Życie bywa zabawne. W jedną niedzielę ścigasz się w kolebce kolarstwa z tysiącami innych osób na szczyt jednej z najbardziej znanych przełęczy świata:
A tydzień później, z mniej-więcej podobnym poziomem motywacji, jedziesz na wyścig do Gdańska:
Trójmiejskie wyścigi mają ciężko. Po zeszłorocznej Cyklo Gdyni, poprzeczka zawieszona została bardzo wysoko i ciężko sobie wyobrazić, aby udało się zrobić coś lepiej pod kątem organizacyjnym. Zapisując się na Tauron Lang Team Race spodziewałem się podobnego przeżycia. Dwa miesiące wcześniej, w Sobótce, wyszło to całkiem nieźle. Odbierając numer dzień przed startem udało mi się wtedy uniknąć dantejskich scen w biurze zawodów i nie było jakiegokolwiek powodu do narzekania. Pan Czesław dał radę i dostaliśmy dobrze zabezpieczoną trasę, masę balonów i przyjazną atmosferę. Bo w zasadzie od wyścigów oczekuję bardzo niewiele: zabezpieczonej trasy i sprawnego odbioru numerów startowych. Fajnie też, szczególnie jadąc na start kilkaset kilometrów, gdy trasa jest urozmaicona lub ciekawa widokowo. Tu pojawia się pierwsze zaskoczenie: „Trasa w całości prowadzi po drodze dwupasmowej z dwoma zakrętami 180 stopni. Trasa w miarę płaska, szybka. Utrudnieniem może być silnie wiejący wiatr” . Ja się tam nie znam, ale w moim mazowieckim słowniku trasa była zdecydowanie pofałdowana – i fajnie, dzięki temu było ciekawiej. Była też niesamowicie szybka i wolna, w zależności od tego, w którą stronę się jechało. Tak się śmiesznie złożyło, że wiater dmuchał z górki, co oznacza, że w dół brakowało przełożeń po przekroczeniu 65km/h, a w górę były męki po ~25km/h.
„Tauron Lang Team Race to również promocja najpiękniejszych regionów naszego kraju. Starannie dobrane lokalizacje, ciekawe trasy i malownicze krajobrazy – to wszystko przyczynia się do budowania relacji z lokalnymi społecznościami, a także z całą kolarską rodziną.”
Jeśli miałbym wybrać najnudniejszą trasę w historii moich startów, Gdańsk wygrałby na 100%. Nie wiem w jaki sposób miasto zyskuje na promocji, gdy przez większość czasu patrzy się na ekrany dźwiękochłonne. Jak jednak słusznie zauważył jeden z kolegów na fejsie: „Na wyścigu ściga się, a nie podziwia widoki.” – i do tego nadawała się idealnie. Jeżdżąc na pętlach w mieście zawsze liczę jednak na publiczność. Niby nic, a jednak cieszy – choć po urwaniu się z peletonu, samotne toczenie między ludźmi jest lekko depresyjne. W mieście, jeśli nie na kibiców, liczyć można zawsze na ludzi, którzy chcą przejść na drugą stronę ulicy, a nie mogą – odrobina autoperswazji pozwala uwierzyć, że stoją tam dla nas. Tu jednak pętle były niby w mieście ale trochę poza cywilizacją. Dla mnie, od połowy – wyścig przypominał dobry trening na trenażerze. Trochę boli, trochę ciemno przed oczami, a po bokach nic się nie zmienia. Sytuację ratowała meta/start, przez które przejeżdżało się dwukrotnie na okrążeniu oraz punkt kibiców drużyny Nexus.
Sam wyścig potoczył się jak zwykle. Ostatnio głównie zwiedzam zamiast trenować czasówki pod Warszawą, więc noga jest… ale turystyczna ;-) Gdzieś w połowie wyścigu ktoś puścił koło, ktoś nie powspółpracował, mi trochę zabrakło, powstała luka na 20 metrów, potem na 30, potem 50, a potem im bardziej z górki, tym bardziej już nie doganiałem pierwszej grupy. Zaletą jeżdżenia w kółko jest to, że stale widzisz jak dużo tracisz lub zyskujesz. Widać więc było doskonale jak młodzi rosjanie odjechali już na początku i dowieźli się na metę stabilnie powiększając przewagę. Koniec końców, na długim dystansie 5 z 6 pierwszych osób, było z Rosji. Prawie wszyscy rocznik ’99, mimo że regulamin zabraniał startować niepełnoletnim, choć to akurat zupełnie mi nie przeszkadza i nie wiem skąd taki pomysł. Jakoś nie miał kto ich gonić.
Teraz czas na clue wpisu. Nudną trasę można przeżyć, bo w końcu była odpowiednio opisana wcześniej i wiadomo było czego się spodziewać. Że dookoła las i ekrany też w sumie spoko, bo zabezpieczenie trasy nie wymaga jakichś olbrzymich środków i szansa, że ktoś nam wejdzie pod koła również niewielka. Cały czas 2-3 pasy, więc bezpiecznie i na zjazdach i na finiszu…. no właśnie niekoniecznie. Nawierzchnia była wzorowa na całej pętli za wyjątkiem 2-3 uskoków (łączeń) na wiadukcie rozłożonych na około 100 metrach. Jadąc w grupie, po szerokiej drodze, ciężko było je zauważyć. Na pierwszym okrążeniu zabolało mnie więc koło.
Na drugim, nie było już zaskoczenia. Przynajmniej jeśli chodzi o dziury, garby i łączenia. W dalszym ciągu ciężko było jednak uwierzyć, że nikt tam jeszcze nie leży. I w sumie nie trzeba było czekać długo.
Jeden z Rosjan na krótkim dystansie, sięgając po bidon, nie przewidział, że łączenia na moście podrzucają koło. Zgarnął ze soba trochę osób obok. Na filmie (nie moim tym razem) wygląda to mniej-więcej tak:
W związku z tym od połowy dystansu miejscu było już skutecznie oznaczone karetką, a nawet dwiema. Kilkanaście osób szlifuje, kilka ląduje w ambulansie. Wśród strat między innymi złamany obojczyk. W regulaminie jak zwykle informacje o ograniczonej odpowiedzialności organizatora, braku ubezpieczenia itp.
I generalnie naprawdę nie mam nic przeciwko dziurom na drogach. Nie wymagam od organizatorów, aby jeździli po trasie dzień wcześniej i dokładnie oglądali nawierzchnię lub zalepiali dziury jak na Cyklo Gdyni, ale słupek z wykrzyknikiem 50 metrów wcześniej albo odrobina żółtej farby naprawdę pomogą zapobiec wielu taki wypadkom. Ogólnie jednak wyścig spoko.