W oddali stojący w rogu pokoju, szumiący telewizor. W tle muzyka: Charlie Clouser – Hello Zepp. Czytelnik budzi się przywiązany do krzesła z laptopem stojącym przed nim – na ekranie wpis z bikepackingu po Lofotach.
Czytelnik: Woah! Wh-what the fuck is that?
Ja: Hello. I want to play a game (głosem Jigsawa z Piły)
Wyobraź sobie, że wszystko, co zostało na tym blogu napisane przez ostatnie kilkanaście lat zostaje odwrócone. Młodzież zrobiłaby to memem „evil hopcycling be like” i umieściła zdjęcie z wyjazdu w negatywie.
– Proszę mi powiedzieć, jaki był dla Pana ten wyjazd i czego Pan sobie życzy na kolejnych?
– Wspaniały to był wyjazd, nie zapomnę go nigdy. A czego sobie życzę na kolejnym? Tego samego co na tym: dużo spałem, dużo jadłem, dużo się śmiałem, dużo odpocząłem, ani razu nie myślałem, że umrę, a do tego wydałem mniej niż się spodziewałem.
Czytelnik powtarza: Woah! Wh-what the fuck is that? (link obrazujący)
Najodważniejszy człowiek świata
Było w historii ludzkości kilku bardzo nieustraszonych ludzi. Żaden z nich jednak nie może się równać memu wyczynowi z czerwca. Bo wyobraźcie sobie taka sytuację: jadę na firmową wycieczkę, na rajd rowerowy. Siedzę w autobusie z Mariolą. Zupełnie niechcący wspominam, że wybieramy się z Sylwią na Lofoty w nadchodzącym miesiącu. Czy tak faktycznie było, nie wiem do dzisiaj, choć słowo „Lofoty” zdaje się w domu kiedyś padło. Jako człowiek zaskakująco (sam siebie) towarzyski, rzucam propozycję dołączenia do nas. „Zagrajmy w pokera” – myślę. Mariola mówi, że spoko, dołącza. Fajnie, szybko poszło – pierwsze rozdanie i jestem prawie bankrutem. W celu wyratowania się dodaję, że fajnie jakby było jeszcze +1, bo w nieparzystej grupie ciężko. Dwa dni później Mariola daje znać, że ma +1 i nazywa się Katarzyna. I teraz proszę się postawić w mojej sytuacji: wchodzisz do domu i mówisz narzeczonej: hej, jedziemy na romantyczne wakacje, ale z dwiema koleżankami, z czego jednej nie znam. Tak było, nie kłamię. Wszyscy żyją do dzisiaj.
Koszty.
Spojrzałem na swoje wpisy z przeszłości odnośnie Norwegii i muszę przyznać, że jestem zaskoczony. Można uczciwie uznać, że doganianie Norwegów idzie nam nieźle. Łączny koszt wyjazdu to niecałe 6500zł na głowę, wliczając wszystko. To bardzo dużo, ale też zbytnio nie oszczędzamy. Cenę nabijają głównie bilety lotnicze, które kupujemy 2 tygodnie przed wyjazdem, kierując się bardziej terminami niż ceną.
Gdyby spojrzeć na mój wpis o trwającym tyle samu bikepackingu przez Norwegię z 2018 (https://hopcycling.pl/norwegia-bikepacking-specialized-diverge/) – wyniósł on niecałe 3000zł, ale same loty tańsze były o 2000zł.
Średnia cena noclegu na głowę to 250zł. Śpimy albo w hotelach ze śniadaniem (które przy odpowiednim nastawieniu, mogłoby wystarczyć do wieczora), albo wynajmujemy całe, kilkupokojowe domki z kuchnią, gdzie można podgrzać jedzenie z marketów (np Carbonarę za 25zł z Jokera, jakaś rybkę do piekarnika lub po prostu pizzę ).
LOTY: 2600zł (SAS+LOT z przesiadką w Oslo, wylot sobota wcześnie rano, powrót sobota późny wieczór.
6 NOCLEGÓW: 1600zł
ŚREDNIE WYDATKI SKLEPOWE: 100-150zł/dzień, czyli około 1000zł.
Promy są generalnie darmowe, płacimy za jeden, sezonowy, ekspresowy, tylko pasażerski (Bodø -> Skutvik): 130zł
Fish & chips w knajpie to 85zł.
Trasa.
Wytyczenie trasy jest zaskakująco proste: przez Lofoty idzie jedna, główna droga i:
– jeśli da się ją gdzieś bokiem ominąć, to się omija
– odchodzą od niej ślepe odbicia i należy samemu ocenić, czy warto zobaczyć, co jest na ich końcu
Założenie mam jedno: staram się wytyczyć pętlę i nie dublować dróg. Ciężko tu mówić o przejechanych dystansach, ale dni planuję tak, że od wyjścia z noclegu do dotarcia pod drzwi kolejnego, upływa minimum 10 godzin. Jest w pełni przejezdna szosowo i pewnie taki rower bym tam polecił (mimo że pokonujemy kilku krótkich szutrów). My zabieramy opony od 38mm do 48mm, bo z bagażem tak wygodniej.

Pogoda.
Wyobrażam sobie sytuację, w której dla kogoś wizyta na Lofotach jest jednym z największych marzeń życia. Powiem więcej, taka osoba może mieszkać w dowolnym miejscu świata, bo Norwegia to jest jednak TOP światowy. No więc jedzie tam i przez tydzień patrzy w czerwcowym chłodzie na deszcz. Widoczność zerowa, a gdy nic tam nie widać – co się robi, nie wiem. Plus jest taki, że jasno jest całą dobę, a potrzeba naprawdę dużego niefarta, aby lało cały czas. Kilkugodzinne wyjście w góry powinno udać się wcisnąć. Ciekawostką natomiast jest fakt, że suma opadów na Lofotach w lipcu jest zbliżona do tej w Warszawie.

My trafiamy na pogodę ORDYNARNIE ładną. Tak do przesady. Pogoda jest tak ładna, że po zrobieniu zdjęcia iPhonem, ma się ochotę wypłukać oczy z kolorów. Jeździmy na krótko, plażujemy i tylko ostatniego dnia widzimy mgłę. To dobrze, dzięki temu mogę uczciwie powiedzieć, że użyłem każdego ubrania, które miałem ze sobą.
Pogoda jest wspaniała, bo tamtejsze ciepło jest jakieś inne – takie rześkie. Człowiek chciałby nałapać tego powietrza do butelek i wdychać w Warszawie.
Ten morski wiaterek jest jak wchodzenie pod zimną kołderkę w ciepłą, lipcową noc
Trudności logistyczne.
Sezon na Lofotach trwa jakieś 2-3 miesiące. Jak nietrudno się domyślić, w kluczowych miejscach bywa dość ciasno. Z noclegami również nie jest najlepiej. Za przykład mogę podać sytuację, gdy w Ramberg docieramy do cudem zarezerwowanego kilka godzin wcześniej noclegu. Obok mnie stoi gość, który pyta o miejsce do rozbicia namiotu. Pani miło się uśmiecha stojąc za tabliczką „NO TENT PLACES” i tłumaczy, że nie ma szans, ani tu, ani w okolicznych campingach – „próbuj pan w miejscowościach oddalonych o 30-40km”. Jak to się stało, że udało nam się klepnąć z dnia na dzień noclegi na bookingu? Tego nie wie nikt poza mną. Odpowiedź jest mniej-więcej tak sama, jak na pytanie: „dlaczego przez tydzień świeciło Wam słońce”.

Największym problemem jest jak zawsze kupienie biletu na rowery w ramach łączonych lotów w Star Alliance. Lecąc „tam” – mamy wykupione, na drogę powrotną nie i nie ma szans na zrobienie tego, mimo spędzenia blisko godziny na słuchawce.
Z systemem jesteśmy jednak na 1:1. Bo z jednej strony, udaje nam się nie płacić w drodze powrotnej za przewóz rowerów (mamy więc 4x podręczny, 4x rejestrowany, 4x rower) – mimo usilnych chęci. Z drugiej, podczas przesiadki w Oslo musimy odebrać rowery i nadać je ponownie, co okazuje się niemożliwe. Te same rowery bowiem zabrane na jednym bilecie, kupionym na jednej stronie internetowej mogą w LOT ważyć 32kg, a w SAS 23kg – nasze walizki ważą około 25kg. Czeka nas więc radosne przekładanie przy bramkach i upychanie w podręczny.
Rozdział krótki, bo poza tym, nie natknęliśmy się na żadne trudności. Nieprzejezdnych tuneli nie ma, promów dużo (w większości bezpłatne), sklepy są, w noclegach mamy kuchnie lub śniadania, ruch samochodowy żaden lub bardzo duży (w zależności od odległości do „Lofotów właściwych”), ale z tych bezpiecznych. Powiedziałbym nawet, że dla prawdziwego Polaka ruch jest równie denerwujący, co w UK. Widzisz za sobą po horyzont ciąg camperów i nikt nie chce wyprzedzić. Jak to śpiewał pan L.U.C:
Przede mną traktor Tesla, za mną tir Camper
na plecy dyszy mi jak pedofil
Uważać trzeba tylko na brak mroku. Prawie każdej północy łapiemy się na tym, że w oczekiwaniu na noc oglądamy wspólnie śmieszne zwierzęta na youtubie zamiast iść spać. Tu ważna uwaga: to że nie zapada noc, nie oznacza, że nocy nie ma.
Noc jest, tylko jasna, a to oznacza, że ludzie wtedy śpią i zamykają swoje przybytki.
Tu również warto dodać, że:
Jeśli kogoś logistyka przeraża lub chce jeździć lekkim rowerem oraz w komforcie to odsyłam do wyjazdów MJPro Tour: https://www.mjprotour.com/lofoty
Tam też macie gotowy plan wycieczki do podjeb pożyczenia. Z czasem okazuje się jednak, że naprawdę trudno wykonać wyraźnie inny plan, bo drogi nie dają wielu możliwości. My po prostu nieco go skracamy w kontekście jazdy rowerem oraz rozszerzamy w kontekście chodzenia. Szczerze polecam wycieczki do Norwegii, które uwzględniają wożenie ze sobą butów spacerowych.
Bardzo mi się za to podoba, że wszyscy uczestnicy wycieczki myślą, że nasze kolejne dni są starannie zaplanowane i że te noclegi to pewne, spacery przyjemne, a sklepy rozplanowane.
Warszawa->Oslo->Bodo->Skutvik->Storjord
Dzień rozpoczyna się jak każde inne wakacje, co nie daje żadnych nadzieji w kontekście potencjalnego odpoczynku. Pobudka o 3 rano, naprostowanie drzewek wyrwanych przez nocną burzę, wizyta u sąsiadów po rzeczy, które wichura zwiała, podróż na Okęcie Skodą, która dzielnie pomieściła 2 osoby i 4 walizki z rowerami, lot do Oslo, 4-godzinna przesiadka, lot do Bodo, złożenie rowerów, zbunkrowanie walizek, sprint na prom, 50km jazdy rowerem, nocleg. Plan ambitny jak na jeden dzień, szczególnie biorąc po uwagę, że po nim jest jeszcze siedem kolejnych.
Mój idealny plan kończy się w okolicach lądowania w Bodo. Lotnisko to jest bowiem pod względem dostępności przydatnych usług gdzieś pomiędzy kioskiem Ruchu, a okoliczną budką z warzywami – przynajmniej w momencie, gdy lądujemy. Najtrudniejszym elementem wycieczki jest zazwyczaj zostawienie gdzieś walizek. Przed wyjazdem wyklepałem z 10 maili do okolicznych hoteli – pod względem komunikacyjnym dużo lepiej szło Rwandyjczykom. Możliwości mamy dwie: zostawić je w płatnej przechowalni bagażu, która, według internetu, znajduje się na lotnisku lub zanieść do Radisson Blu Hotel, który jako jedyny odpisał, że zaprasza do swojego schoweczka za darmo. Odpisał jednak w stylu „Just ask the receptionist tomorrow and he will show you the luggage room.” – widziałem memy oparte na Twarzach Grey’a i boję się recepcjonisty pokazującego mi swój pokój bagażowy. Decydujemy się więc na pierwszą opcję, na bogato!
Opcja wydaje się bardzo dobra, gdyby nie to, że lotnisko jest całkowicie puste i składa się z nieczynnych stoisk. Dopiero pani z jednego, jedynego sklepiku wskazuje nam ukryte pod schodami okienko, w które trzeba zapukać i trzymać kciuki. Okienko się uchyla i miła głowa informuje nas, że oczywiście da się – cena jest stała od „sztuki bagażu”. Jakby się nie produkować, nie udaje nam się zrobić z czterech walizek, jednej sztuki – kończymy więc z dwiema. Płacimy więc 2 razy po 320zł za tydzień przechowania.
Potem jeszcze tylko składanie rowerów i wycieczka na prom Bodo-Skutvik, który kursuje raz dziennie, tylko w sezonie, a do tego nie bierze samochodów. Bilety mamy odważnie kupione wcześniej na https://www.reisnordland.no/. Odważnie, ponieważ lądowanie było przewidziane na 15:30, a prom był o 18. Aby zobrazować rozmiar Bodo oraz jego lotniska, Google Maps mówi, że przejazd rowerem od hali przylotów, przez centrum miasta, do portu trwa… 5 minut. Zdążamy z zapasem. Pozostaje nam tylko skupić się na nierzyganiu przez kolejne dwie godziny.

Bardzo lubię swoje planowanie z poziomu ciepłego biureczka w domu. Technicznie rzecz biorąc, jest pełen komfort czasowy. Prom dopływa o 20:00, meldunek w hotelu kończy się o 22:00, do przejechania mamy 50km. Pewne wątpliwości pojawiają się, gdy okazuje się, że zanim ruszymy z promu jest już 20:18, a Katarzynie nie działa połowa przełożeń.
Największym kłamstwem jest płaski profil trasy,
bowiem rzeczy, który w Komoocie czy Stravie wylądają na całkowicie płaskie, generują jakieś 1000m przewyższeń na każde 100km. Niby niewiele, ale są to najgorsze bikepackingowo pagórki – takie po 10-30 metrów. Pisałem już o tym przy okazji Bilbao, rower momentalnie traci prędkość i zanim człowiek przełączy się na jazdę pod górę, znowu jedzie się w dół. No i niespodziewanie na sam koniec wpada też 160-metrowy podjazd. Tu pojawia się drugie kłamstwo: większość hoteli wyraźnie ma napisane zakończenie check-inu o 22:00, ale potem przychodzi wiadomość, że jednak 23:00 (może w sezonie). Jednak nawet to nie powinno być problemem, bo zazwyczaj wystarczy skrobnąć wiadomość i zostawią gdzieś klucze. Do hotelu wchodzimy 22:45 z bezpiecznym zapasem 15 minut.

Tysfjord Hotel, za który płacimy po 234zł jest doskonały, bo nie dość, że znajduje się obok całodobowego Jokera (połączenie samoobsługowej Żabki-nano z 7-Eleven oferującym mikrofalę, sztućce oraz stoły), a do tego jest śniadanie, które w moim pojmowaniu Norwegii powinno kosztować minimum połowę ceny noclegu. Wspomnę tylko o np. nielimitowanym łososiu. Idziemy spać. To znaczy my idziemy, bo Katarzyna jakoś między północą a 1:00 walczy z przerzutką. Postanawiam nauczyć się w przyszłości obsługi roweru, bo od lat ogranicza się ona do telefonu Velo Warsaw i prośbę o potwierdzenie, że „z takim defektem przeżyję”. Jestem pewny, że pewnego dnia Kamil mnie zabije za wiadomość w stylu „Ty, jestem pośrodku niczego w Afryce, bębenek mi się nie kręci, co zrobić? Dawaj szybko, bo tu lwy i ludzie z karabinami”.
Jeśli przyszliście tu czytać o jeżdżeniu rowerem po Norwegii (podejrzewam, że są do tego lepsze miejsca) to wspomnę tylko, że jest to przepiękny dzień. Od widoków z samolotu, przez widoki z promu (cały czas płynie się wzdłuż lądu), trasę rowerową, po położenie hotelu, który wraz z otoczeniem wygląda jak wyciągnięty wprost z „Przystanku Alaska”. Nie są to może imponujące fiordy, które widzimy w kolejnych dniach, ale rekompensatą jest świadomość, że turystów w okolicy nie widać. Może to przez porę dnia – nieważne.

Storjord->Lødingen->Stokmarknes
Śniadanie jemy niespiesznie, bez pewności ile sklepów czeka na nas tego dnia. Ciężko mi przyzwyczaić się, że nigdzie nie trzeba się spieszyć, bo nie ma czegoś takiego jak dzień i noc. Na 6. kilometrze czeka nas przeprawa promowa, o której nie wiemy zbyt wiele poza tym, że promy pływają w dwóch kierunkach i bardzo chcielibyśmy trafić w ten dobry. Wybór ułatwia nam nieco fakt, że do promu jest z górki i gdy pojawiamy się na jej szczycie widzimy, że jego klapa zaczyna się zamykać i zbiera się do odpłynięcia. Obsługa dostrzega nas i cofa zamykanie. Głupio nie skorzystać i wpadamy z górki prosto na pokład, z dokładnością co do minuty jeśli chodzi o czas wypłynięcia.

To TEN prom. Biletów, ku naszemu zdziwieniu, nikt nie chce, bo okazuje się, że podczas całej wycieczki, zapłacimy tylko raz – za ten pierwszy, sezonowy, ekspresowy. Nawet 4-godzinny prom z Bodo na Lofoty (Moskens) jest dla rowerzystów darmowy. Jeśli czujecie zapach cebuli, odpowiadam – tak, wyobrażam sobie 2 kursy promem jako darmowe spędzenie nocy w cieple i względnym komforcie.

Tego dnia temperatura waha się nam od 27°C w południe do 17°C wieczorem. Powiedzieć, że jest ładnie to nic nie powiedzieć. Nadmienię tylko, że jest niedziela, więc widzimy nawet plażujących i kąpiących się w morzu Norwegów – dopuszczam możliwość swojej zazdrości, gdy czuję, jak mój nos staje się coraz bardziej czerwony od słońca.

Z ciekawostek przewodnikowych, zatrzymujemy się w Sortland, zwanym najbardziej niebieskim z norweskich miejscowości. Gdybym tego nie przeczytał, prawdopodobnie nie zwróciłbym uwagi. Nas bardziej cieszy, że możemy stanąć w otwartym sklepie (co niekoniecznie jest łatwe w niedzielę) i posiedzieć na portowej ławce. Odkrywamy też, że wszelkie słodkie napoje są słodkie bardziej niż powinny i od tego dnia ich unikamy równie skutecznie, co lukrecjowych żelków. Przy okazji klepię wieczorny nocleg w: Vesterålen Kysthotell (290zł / osobę) – to taka klasyczna, czerwona chatka rybacka: klimat 100%.

Dyplomatycznie powiem tak: dzień zaczyna się bardzo ładnie, a potem z każdym kilometrem staje się lepszy. Pod koniec pojawia się drobne zagrożenie związane z brakiem sklepów i jeśmy pogodzeni z polowaniem na stacji benzynowej (byle dożyć do rana, kiedy to zaserwują nam śniadanie). Okazuje się jednak, że zaraz obok hotelu jest statek, który służy za restaurację. Co prawda w niedziele jest nieczynna (jak również w poniedziałki i wtorki, a w pozostałe dni tylko 18-22), ale akurat wypada finał mistrzostw świata, a my dojeżdżamy akurat w momencie, w którym on się rozgrywa. Do knajpy wpada cała okolica, czyli jakieś 10 osób, z czego 3 to dzieci patrzące w telefon. Za główne danie płacimy po jakieś 100zł, można się nim najeść. Jestem usatysfakcjonowany.
Wieczorem odkrywam, że była to 3. najdłuższa jazda Katarzyny w życiu. Potem dowiaduję się też, że w życiu nie jechała z torbami, a niewiele wcześniej uczyła się jeździć w SPDach. W głowie przypominają mi się wielowątkowe dywagacje przedwyjazdowe osób rozbierających każdy wyjazd na części pierwsze i analizujących jaką dokładnie trzeba kupić torbę, aby przeżyć.
Nasza forma wyjazdowa jest generalnie bardzo różna – nie ma to jednak większego znaczenia, jak zawsze. Tego dnia „czas ruchu” to 6 godzin, a „czas wycieczki” 10 godzin. Zakładając że między najszybszym, a najwolniejszym uczestnikiem wycieczki średnia różniłaby się o 5km/h, co jest bardzo poważnym wynikiem jadąc z bagażami, dalej byłoby to max 90 minut – w skali dnia: pomijalne, szczególnie biorąc pod uwagę łączny czas postojów każdego dnia przeznaczony na patrzenie w dal.
Stokmarknes->Delpsaksla->Svolvær
To przełomowy dzień z kilku powodów. Po pierwsze: rozpoczynamy łączenie spacerów z rowerem. Po drugie: kończymy w mieście, które technicznie rozpoczyna Lofoty. Po trzecie, tego dnia odkrywamy, że relatywnie niedaleko są epickie wycieczki na obserwacje orek i innych wielki ssaków – uświadamia nam to jeden z plakatów (a pod kątem liczby spotkanych zwierząt Lofoty zajmują zaszczytne, ostatnie miejsce na blogu). Dopiero teraz, pisząc wpis doczytałem, że to zajęcie na zimę. Po czwartek: tego dnia zaczną ciągnąć łydki i już nie przestaną.
Zaczynamy wycieczką na prom – niezbyt dobrze skoordynowaną czasowo, bo startując, wychodzi mi, że mamy grubo ponad 2 godziny na 27 kilometrów. Bardzo dobrze się jednak stało, bo po drodze odbijamy, nieco przypadkiem, na plażę. Niewiele widziałem lepszych w życiu plaż, a trochę ich było. Mamy też czas na nieśpieszny sklepik w miejscowości, z której prom rusza.
Dalej czeka nas przejazd przez Morfjord, Grunnførfjord i jakieś inne fjord, z których każdy jest coraz lepszy. Ten drugi postanawiamy zobaczyć z góry zaplanowaną wcześniej trasą spacerową. Rowery przypinamy do pobliskiego drzewa i rozpoczynamy wspinaczkę z poziomu morza na 426 metrów, dzięki czemu profil trasy przypomina moje wycieczki z domu do Góry Kalwarii. Na szczycie Katarzyna zjada pomidora. Wejście nie jest trudne technicznie, ale po zejściu, jakieś 150 minut później, nasze kolana ruszają się w większej liczbie płaszczyzn.

Potem już tylko 20 kilometrów drogami całkowicie magicznymi i lądujemy na głównej drodze prowadzącej przez Lofoty: E10. Generalnie siatka dróg wygląda tutaj tak, że jest E10, a od niej odbijają albo drobne pętle, albo drogi ślepe. Nietrudno się domyślić więc, że wszystkie campery świata jeżdżą właśnie nią. W tę i we w tę. Jakkolwiek się to pisze.
To także moment, w którym po raz pierwszy zaczynam wątpić w Lofoty – jeśli tak ma być, widoki nie będą miały znaczenia. Nawet jeśli sznur samochodów za tobą nie jest specjalnie uciążliwy, to świadomość jego istnienia odbiera wszelką radość. Nic już jednak nie jest w stanie zmienić oceny tego dnia na „doskonały”.
Jesteśmy w Svolvær – mieście uznawanym za stolicę Lofotów. Mocne słowa, na coś zamieszkałego przez około 5000 osób, ale faktycznie – większych miast się nie doszukałem. Za nocleg w jakże doskonałej piwnicy (duże mieszkanie z osobnym wejściem) o przepięknej nazwie: Innholdsrik og koselig leilighet i Svolvær Lofoten płacimy po 295zł. Rezerwuję go spontanicznie z promu rozpoczynającego dzień. Pozostaje nam już tylko do północy (czy tam półdnia lub jego przełomu) oglądać wspólnie nieszczęścia ludzi w internecie przy akompaniamencie mięśni, które same się poruszają po spacerze. Pokonanie łącznie 104 kilometrów zajmuje nam ponad 10 godzin.
Svolvær->Djevelporten->Fløya->Stamsund
Co jest najlepsze na zmęczone nogi? Kolejny wysiłek – okazuje się wtedy, że jednak wcześniej wcale nie bolały.
Nad miastem górują 3 wysokie na jakieś 600 metrów wierzchołki. Są na tyle blisko, że wyruszyć możemy z buta, a rowery zostawić przypięte do jakiejś blachy na ogródku. Trasę narysowałem piękną – przez wszystkie 3, ale będąc młodym, rozsądnym człowiekiem spontanicznie skróciłem ją, wychodząc rano, do jednego. Wydaje się to całkiem niezłym pomysłem z perspektywy czasu. Szczególnie będąc bogatszym o wiedzę, że niecałe 9km spaceru zajęło nam blisko 5 godzin. Czy ma to związek z faktem, że koniecznie chciałem zrobić pętlę, a nie wchodzić jak prawie wszyscy turyści schodami w górę i w dół? Być może. Czy trudności techniczne wejścia mogła nam zasugerować lina zwisająca z lasu, która owy „szlak” rozpoczynała? Też możliwe. Powiem tak: było stromo i niekoniecznie łatwo. Przez większość trasy trzymam bezpieczny dystans od dziewczyn. Boję się nagłówków „polski turysta znaleziony na szlaku, zadźgany patykami”. Na szczycie Katarzyna zjada pomidora.

Nie ma to oczywiście znaczenia, widok ze szczytu Floya oraz klasyczne zdjęcie na Djevelporten, do którego ustawiała się całkiem pokaźna kolejka, są tego warte. Choć gdy o godzinie 16:00 siedzieliśmy już pod sklepem w mieście i mieliśmy rozpocząć część rowerową, nie byliśmy tego prawdopodobnie tak pewni. Klepię nocleg oddalony, w optymalnej wersji, o 110km i rozpoczynam kalkulacje, czy zdążymy na check-in, który jest podobno do 22:00. W normalnych warunkach 6 godzin na 110km to nie brzmi jak wyzwanie – nawet na Bromptonie. Tutaj jest jednak inaczej.

Jest dramatycznie źle. Dokładnie tak, jak przewidywałem poprzedniego dnia, ale z bardziej pustymi nogami i głową wymęczoną od słońca. Jedziemy na zmianę główną drogą lub pofalowaną ścieżką rowerową idącą wzdłuż niej. W okolicach 30. kilometra odbijamy na Henningsvær. Jak sobie włączycie piękne filmy na Youtubie o Lofotach to są to właśnie te wysepki połączone mostkami, z górami w tle. Ocenianie czegokolwiek na podstawie zdjęć z drona darzę pełną nienawiścią. Ruch, wąska droga, niesamowity tłok i miasteczko, które wygląda zdecydowanie gorzej niż jakiekolwiek napotkane wcześniej. Nawet to niebieskie.
Nic nie poradzę, jest brzydko i kiepsko.
Jest dużo gorzej niż na Drodze Atlantyckiej. Oczekiwania wielkie, ale ładnie tylko na zdjęciach. W tamtym momencie wystawiłbym ocenę 2/10 – szczególnie w kontekście całej wycieczki. Przypomina mi to jaką patologią byłby dla mnie wakacje samochodem pomiędzy „Top 10 miejsc, które musisz zobaczyć na Lofotach”
Gdy kolarską część dnia planuję spisać już na straty i obcięliśmy nawet ze 30 kilometrów z łącznego dystansu (bo sklep obok noclegu do 22:00, a z nim nie poczekają – dzień kończymy z 84 kilometrami zrobionymi w ponad 5 godzin). Widoki na Google Street View mówią, że to błąd, ale wtedy było to bez różnicy.

To jednak Norwegia – w Norwegii nigdy nie jest kiepsko (może być co najwyżej mokro i zimno). Na 46. kilometrze zjeżdżamy z głównej drogi na Skifjord (tak, jest tam stok), sytuacja zmienia się diametralnie. Ruch zerowy, do „końca dnia” już złota godzina, idealne widoki. Odważę się powiedzieć, że mimo braku imponujących fiordów, jako całość, jest to najprzyjemniejsza droga jaką jechaliśmy – przez całe kilkadziesiąt kilometrów.
Śpimy w wielopokojowym Live Lofoten Fishermen’s Cabins za 230zł na głowę, który jak sama nazwa wskazuje, jest lofockim domkiem rybackim – znowu. Tym razem jednak nieco mniej fancy niż poprzedni, a bardziej robotniczy – przynajmniej z zewnątrz. Jest nawet wielka zamrażarka na ryby i piętrowe łóżko w jednym z czterech pokoi.
Stamsund->Ramberg
Powiedzmy, że nie jest to dzień z najlepiej opracowaną trasą w historii bikepackingu. Jestem prawie pewny, że wycieczka orientuje się, że powtarzamy niektóre odcinki dopiero, gdy pokonujemy je po raz 3. Jest to za to kolejny z najwolniejszych dni świata, bo w ponad 10 godzin wycieczki przejeżdżamy niecałe 130km. To dzień z potencjałem na nieszczęście, gdybym jechał w składzie, który nie lubi mówić „to chyba nie jest dobry pomysł”. Ale to nie ten skład, więc zagrożenie życia nie następuje. Trasa dzieli się na odcinki doskonałe połączone słynna przelotówką E10, która sprawia w dalszym ciągu radość jak jazda z Jabłonny do Nowego Dworu.

Nie ma to znaczenia, trafiamy na Hauklandstranda i Uttakleiv strand. Jeśli dwa tygodnie wcześniej sobie czegoś na Lofotach nie wyobrażałem, to właśnie tego. Masy camperów przy plaży, plażowiczów na złotym piasku i ludzi pływających w morzu. Przerywamy niedługą, szosą pętelkę, aby posiedzieć na plaży, a nawet wejść do wody. Aby było weselej Sylwię łapie krab i nie bardzo wiemy co z tym fantem zrobić. Pozostaje czekać, czy szybciej mu się znudzi i sobie pójdzie, czy szybciej jej nieruchoma noga przepadnie we wciągającym ją piasku. Dodatkową atrakcją są owce, które przychodzą się zesrać na samym środku naszej niewielkiej plaży, a potem rozpoczynają plażowanie za parawanem stworzonym ze skał. Katarzyna zjada pomidora.

Kolejny punkt to Unstad Arctic Surf – baza surferska, która wraz z otoczeniem przypomina tematy Portugalii, Kalifornii lub Hawajów. Również niekoniecznie miejsce, którego spodziewałbym się za kołem podbiegunowym. Komoot oraz banner przy drodze jasno mówią, że są tam najlepsze cynamonki świata, robimy więc przerwę. Za 4 kawki i cztery najlepsze cynamonki świata (w tym jedną jeszcze lepszą-najlepszą) płacimy 273zł. Bardzo dużo, ale Instagram twierdzi, że tyle samo płaci się obecnie w warszawskich kawiarniach, które nie uważają się za najlepsze na świecie. Czy cynamonki faktycznie są najlepsze? Jeśli byłaby to pierwsza knajpa od 16 godzin, a twój żołądek jest już przyklejony do kręgosłupa – pewnie tak. W innym wypadku, jest normalna, niezauważalnie lepsza niż w lokalnych spożywczakach. Mało tego, zamiast jak człowiek zamówić sobie „world’s best cinnamon bun”, zamawiam sobie wersję ulepszoną. Cynamonka zostaje rozdrobniona i wrzucona do waniliowego sosu i serwowana w szklance. Smakuje jak rozpuszczony cukier trzcinowy.
Dalej czeka nas drobne rozczarowanie, ponieważ próbując obejść z rowerem niewielki półwysep, okazuje się to niekoniecznie wykonalne. To znaczy pewnie wykonalne biorąc pod uwagę starą maksymę „większość wycieczki musi wrócić żywa do domu”, ale mam wrażenie, że tym razem ona nie obowiązuje. Musimy się cofnąć, bo trasa spacerowa może i jest, ale strach, że rower spadnie z bagażem do morza jednak wygrywa. Trzymamy się więc wersji, że to ślepe odbicie to specjalnie – aby w przyszłości mówić, że najlepsza cynamonka świata wcale nie jest najlepsza.
Dzień kończymy jadąc dalej w kierunku końca Lofotów nieszczęsną drogą E10. Z każdym kilometrem robi się jednak nieco lepiej. Może to przez nadchodzący wieczór, może przez to, że kolejne campery zjeżdżają na parkingu. Nocleg zarezerwowałem dzień wcześniej przeczuwając potencjał na nieszczęście – to dobry krok. Campingi są zawalone po sufit. Gdy odbieram klucze do Ramberg Gjestegård (naszego najdroższego noclegu: 322zł/głowę), który graniczy z polem namiotowym, widzę kolejne osoby odbijające się od znaku „brak miejsc”, bez nadzieji na jakiekolwiek alternatywy. Jak to się stało, że udało nam się ustrzelić ponad 60-metrowy apartament z widokiem na plażę i morze, nie wiem do dzisiaj.
Ramberg->Kvalvika->Reinebringen->Sørvågen
Jeśli myślicie, że w poprzednie dni przesuwaliśmy się powoli, patrzcie to: niecałe 50 kilometrów w ponad 9 godzin. Aby też zobrazować formę naszych nóg, dodam że nocleg opuszczamy kilka minut przed końcem „doby hotelowej”, która trwała do 11:00. Plan jest bardzo prosty: rowerkiem do spaceru na plażę, znowu rowerek, schodkami zobaczyć widok i rowerem na koniec Lofotów.
#define spacer
Spacer ma 8 kilometrów i od tego dnia boję się używać już tego słowa. Okazuje się, że nie każdy rozumie „spacer na plażę” jako wspinanie się po skałach przez ponad 3 godziny. Prawdopodobnie byłoby nieco łatwiej, gdybyśmy ruszyli szlakiem, którym idą wszyscy, normalnie ludzie. Tylko problem taki, że oni tymże szlakiem również wracają, a my wolimy pętle. Tzn. teraz już nie jestem pewny, czy dalej byśmy ją woleli. Przypomina się mi się spacer w Svolvær.

Plaża Kvalvika to taka lokalna oczywistość, więc od momentu, w którym nasz szlak (który potem okazuje się niekoniecznie szlakiem) łączy się z głównym, ludzi wyraźnie przybywa. W niczym to nie przeszkadza. Samo dojście i potem wyjście z plaży nie jest trywialne, a sama plaża wcale nie jest wyraźnie lepsza niż inne plaże, które już widzileiśmy. Nie zmienia to faktu oczywiście, że warto. Rowery zostawiamy jak zwykle przypięte do słupa. Katarzyna zjada pomidora.
„Spacer” (w dalszym ciągu rozglądam się za niebezpieczeństwem, gdy wypowiadam to słowo) kończymy 4,5 godziny po rozpoczęciu wycieczki i boję się nieco wspomnieć, że 20km dalej czeka nas spacer po schodkach na punkt widokowy.

Kilometrowy spacer na Reinebringen to pewnie najbardziej oklepane miejsce na Lofotach. Kilometr nie brzmi też szczególnie źle dla nóg, choć sytuację nieco zmienia fakt pokonania 500 metrów przewyższenia dzięki około 1900 schodom. W skrócie powiem tak: niekoniecznie jest bardzo łatwo, tudzież odludnie, ale warto. Nie widzę zresztą wytłumaczenia sytuacji, w której ktoś przejeżdża dosłownie kilka metrów od startu tej wspinaczki i postanawia ją zignorować. Na szczycie Katarzyna zjada pomidora.
Wieczór to kolejny, wielopokojowy dom, położony przy malutkim porcie za 300zł na głowę: Stasjonen – Sørvågen. Nie brak mu absolutnie niczego, a i do sklepów blisko. Mimo że udajemy się do nich z odpowiednim zapasem czasowym to przy wyjściu spotykamy właściciela, który skutecznie stara się to utrudnić opowieścią swojego życia. O wspaniałym Polaku, który u niego pracuje i mieszka w tym domu, o wyjeżdżaniu na całą zimę na Gran Canarię, o tym, że musiał kupić elektryka, żeby mógł wyprzedzać campery, bo wszędzie się zawsze spieszy (za wyjątkiem pewnie tego jednego, jedynego wieczoru) – poza tym, gdy mieszka się na końcu świata, w największej miejscowości w okolicy (440 mieszkańców), życie na pewno jest bardzo zajęte. Opowiada nam też, że udało mu się wejść kiedyś na dwie okoliczne górki, w tym jedną, na którą wybieramy się kolejnego dnia. Nie wyczuwa chyba delikatnego absurdu pokazując nam jedyne miejsce w okolicy, do którego da się dojść z buta na piękny spacer i dodając, że kiedyś tam był.
Sørvågen->Munkebu->Bodø
Ostatni pełen dzień pobytu. Jakoś koło 8:20 otwieram oczy po raz pierwszy, dostrzegam za oknem deszcz i wracam spać. Gdy się budzę ponownie, nie ma już po nim śladu, lecz nie ma również okolicznych gór. Nie przeszkadza nam to wcale, bo co było do zobaczenia, już zobaczyliśmy i została nam tylko wspinaczka w okolice szczytu Munken. Fakt, że nie jest już tak ordynarnie pięknie może być przy odrobinie chęci traktowany jako zaleta. Wycieczka rozpoczynająca się prawie pod domem zajmuje nam blisko 5,5 godziny. Widokowo jest całkiem nieźle, aż do momentu, w którym wszystko znika i rozpoczynamy powrót. Po drodze było trochę skał, trochę jezior, parę łańcuchów do wciągnięcia się i wielki wodospad. Dochodzimy do chatki pośrodku niczego, która, jak się potem okazuje, jest dostępna do wynajęcia na Bookingu. Katarzyna zjada pomidora. Jestem prawie pewny, że gdyby nie GPS w telefonie, chodzilibyśmy tam do dzisiaj będąc w pełni przekonani, że wracamy tą samą drogą, którą tam weszliśmy.

Pozostaje nam już tylko dojechać kilka kilometrów do miejscowości, w której może i zbyt wiele nie ma, ale za to nazywa się zabawnie: Å. Myślę sobie, że nazywać się Hop i mieszkać w Å byłoby całkiem super. 4 wieczorne godziny spędzamy na bezpłatnym promie do Bodø. Śpimy w Zefyr Hotel za 246zł/głowę. W hotelu jest zakaz używania perfum, co bardzo nam po tygodniu jazdy odpowiada. Bardzo mi odpowiada również zdziwienie pani na recepcji, gdy pytam, gdzie wstawić rowery – przecież zmieszczą się do pokoi na drugim piętrze. Sądząc po ludziach spacerujacych po korytarzu z pustymi kartonami – nie jesteśmy jedyni.
Bodø->Oslo->Warszawa
Jeśli myślicie, że zaplanowanie sobie dnia w Bodø na spacery i zakupy jest dobrym pomysłem, pozwolę sobie wyprowadzić Was z błędu. Bo niby jest to właśnie w 2024 roku europejska stolica kultury ale jej dogłębne zwiedzenie zajmuje nam około godziny i w kwestii zakupowej kończymy z niczym. No, może z lodem ze spożywczaka. Popołudniu odzyskujemy walizki z przechowalni na lotnisku, skręcamy rowery i oddajemy się siedzeniu na ławce przed terminalem. Piękna sprawa.
Czy polecam?
Cóż, nie wiem. Mam nieodparte poczucie, że Norwegia potrafi zaoferować dużo mocniejsze kolarsko przeżycia. Wystarczy spojrzeć na stare wpisy, na przykład: ten. Podjazdy są dużo większe, uczucie pustki dużo poważniejsze, góry duży wyższe… a potencjał na śmierć wielokrotnie zwiększony. Jest po prostu trudniej pod każdym względem. Lofoty oferują za to coś innego, coś bardziej związanego z wakacjami i przyjemnością. Jestem nowy w tym temacie, ale chyba zacznę to również doceniać.