Jarna Klasika jest jednym z tych wyścigów w sezonie, których ominąć po prostu nie wypada. Rozgrywany co roku w ostatnią sobotę maja, traktowany jest jako preludium do głównego wydarzenia w moim kolarskim kalendarzu – Tatry Tour. Dlaczego?
1. Trasa. Powiedzmy sobie szczerze – podczas wyścigu zbyt wiele zobaczyć się nie da. Najlepiej zapamiętane momenty to zazwyczaj tylne koło, pośladki i ewentualnie ciemność. Ewentualnie czasem karetka, bufet lub opona rosnąca podczas pompowania. Panuje coraz popularniejszy zwyczaj, ponownego przejeżdżania tras, aby zobaczyć to, czego się nie zobaczyło. Prawdziwe ściganie na Jarnej rozpoczyna się na szczęście dopiero w okolicach słynnego podjazdu obok śmietniska, więc jest trochę czasu na rozglądanie się (wyłączając bardzo szybki początek). A jest co oglądać. Pola, wioski, góry w tle. Wszystko super.
2. Hrebienok – mało jest podjazdów, które mnie tak bardzo męczą jak te ostatnie 3 kilometry o średnim nachyleniu ~10%. Na papierze brzmi dość prosto, ale co roku widzę te same śmieszne sceny przed finiszem. Matki z wózkiem, które jadą taką samą prędkością co kolarze. Skurcze i wygibasy na mecie. Ciche przekleństwa… i trochę głośniejsze też. W tym roku, dzięki połamanej przedniej przerzutce jechałem już tak wolno, że żałowałem braku butów biegowych w tylnej kieszonce. Śmiechu co nie miara ;-)
3. Cyganie. Kto pozwiedzał trochę północną Słowację, ten wie jak wesołe bywają tamtejsze wioski. Kto nie pozwiedzał, może przeczytać wpis z zimy. Wyścigi to jeden z nielicznych momentów, w których lokalne, cygańskie wioski, zamiast rzucać kamieniami, bawić się w błocie, lub celować patykiem w szprychy, stoją na trasie i kibicują. Co roku w tych samych miejscach, te same dzieci, z tymi samymi flagami. Nie wiem jak to się dzieje, że one nie dorastają, ale na pewno skonfrontuję zdjęcia wykonane na przestrzeni kolejnych lat, aby poszukać różnic. Szczerze mówiąc jednak, zawsze mam gdzieś z tyłu głowy wizję, że w przypadku bomby i przesunięcia się na ostatnią pozycję na jednym z podjazdów zamienię się w ich obiad – to dobra motywacja, aby trzymać się w grupie.
4. Cukierki, czekolady, batony. Czasy, w których jeździło się na Słowację po czekoladę Studencką minęły już bezpowrotnie… albo nie. Nie rozumiem co prawda jej fenomenu, ale mam kilka innych upatrzonych słodkości, których nie mogę dostać u nas i co roku coś mnie zaskakuje. W tym roku, obok bananów w czekoladzie doszła najlepsza według mnie Milka, czyli z solonym precelkiem. A, że jak wszyscy wiemy, po wyścigu wolno jeść wszystko to zawsze wraca więcej obywatela niż wyjechało z kraju.
5. Wyjazd. Rzadko kiedy zdarza się, abyśmy jechali ponad 1000km tylko po to, aby na miejscu przejechać się na rowerze tylko raz – choć oczywiście bywa i tak. W Tatrach spędzamy zazwyczaj minimum 3 dni i zawsze jest super. W przeciwieństwie do strony polskiej, na południu jest puściej, lepiej, ładniej. Przede wszystkim na drogach, na czym zależy nam najbardziej. Co roku udaje nam się również znaleźć jakąś nową, zaskakującą trasę.
6. Obsada. Co prawda zarówno Jarną, jak i Tatry wygrywa zazwyczaj ta sama osoba z Węgier, to jednak jest to zazwyczaj i tak peleton, który mnie raczej nie dotyczy. Istnieje bardzo duża szansa, że jeżdżąc po Słowacji w tygodniu, w którym wypadają te wyścigi, większość napotkanych kolarzy będzie z Polski. Mało tego, zazwyczaj są to osoby, z którymi na codzień jeżdżę po Warszawie. Cały wyjazd można więc spokojnie traktować jako „wypad ze znajomymi na weekend”
7. Słowacy. Słowacy zazwyczaj są straszni. Dłuższe stanie pod przeciętnym hipermarketem w Popradzie traktuję jako sport ekstremalny, bo mam nieodparte wrażenie, że każdy będzie próbował mnie zabić. Rekompensują to jednak niskimi cenami – na rynku, który wygląda w tym mieście już znacznie lepiej, można się spokojnie najeść pizzą lub makaronem za 6 euro. Dodatkowo, zawsze potrafią czymś zaskoczyć: tym razem, palące się na ulicy auto, przeniosło wyścig na ścieżkę rowerową ciągnącą się bokiem.
Track: