopni i ukazuje się to, po co przyszedłem: rzeczy, na które mnie nie stać. Kilka fajnych książek, koszulki po 100 funtów, skarki po 20, nieduża torba podróżna za 500, dżinsy za 200. Kupuję na pamiątkę miniaturkę Citroena i wybiegam dotykając oczywiście uprzednio każdej rzeczy z osobna, by zaznać trochę luksusu. Zachodzi między nami zjawisko dyfuzji, ja zostawiam w produktach trochę pospolitości, one we mnie trochę bogactwa. Jestem gotowy udać się dalej. Tak mi się przynajmniej wydawało.
The Bike Rooms
czyli skarpetki za stówkę jednak były okazją
Na sąsiedniej ulicy oczom mym ukazuje się budynek ze snów. Chłopczyk ciągnie tatę, aby postać jeszcze chwilę przed szybą uprawiając window-shopping (na zdjęciu powyżej, lewy dolny róg). Nie mogę ominąć miejsca on nazwie „The bike rooms”, szczególnie jeśli towarzyszą mu loga włoskiego Pinarello i szwajcarskiego Assos. „Holy shit!” zakrzynąłem w sobie, głęboko, w Maćku, bo tłok na ulicy spory – zmierzałem do Evansa, a tu takie odkrycie. Spędziłem godziny przeglądając mapę miasta w poszukiwaniu dobrego, kolarskiego sklepu, a tego nie znalazłem. Idę tam, nie zważając na fakt, że sąsiednim lokalem jest kościół scjentologiczny i nie może to być przypadek.
W środku jest spoko. Gdybym nie znał firm pomyślałbym, że sklep jak każdy inny, tylko towaru mniej. Gdzieś w oddali cała ściana ciuchów Assosa, przed nimi jeszcze kilka wieszaków z „promocjami” i trochę oryginalnych, oldschoolowych ciuchów rodem z L’Eroica. Jeśli zapytasz posiadacza ciuchów Raphy jakie są najlepsze, powie w 100%, że Rapha. Tak samo jest z Assosem. Moim niewprawnym okiem szwajcarzy starają się pozycjonować swoje produkty bardziej jako technologiczne, podczas gdy angielski konkurent skupia się trochę bardziej na formie. Oczywiście to, które bibsy są lepsze, może obiektywnie ocenić prawdopodobnie tylko książęcy zadek. Dla mnie nawet Decathlon i jego najwyższe modele jest więcej niż spoko.
Wracając jednak do tematu „zwykłego sklepu”, z błędu wyprowadza na pierwsza, lepsza etykietka z ceną, lub plakietka z promocją. Na wejściu w oczy strzela Dogma przecenione z 9600 funtów na 8640, bo to przecież model sprzed 2 lat. Nie był on ani najdroższym, ani najlepiej przecenionym w tym sklepie -n a przykład poprzedni model, z minimalnie wyższej ceny wyjściowej spadł o 30%. Chodzę więc po piętrze, oglądam rowery – jest ich około 30, same szosowe. Od wypaśnych sportowych, po lajfstajlowe, czy jak to tam się teraz mówi… w każdym razie kolorowe takie, we wzorki różne, napisy śmieszne. Wszystko oczywiście udekorowane zdjęciami drużyny SKY, autografami do tego kilka limitowanych ram w stylu Wiggio Tribute, jednym słowem: wypas.
Tak mi się przynajmniej wydaje do momentu, w którym podchodzi do mnie sprzedawca widząc, że robię podejrzanie dużo zdjęć. Zawsze w takiej sytuacji staram się w rozmowie przemycić informację, że jestem reporterem i właśnie robię materiał – to otwiera wiele drzwi i dostęp do nowych informacji. Polecam ten sposób. Oczywiście chwilę wcześniej przestaję na aparacie używać wyświetlacza LCD i przerzucam się na wizjer – jestem jeszcze bardziej pro ;) W każdym razie, szybko uświadamia mnie, że jestem na piętrze, na którym znajduje się głównie kasa, a sklep zasadniczy znajduje się na pietrze niżej. Jak mawiała Janice z „Przyjaciół”: OH MY GOD.
Na dole jest to samo, tylko 10 razy więcej. Czasówki, górale, miejskie, przełaje, szosy, nie-wiadomo-co, więcej ubrań, buty, kaski, walizki, ogólnie: wszystko.
Generalnie wszystko na czym może się zmieścić napis Pinarello lub Assos (ewentualnie Giordana, bo gdzieniegdzie także i ona się przewija). Do odwiedzenia obowiązkowo. Żeby popatrzeć, żeby podotykać, żeby zobaczyć jak może wyglądać salon rowerowy.
Evans Cycles
czyli pierwszy raz wychodzę z dużego rowerowego sklepu znudzony
Prawdę mówiąc głównym celem mojego wyjścia było odwiedzenie Evans Cycles, żeby poszukać sobie butów na rower. Evansów jest kilka: w centrum, przy krytym stoku narciarskim, przy velodromie, gdzieś tam w mieście… odwiedziłem 3 z nich, nie kupiłem nic. Masa sprzętu, trochę promocji (mimo tego, ceny i tak wyższe niż u nas, ale 200 funtów wydawane na buty brzmi jednak lepiej niż 1000zł). Tylko co z tego – nic tam nie cieszy już tak oka po tym co widziałem wcześniej… Nawet S-Worksy za 5k stają się jakieś takie nudne i pospolite. Zdecydowanie nie tak robi się zakupy.