Wstęp, czyli mynediad
Z tą całą Walią jest pewien problem. Gdzieś w okolicy minięcia 3000. owcy obiecałem sobie, że nieeleganckim byłoby narzekanie na kraj, którego populacja ludzi jest 4x mniejsza niż owiec. Potem jednak, jeszcze wielokrotnie wątpiłem w swoje postanowienie. Moja wewnętrzna opinia pozostała więc, podobnie jak odwiedzone tereny, mocno pofalowana.
Przez całe 4 (lub 5, zależy jak liczyć) dni jazdy, mam delikatny dyskomfort mając na sobie koszulki z merino. Widzę w tysiącach oczu ten puchaty wzrok, pełen wyrzutu i zniesmaczenia.
Jest też cień szansy, że kupując bilety do Walii pomyliłem ten kraj ze Szkocją lub Irlandią. Nie jestem pewny, z którym, bo w żadnym z nich jeszcze nie byłem. Całe to Zjednoczone Królestwo, Wielka Brytania i Wyspy Brytyjskie, są nieco skomplikowane. Na tyle, że w ostatnim momencie sprawdziłem, tak nieco z głupia, zasady wjazdu i okazało się, że potrzebna jest płatna wiza. Ale mówi to człowiek, który myślał, że William Wallace (Braveheart) pochodził z Walii. Na wikipedyjskiej liście 100+ najbardziej znanych ludzi z Walii kojarzę chyba tylko Anthonego Hopkinsa (nazwisko jakby znajome) i Catherine Zeta-Jones (choć nie wiem skąd).
W każdym razie, do przylotu do Walii może nas przekonać wyobrażenie o zielonych pagórkach, pięknym wybrzeżu, milionach owiec, kamiennych zamkach oraz tanie bilety i liczne loty z Warszawy, w bardzo dobrych terminach – tak jak te moje, idealnie wpasowujące się w długi weekend i kosztujące 1000zł za bilet w dwie strony z rowerem.
Tylko że cena tych lotów nie ma żadnego znaczenia, bo mniej-więcej po trzecim noclegu okazuje się, że taniej wyszłyby wakacje gdzieś w środku Afryki lub Azji.
Odważnie zaznaczę, że Walia powinna być jednym z ostatnich krajów, dla takiego stylu podróżowania, jaki uprawiam. Przynajmniej w sezonie. Choć poza sezonem pewnie też, bo kto lubi jeździć w deszczu i zimnie?
Zasadniczą wadą (lub zaletą) całej Wielkiej Brytanii jest to, że aby tam być, wcale nie trzeba tam być. Wytyczając trasę na Komoocie czy nawet Google Maps, wszystko jest tak skrupulatnie opisane i obfotografowane, że człowiek czuje, jakby widział już całą trasę, zanim się jeszcze na niej pojawi. Chyba że popuści nieco wodze freestyle’u – jak ja. Jeśli więc nudzi Wam się w pracy, zapraszam do przybliżania losowych miejsc – można trafić dobre perełki jak na przykład mikrofalówka w płocie, aby piekarz miał gdzie zostawić świeży chleb.
–Dlaczego Walia to zły pomysł*–
9
powodów, o których mi nie mówili
- Brak noclegów.
Po ostatnich wyjazdach, naprawdę cieszyłem się, że jadę w cywilizowane miejsce. Że będą sklepy, noclegi, restauracje, życie, ludzie i w ogóle będzie łatwo. No więc nie było tego wszystkiego. Tzn tak, noclegi były. Tak mniej-więcej jeden co 50 kilometrów. Chyba że nie chcemy płacić 1000zł za noc, wtedy bardziej co 80km. Oczywiście wcale nie musi to oznaczać, że ten najbliższy jest w kierunku, w którym się udajemy. A nawet jeśli jest w tym kierunku, do zazwyczaj wektor prowadzący do niego ma zwrot przeciwny do oczekiwanego. Tak drogich hoteli nie widziałem chyba nigdy, nigdzie. Nawet w Singapurze, czy Yorkshire. Tzn potem widziałem w Charzykowach, ale do tego wrócę.
Walijczycy chyba o tym wiedzą, więc kraj składa się głównie z kamperów oraz domków holenderskich. W życiu nie widziałem tylu blaszanych domków na tak małym obszarze. Anglik spotkany ostatniego dnia powiedział, że jakby chciał teraz (czerwiec) mieć rozsądny nocleg w okolicy, szukałby go w styczniu i modlił się, że trafi akurat w okres dobrej pogody. - Jeździć da się, tylko powoli
Walia to nie jest miejsce do szybkiej jazdy: albo się nie da, albo nie ma to sensu, albo da się, ale tylko przez chwilę, bo potem będą nas zdrapywać z maski samochodu. Już tłumaczę. Duża część pokonanej przeze mnie drogi to wytyczone szlaki rowerowe. Są wąskie, zawiłe, każdej możliwej nawierzchni i omijają… wszystko. Taki idealne trasy do rodzinnego podróżowania z namiotem. Są krajówki, po których co prawda się da, ale to trochę jak jechać na wakacje i trenować na lemondce wzdłuż trasy S8.
No i są jeszcze te boczne drogi, na których mieści się jeden samochód i 30% roweru, a po bokach rosną dzikie żywopłoty, przez które nie widać zupełnie nic. Samochód trafia się na nich raz na kilkanaście-kilkadziesiąt minut, ale zazwyczaj w najmniej oczekiwanym momencie. To wszystko sprawia, że moje kilometry mijają bardzo wolno i są zdecydowanie bardziej męczące niż wskazywałby na to profil przejechanej trasy.
Kierowcy za to, mają wyższy poziom cierpliwości, szczególnie z perspektywy polskiej patologii. Choć sami anglicy zawsze podkreślają, że jazda u nich to śmierć. Samochody wyprzedzające mnie zjeżdżają w całości na drugi pas, a jeśli nie ma takie możliwości – nie wyprzedzą. Mam często ochotę zejść z roweru i zapukać w szybę samochodu prowadzącego kordon za mną i stwierdzić: „typie, zmieściłbyś się 100 razy”. Szczególnie, że jeżdżę z lusterkiem i muszę na to patrzeć. Ale nie wydaje się to nikomu przeszkadzać. Jakby nikt się nigdzie nie spieszył. Wierzę, że naprawdę ciężko zginąć na drodze nie z własnej winy… bo z własnej bardzo łatwo. Pisałem o tym już odnośnie Yorkshire.
Jakbyście szukali przykładowych tras, są tutaj: https://www.visitwales.com/things-do/adventure-and-activities/cycling-and-mountain-biking/top-long-distance-bike-rides-wales - Owiec wcale nie jest tak dużo
Owiec jest dużo, ale nie tak, jakby się tego człowiek spodziewał. Po prostu przez większość czasu mało ludzi. Fanom owiec ZDECYDOWANIE bardziej polecam np. wspomniane Yorkshire (które jest całkiem blisko). Nie wiem gdzie jest ich więcej, ale wyższe, angielskie pagórki sprawiają, że widać owych owiec więcej. Owcami jestem więc nieco zawiedziony. Pamiętajcie, że zdjęcia wrzucane do internetu są WYBRANE. Nikt nie wrzuca (chyba) zdjęć z 1000-kilometrowej trasy, które pokazują: „o, tutaj było nudno. A tutaj nic nie było. A tu było tak sobie, nawet nie brzydko, tylko nijak”. - Górek wcale nie jest tak dużo
Walia gości u siebie najbardziej stromą drogę świata – pewnie jest z nią tak, jak tymi innymi rzeczami „naj”, wszędzie na świecie. To znaczy – nikt tego nie sprawdza, więc każdy może sobie napisać, że ma w mieście najmniejszy pub świata… albo najwyżej położony. Nie zmienia to faktu, że spodziewałem się śmierci kolan. Rower prowadziłem raz, choć może i nie musiałem, a mam przełożenie 1:1. To nie są czeskie Karkonosze. - Górki wcale nie są takie duże
Jak sobie wpiszecie w Google takie hasło: Snowdonia, to wyskoczą Wam wielkie, walijskie góry. Faktycznie, jadąc pomiędzy nimi ma się wrażenie, że jest się w wysokich górach. Tylko że jak się okazuje, najwyższe szczyty mają tysiąc metrów, a asfalt leży bardzo, ale to bardzo daleko od tych szczytów. Najwyżej położoną drogą jest Gospell Pass, na który wjechałem nieco przypadkiem. To znaczy miałem go na trasie, ale zdecydowanie nie jako „góra”. Nie jest też blisko Snowdonii. Największe podjazdy w kraju mają więc max 300-400 metrów. Większość nie przekracza 100-200m. - Pogoda to śmieszek
W Walii generalnie jest chłodno i pada – dlatego żyją tam głównie owce, które przecież chodzą prawie cały czas w puchówkach. Badam-tss. Jak jest chłodno i zimno to jest chłodno i zimno, a do tego jeszcze wieje wiatr, więc pogoda na rower nienajlepsza. A jak już wyjdzie słońce i jest ciepło to cały kraj bierze wolne i jedzie nad morze albo w góry. - Są pociągi
Zasadniczym plusem, ułatwiającym znacznie życie jest to, że wiele miejscowości skomunikowanych jest pociągami (zabierającymi rowery). Podobno. Można więc sobie skrócić drogę do hotelu, jeśli cudem go znajdziemy, albo odwrócić odcinek trasy, aby pojechać z wiatrem. Piszę to w punkcie o minusach, ponieważ Transport for Wales oszukał mnie na 20 funtów i się na nich obraziłem. Zacytuję mój dialog z kasjerem na stacji kolejowej w Carmarthen:
– Przepraszam, mój pociąg, na który kupiłem u pana przed chwilą bilet, powinien odjechać 10 minut temu, a nie widziałem go na rozpisce
– Bo już odjechał
– Ale stoję na peronie od 30 minut i nie widziałem, aby odjeżdżał
– Ja też nie widziałem, bo siedzę tutaj, ale skoro miał odjechać 10 minut temu, to pewnie odjechał.
Postanowiłem więc, że choćbym miał umrzeć z wycieńczenia i głodu, pociągiem już tam nie pojadę. Na swoim walijskim nagrobku miałbym: „Tu leży Maciek i jego niesplamiony honor”. - Młodzi walijczycy to patusy
Nie wiem jak to działa. Ludzi są w większości niewyobrażalnie mili. Starsi, obsługujący mnie w hotelach, są wręcz karykaturalni przez swoje nadużywanie słów „lovely”, „my dear”, „that’s wonderful”. Młode ziomki też są spoko, na stacjach benzynowych każdy wita mnie per „Hey mate! Whats up?!”. W ogóle dla wszystkich młodszych jestem „mate”. Tylko że w codziennym życiu, ta druga grupa wydaje się mieć nadreprezntację klasycznych „Karyn i Sebixów”. Kilkunastoletnie mamy z wózkiem, w ubraniu składającym się z mniejszej ilości materiału niż moja potówka, to klasyczny widok. Ziomki popierdzielające golfem przez miasto z głośną muzyką i piskiem opon. Bijatyki, krzyki i wyzwiska pod pubami. Rozmowy przy piwku składające się głównie z każdej, możliwej odmiany wyrazu „foking”.

- Język
Ja wiem, że w wielkiej Brytanii z mówieniem po angielsku jest słabo, ale Walia to wyższy poziom. Tutaj po walijsku mówi 20% ludzi i jestem prawie pewny, że ten język jest wymyślony i nie ma żadnego sensu. Słowa, które mają 5 następujących po sobie spółgłosek i wyrazy, które nie mieszczą się na monitorze 4K, są tutaj codziennością. Jeśli chodzi o angielski to, gdy się skupią, jest spoko, ale gdy chcesz podsłuchać rozmowy (czyli każdy mój wieczór w hotelu) – nie ma szans. - Najbardziej przepłacone hotele
Odważnie powiem, że każdy jeden nocleg był najbardziej przepłaconym noclegiem mojego życia. Śpię w drogich miejscach, znajdujących się zazwyczaj nad restauracją, pubem lub czymś innym, wydającym odgłosy przeszywające mózg. Jako że trafiam też w rekordową falę ciepła, mam okazję odkryć, że taki wynalazek jak klimatyzacja jeszcze nie dotarł do Walii. W każdym jednym pokoju mój mózg się gotuje. Sprawę próbuje rekompensować liczba poduszek na łóżkach. Na każdy mój organ wewnętrzny przypada minimum jedna.
Nie sugerujcie się cenami moich noclegów, nie znajdziecie tak niskich :-)
czwartek rano-poniedziałek rano
koszt wyjazdu: ~3000zł za całość
w tym loty z rowerem ~1000zł w dwie strony
I tutaj bardzo ważna uwaga:
Wpis ten powstaje, gdy siedzę na Kaszubach. Podczas przejazdu przez tutejsze Jądro Ciemności, czyli miejscowość Charzykowy, postanowiłem sprawdzić, ile kosztują w sezonie noclegi obok Jeziora Charzykowskiego. Istnieje cień szansy, że wszystkie informacje, które podaję na blogu od dłuższego czasu w kontekście cen, są o kant tyłka rozbić. Być może moja głowa zatrzymała się w czasach, gdy nocleg kosztował 80zł za głowę. Albo zatrzymała się Afryce. Utwierdza mnie w tym przekonaniu każda rozmowa ze znajomymi, którzy pojechali rodziną na wakacje w dowolne miejsce Polski.
W głowie też nasuwa mi się porównanie tego kraju z Ugandą:
36009_e9f9c2-33> |
Walia 36009_c93782-75> |
Uganda 36009_844037-a7> |
---|---|---|
Drogi 36009_fe6f91-28> |
Jeździ się po lewej 36009_0f3fe6-c6> |
Jeździ się po lewej 36009_426d2f-33> |
Język 36009_37503d-15> |
Sami się nie rozumieją, więc muszą używać angielskiego 36009_935217-9f> |
Sami się nie rozumieją, więc muszą używać angielskiego 36009_f03673-df> |
Wjazd 36009_b7381c-5f> |
Trzeba aplikować o płatną wizę i trzymać kciuki 36009_9baae5-44> |
Trzeba aplikować o płatną wizę i trzymać kciuki 36009_1a37b0-14> |
Bezpieczeństwo 36009_f7ea33-77> |
MSZ pisze o istotnym zagrożeniu terrorystycznym 36009_97bfd4-61> |
MSZ pisze o istotnym zagrożeniu terrorystycznym 36009_d8ca65-26> |
Dostępność noclegów 36009_306243-f0> |
Niskie 36009_ba4980-42> |
Niskie 36009_ec275c-bf> |
Koszt wyjazdu 36009_d903c3-50> |
Wysoki, bo tani lot i drogie noclegi 36009_0e91bc-10> |
Tak samo wysoki, bo drogi lot i tanie noclegi 36009_e08585-16> |
Jedzenie w jedzeniowniach 36009_0d118d-3b> |
Frytki smakujące i wyglądające jakby ktoś utopił je w Kujawkim (plus ryba, z podobną panierką) 36009_7e69d6-b7> |
Kulki smakujące i wyglądające jak zrobione z Kujawskiego (plus mięso z grilla bez panierki) 36009_d87e49-4b> |
Ludzie 36009_f0c584-9b> |
Bardzo mili, choć trochę patusów 36009_c3fb57-88> |
Bardzo mili, choć trochę z karabinami 36009_7516ee-4b> |
Organizacja 36009_aaa649-e6> |
Raczej trudno coś z kimś załatwić 36009_53ff03-a7> |
Bardzo łatwo załatwić wszystko, ze wszystkimi (choć z różnym skutkiem) 36009_8bc29a-94> |
Temperatura w noclegach 36009_671f26-ee> |
Bardzo wysoka 36009_7bf9ed-cf> |
Bardzo wysoka 36009_ecbe60-d4> |
Jeśli przestrzelę zakręt i umrę w rowie 36009_deb446-13> |
Zje mnie owca 36009_7b2fb0-53> |
Zjedzą mnie ludzie 36009_5f8726-b1> |
Zwierzęta, których nie widziałem, a mogłyby mnie zjeść 36009_ab08ef-af> |
Tak: smoki 36009_dabc79-3e> |
Tak: lwy 36009_661db4-e8> |
Czy polecam 36009_a5842b-d6> |
Nie wiem. 36009_b9d4fb-85> |
Nie wiem. 36009_cb08b8-5e> |
Podsumowując: bardzo polecam, jeśli lubicie wybrzeże, jedziecie trekkingiem (lub składakiem) i macie dużo wolnego czasu, a do tego wieziecie ze sobą namiot… i kurtkę przeciwdeszczową. Polecam też, jeśli odwiedziliście już wiele miejsc na świecie, a Wasze finanse są nieograniczone. Choć wtedy pewnie istnieją lepsze miejsca. Więc w sumie nie wiem, nie znam się, zdajcie się na inne blogi – może bardziej podróżnicze, ja bym sobie sam Walii nie polecił. Co oczywiście nie zmienia faktu, że podobało mi się.
Trasa.
To nie jest ślad starannie zaplanowanej przy kawce trasy. Byłem w miejscach, w których być nie planowałem, a także nie byłem w tych, w których planowałem. Wynika to częściowo z niedostępności noclegów oraz ze spontanicznych zmian, które obiektywnie nie mają sensu, jednak, gdy człowiek jedzie zmęczony, wydają się dobre. Choć zazwyczaj nie są.
To nie jest też trasa, która miała pokryć wyniki wyszukiwania frazy „Top 10 miejsc do zobaczenia w Walii”. Gdyby tak było, użyłbym pociągu. To trasa, która miała pokazać po trochu wszystkiego w tym kraju. Drogi małe i duże, dobre i złe, wybrzeże, góry, pagórki, odludzie, miasta itd. W innym wypadku, wraca się z błędnym postrzeganiem kraju. A nie jeżdżę przecież po to, aby zrobić najlepsze zdjęcie lub aby koniecznie pokazać, że kraj trzeba koniecznie odwiedzić. Bo nie trzeba, a być może nawet i nie warto. Z perspektywy czasu trasę ułożyłbym inaczej i paradoksalnie, byłaby wtedy mniej przekrojowa: widziałbym więcej ładnego, a mniej nudnego.
Celowo nie dołączam dokładnej trasy – nie warto się wzorować :-)

Walia jest zaskakująco mała i wracając jej wschodnią stroną musiałem się pilnować, aby nie wjechać do Anglii. Mój nocleg w miejscowości Oswestry, zupełnie niespodziewanie, znajdował się właśnie w Anglii.
Kur*a, trójkątna wtyczka – Plwg triongl ffycin.
W Liverpoolu melduję się o 7:40 lokalnego czasu. Wiem, że Liverpool nie jest w Walii, ale jak to mawiają, jest „close enough”. Plan mam piękny, ponieważ kolejne 8 godzin chcę spędzić pracując z lotniska, a potem złożyć rower, podrzucić torbę do hotelu i udać się w trasę nie marnując ani minuty ze swojego wolnego. Mam nawet taką kartę kredytową, która pozwala na kilka wejść w ciągu roku to „VIP lounge” na lotniskach. To ważne, bo jest tam darmowe jedzenie i w mojej głowie widzę, jak po 8 godzinach darmowego jedzenia zwraca mi się (finansowo i gastronomicznie) cała wycieczka. Pech chce, że owa loża jest pewnie schowana gdzieś na hali odlotów, bo nie udaje mi się jej znaleźć. Zajmuję więc całkiem wygodną kanapę pod ścianą, obok gniazdka.
Mam nieodparte wrażenie, że lotnisku w Liverpoolu służy do przyjmowania oraz wyprawiania Polaków przylatujących do pracy i Anglików lecących na Majorkę. W związku z tym, ruch w środowy poranek jest znikomy. Gdyby nie podchodzący regularnie do mnie ludzie i z oburzeniem wykrzykujący „kurwa, tu też trójkątna wtyczka” widząc gniazdko, powiedziałbym że jest luksusowo. No i gdyby nie maszyna, która co jakiś czas puszcza niewyobrażalnie głośną muzykę. Gdyby dało się do niej wrzucić funta i kliknąć „teraz nic nie graj”, prawdopodobnie zbankrutowałbym.
Kilka spotkań, powerpointów i exceli później mogę rozpoczynać wakacje. Najbliższy hotel oczywiście nie zgodził się przetrzymać mojej pustej walizki ze względów bezpieczeństwa. Poinformował mnie o tym, jak zrobiłem w nim rezerwację przez booking, więc musiałem ją skasować i poszukać innej opcji. Opcje miałem dwie: udać się z buta do któregoś ze „Storage cośtam”, których było w okolicy przynajmniej kilka lub zaryzykować kolejny hotel. Tym razem „na Jasia” – czyli bez pytania. Zarezerwowałem nocleg na niedzielę i postanowiłem po prostu pójść i powiedzieć, że chcę zostawić bagaż. W najgorszym wypadku odbiję się, a przecież i tak gdzieś muszę nocować.

Crowne Plaza Liverpool – John Lennon Airport by IHG – 345zł
Crowne Plaza Liverpool John Lennon Airport by IHG jest bardzo fajnym noclegiem oddalonym o jakieś 2 mile od lotniska. To na tyle blisko, że nie opłaca mi się szukać autobusu, a na taksówkę mi szkoda, ale na tyle daleko, abym żałował wyboru i pchaniu walizki przez 40 minut po krzywych chodnikach. Obiecuję sobie, że w drodze powrotnej wezmę jednak taksówkę, ale w głębi duszy wiem, że to się nie wydarzy. Wierni cebuli! Na recepcji mówią, że nie ma problemu, więc skręcam rower, przebieram się przed hotelem. Pampersa strategicznie ubieram jeszcze w kiblu dla inwalidów (bo tylko tam się mieszczę z walizką) na lotnisku – dzięki temu może i idzie się gorzej, ale nie ryzykuję mandatu za świecenie parówką.
O ile początek trasy jest całkiem przyjemny, bo miejscowość Hale, leżąca obok lotniska, przypomina nieco nasze swojskie Swołowo i Krainę w Kratę, to potem robi się już nieco gorzej. Może to zmęczenie spowodowane pobudką o 3 rano, może dzień pracy z lotniska, a może jak zwykle fakt, że do 12 godzin niczego nie piłem i łeb mi pęka. Wodę do bidonów nalałem sobie oczywiście w lotniskowym kiblu, ale chyba mi się kostka do zmywarki nie rozpuściła w pełni, bo smak mojego izotonika to 3% woda i 97% kostka do zmywarki. Przez pierwsze 50 kilometrów jadę przez tereny miejskie i nie jest to szczególną atrakcją. Potem wjeżdżam na wybrzeże, którego planuję trzymać się przez najbliższych kilkaset kilometrów. Wiatr oczywiście wieje w ryja tak, że dopuszczam możliwość, iż praca z lotniska była przyjemniejsza niż te wakacje. Potem na szczęście robi się nieco lepiej i jadę przez krainę niekończących się plaż i domków holenderskich. Jestem praktycznie pewny, że jest ich więcej niż Walijczyków. Jest bardzo przyjemnie – ścieżka rowerowa (część National Cycling Routes) jest czasem asfaltowa, czasem szutrowa, czasem betonowa, ale na 32mm to nie ma znaczenia.
W Walii trzeba sobie zadać poważne pytanie: czy wolisz jechać trasą rowerową, czy samochodową. Różnicę prezentuję poniżej, choć oczywiście jest ona nieco naciągana. Na ścieżce możemy spodziewać się biegaczy, chodziarzy, spacerowiczów z psami, masy nawrotek, mostków, deptaków, szutrów itp. Na drodze, która często idzie nieopodal, kilometry lecą znacznie szybciej (nie wiem czy to plus), a widoki potrafią być bardziej różnorodne. Moja trasa miksuje obie wersje, czasem więc jadę główną drogą, mimo iż niedaleko jest szlak rowerowy. Nie zatrąbiono na mnie ani razu.
Noclegu zaczynam po raz pierwszy szukać gdzieś w okolicach 130. kilometra – to miejscowość Conwy, znana z zamku i jak się potem okazuje, najmniejszego domu w Wielkiej Brytanii. Najmniejszy dom nosi nazwę: Y ty lleiaf ym Mhyrdain fawr. Mieszkający tu kiedyś 191cm rybak na pewno tak właśnie mówił w taksówce próbując wrócić z pubu.
Szok pierwszy, w tej miejscowości nie ma wolnego hotelu. Szok drugi, na mojej trasy, przez najbliższe 80km też nie ma. Szok trzeci, nigdzie indziej również nieszczególnie. Udaje mi się znaleźć na Bookingu jakiś jeden pokój, w zamku położonych 30 kilometrów wgłąb lądu, nieco pośrodku niczego. Plus taki, że stosunkowo niedaleko jest też sklep, więc nie umrę w pokoju hotelowym. Minus taki, że po drodze okazuje się, że droga jest zamknięta dla ruchu i muszę szukać objazdu. Dzień kończę po 150 kilometrach. To o 50 więcej niż plan minimum, więc w głowie już sobie liczę, że w kolejne dni mogę przejechać mniej niż planowałem, co oczywiście nigdy się nie wydarza. Nieposiadanie z góry wytyczonej trasy oznacza, że każde „nadrobienie” kilometrów, po prostu ją wydłuża – bo jeździ się od rana do wieczora.

Maenan Abbey Hotel – 354zł
Maenan Abbey Hotel Ltd jest wspaniały, a jego promocyjna cena jest jeszcze bardziej wspaniała. Mam tam nawet śniadanie. Idę spać, czując się jak prawdziwy, brytyjski lord – pewnie przez liczbę poduszek na łóżku. Co prawda w pokoju jest ze 100 stopni, ale jest mi całkowicie wszystko jedno. Na swoje pierwsze piętro nawet nie próbuję wejść z rowerem. Zostaje przy samym wejściu, pod schodami i pod żyrandolem godnym prawdziwego zamku. Jeśli pod latarnią jest najciemniej, to nie wiem jak jest pod tym żyrandolem. Wątpię jednak, aby ktoś pokusił się na mój rower, szczególnie że przypiąłem go linką (którą pewnie da się przegryźć) do krzesła.
Śniadanie serwuje mi pani tak miła, że mojego wewnętrznego Polaka to aż boli. Średnio co 3 wyraz wrzuca „lovely” oraz „my dear„. Omlet, który przygotowuje specjalnie dla mnie jest prawdopodobnie najbardziej lovely omletem świata, a nikt tego dnia już na świecie nie dokona bardziej chwalonego wyboru niż ja, decydujący się na niego oraz kawę. Kawy normalnie nie pijam przed rowerem, bo jak to mówią: „know your limits„. Po drodze przypomni mi się dlaczego. Od tego dnia już zawsze będę woził ze sobą papier toaletowy. Walia jest jednak krajem tak upchniętym, że pewnie i tak niemiałbym go jak użyć, chcąc pozostać niezauważonym i bez wchodzenia komuś na podwórko.
Kościół Świętej Marii nad stawem wśród białych leszczyn niedaleko wodnego wiru pod czerwoną pieczarą przy kościele św. Tysilia, czyli Llanfairpwllgwyngyllgogerychwyrndrobwllllantysiliogogogoch
Jeśli powyższy wyraz nie mieści się Wam na ekranie to dobrze. Większość walijskich wyrazów nie mieściło się w mojej głowie.
Drugi dzień składa się z trzech etapów, ale jeśli któryś odcinek trasy miałbym mianować na króla – byłby to ten. Jest wybrzeże, są góry, są też ciekawostki. Już od samego startu, bo zupełnie przypadkiem, w miejscowości z zamkiem (do której musiałem wrócić aby kontynuować trasę) znajduję najmniejszy dom Wielkiej Brytanii. Gdybym specjalnie jechał go zobaczyć, nie byłbym pewnie usatysfakcjonowany, ale spotkany przypadkiem, był całkiem miłym dodatkiem. Nie wiem też czego mógłbym się w sumie spodziewać po „najmniejszym domu” – już sama nazwa wskazuje, że pewnie nie jest specjalnie spektakularny. Dalej jadę wybrzeżem, wzdłuż autostrady i linii kolejowej, ale za to po ścieżce rowerowej.
Dojeżdżam na wyspę Anglesey, na której mam do odwiedzenia bardzo ważny punkt: stację kolejową w Pwllfanogl. Ktoś, pewnie dla dowcipu, nazwał stację tak, jak wyraz z nagłówka. Robię zdjęcie z każdego możliwego kąta i jadę dalej. Mijam nawet kilku turystów. Następne kilometry to kontynuacja wybrzeża, bo Komoot sugerował, że są tam super widoki i piękne drogi. W ogóle cała Wielka Brytania jest na Komoocie tak opisana i sfotografowana, że w zasadzie w ogóle nie trzeba tam jechać, aby wiedzieć jak jest. Kilka kilkunastu (lub kilkudziesięcio) procentowych ścianek później nieco żałuję swojego wyboru. Szczególnie, że jest niewyobrażalnie ciepło (szczególnie jak na Walię), a sklepów oczywiście w okolicy nie ma. Przed nawrotką w kierunku crème de la crème całego wyjazdu ratuję się stacją benzynową. Kupuję kilka słodkich ciastek, które okazują się ciastkami z kurczakiem, cebulą i serem. W tym kraju trzeba być ciągle czujnym!

Wjeżdżam w: Park Narodowy Eryri, Park Narodowy Snowdonia. Tak, w dalszym ciągu nie wiem jak działa ta nazwa i dlaczego ma w sobie dwa parki narodowe. Nieważne, mówi się po prostu Snowdonia. Przygotowałem sobie przejazd, który powinien pokryć najlepsze widoki. Szykowałem się na wielkie góry i ciężkie podjazdy, tymczasem wspiąłem się ze 140 metrów na na 280 metrów i to by było na tyle. Całkiem fajnie, bo na górze towarzyszy uczucie bycia faktycznie w górach. Pisanie, że Snowdonia jest ładna i że warto, jak jest się w Walii to jak pisanie, że na spacer po górach warto jechać w Dolomity. Największy banał z banałów, ale wymawiam go: tak, będąc w Walii warto jechać do Snowdonii: pewnie i rowerem i na spacer. Czy znajdziecie w okolicy nocleg? Wątpię.
Dalsza część dnia to powrót na wybrzeże i wyjątkowo przyjemna droga. Dobry asfalt, mały ruch, cały czas linia kolejowa, którą można się ratować w „razie W”. Im bardziej słońce chyli się ku zachodowi, tym oczywiście lepiej.
Po drodze, w Harlech, mam jeszcze jedną bardzo ważną rzecz do zrobienia. A jak się potem okazuje, nawet dwie rzeczy. Otóż znajduje się tam najbardziej stroma ulica świata – prawie 40%. Jakoś tak się dziwnie układa, że jadę nią w dół. Nawet nie próbuję zawrócić, bo nie widzę ani cienia szansy na podjechanie tam, szczególnie z bagażem i 170 kilometrami w nogach. Od teraz w każdej dyskusji o stromych drogach mogę powiedzieć: „jechał najstromszą”. Wtedy pewnie hejterzy będą dodawali „pewnie w dół”, a jak będę odpowiadał „jasne, że w dół” pozostawiając za sobą tylko konsternację.

Po zjeździe poczuwam w brzuchu przygodę. Podejrzewam, że miks wody o smaku kostki zmywarkowej i 10 kilogramów jedzenia, które wchłonąłem poprzedniego wieczora utworzyły w końcu wybuchowy ładunek. W kraju kamperów i pól kempingowych nie powinien być to problem. Jednak fakt, że wpisując w mapy zaraz po tym zjeździe „public toilet” wyniki pokazały mi najbliższy kibel oddalony o jakieś 500 metrów jest jak z kiepskiej komedii. Bo oczywiście jest to 500 metrów pod tę górkę. Teraz moja historia mogłaby być jeszcze lepsza. Rozmowa mogłaby brzmieć:
– podjechałeś najbardziej stromą drogę świata?
– ta, zesrałem.
Pozostawiając nawet większą konsternację. Anyway, bo na pewno to wszystkich interesuje” – dojechałem do innej toalety, gdzieś przy plaży. Dodam też, dla potomnych, że ciężko na trasie o miejsca awaryjne, bo Walia jest kompaktowa, więc ciężko o „tereny niczyje”.
Rozpoczynam też poszukiwania noclegu i ku mojemu zaskoczeniu, bo myślałem, że poprzedni dzień był wyjątkowy, znowu nic nie ma. Albo stanę w najbliższej miejscowości, która jest już zaraz i zakończę dzień na 190. kilometrze, albo podjadę do kolejnej. Dokonuję kalkulacji w głowie i jadę oczywiście dalej kalkulując już sobie do końca dnia czy zdążę przed zamknięciem spożywczaków… bowiem kolejna miejscowość z noclegiem jest blisko 100 kilometrów dalej. Nieźle, nawet w Afryce nie było tak źle z noclegami. Kończę więc w Aberystwyth po 270 kilometrach. W większości bardzo przyjemnych, ale jako że pierwsza połowa trasy mijała wyjątkowo wolno przez ścieżki rowerowe, dojeżdżam dość zmęczony. Na recepcji hotelu Four Seasons Budget (370zł) leży koperta z napisem „Maciej Hop”. Na drugiej stronie koperty jest instrukcja jak dostać się do pokoju, który mieści się na 3. piętrze. Idzie się tam korytarzem, w którym rower da się obrócić tylko w pozycji pionowej. Wyobraźcie sobie mnie, po 270km, z plecakiem pełnym zakupów spożywczych, manewrujący w powietrzu rowerem z bagażem – piękna sprawa.
Jeśli oglądaliście odcinek „Przyjaciół” z wnoszeniem tapczanu po schodach – to jest dokładnie ta sytuacja. Mam za to dla siebie ze 3 pokoje i niezły widok na okolicę. Wieczór spędzam więc jedząc czipsy zagryzane kanapkami, pełen ekscytacji na kolejny dzień.
Słońce jeszcze wzejdzie nad wzgórzem, czyli Daw eto haul ar fryn.
Dzień, który zaczyna się od manewrowania rowerem w dół przez 3 piętra musi być dobry. Tak przynajmniej się wydaje, bo przecież potem wszystko już powinno wydawać się lepsze. Nie w tym przypadku jednak. Pomijając zaskakujący ból nóg i zmęczenie, jest to dzień składający się głównie z rzeczy nieprzyjemnych. Po pierwsze wieje tak, że zatrzymując się na zrobienie zdjęcia, muszę uważać, aby się nie przewrócić. Jazda to mordęga, a w oddali czycha na mnie cały czas deszcz. Po drugie, trasa jest dramatycznie nudna. Nie że brzydka, tylko po prostu nudna. Gdzieś w okolicach 50. kilometra poddaję się i postanawiam kierować na najbliższą stację kolejową, z której podjadę gdzieś pod wiatr. Dojazd do niej nie jest specjalnie łatwy, mimo bocznego już wiatru.
Docieram do Carmarthen 25 minut przed odjazdem pociągu do stolicy – Cardiff. Kupuję więc bilet i ustawiam się na jednym z dwóch peronów. Sytuacja nieco dziwna, bo na żadnym z wyświetlaczy nie widzę swojego pociągu, a i to, co dzieje się na peronach, nie do końca jest dla mnie zrozumiałe. To znaczy niby coś się dzieje, ale żaden pociąg nie odjeżdża… a już na pewno nie w kierunku Cardiff. Mam wrażenie, że mój pociąg istnieje tylko na bilecie i na Google Maps. 10 minut później rezygnuję i wsiadam na rower.
Oceniać zachowanie może tylko ten, kto jeździ w parodniowe trasy. Mózg nie funkcjonuje już tak dobrze, jak powinien. Cała ta sytuacja, w której nagle skręcam w inną stronę, szukam pociągu, rezygnuję z niego, dokładam sobie nudnych kilometrów i drogi pod wiatr wydaje się nie mieć w żadnego sensu. Potwierdzam, nie miała. Nawet dla mnie, wtedy. Problem jest taki, że:
„w długich trasach rzeczy łatwiej się robi niż planuje lub analizuje”.
– Maćko Coehlo
Taka technika „na Jasia” długofalowo jest zazwyczaj i tak bardziej opłacalna. A na pewno wakacyjna. Rozważam zrobienie sobie napisu na mostek: „jakoś to będzie””.
Przez kolejne 100km nie ma w zasadzie niczego ciekawego. Jadę stosunkowo pustą drogą przez pola i niewielkie lasy. Dopiero pod koniec dnia zaczynają się górki i ciekawsze widoki. To dlatego, że jadę wzdłuż Parku Narodowego Brecon Beacons – prawdopodobnie drugiego, najbardziej znanego w kraju – po Snowdonii. Jest on jednak zdecydowanie mniej imponujący – przynajmniej z perspektywy asfaltowej drogi.
Noclegu na trasie oczywiście nie ma, więc mimo iż trasa prowadzi na północ, odbijam 30 kilometrów na południe – do miejscowości Newbridge. Jest tam podejrzanie tani hotel, oznaczony na Google Maps nazwą „The Hotel”. Gdy docieram na miejsce, okazuje się, że jest to głównie pub. Taki najbardziej brytyjski pub, jaki można sobie wyobrazić: piwo i spocone, napakowane chłopy. Wchodząc w swoim pół obcisłym ubraniu czuję się jak policjanci wchodzący do Błękitnej Ostrygi, tylko odwrotnie. Barman zabiera mnie do drugiego pomieszczenia i każde od tego momentu wchodzić bocznym wejściem – pewnie w trosce o moje dobro. Pytam go o najbliższy sklep. Mówi o spożywczaku, ale dodaje, że jest bardzo daleko i z rowerem będzie ciężko, bo pod górkę. Po chwili się poprawia, że w sumie wyglądam na wysportowanego, to dam radę. Faktycznie, do sklepu jest jakiś kilometr i pewnie ze 20 metrów w górę. Po drodze kupuję jeszcze 2x fish&chips, z którymi walczył będę cały, pozostały wieczór. Pokój mam, jakże inaczej, na 2 piętrze, z wąskim korytarzem.

The Newbridge Hotel – 259zł
Wieczorem czeka mnie jeszcze wspaniały festiwal MMA składający się z krzyków, bijatyk, latających naczyń, zakrwawionych twarzy i ogólnie wszystkiego tego, z czym kojarzy mi się brytyjska młodzież. Jakieś 2 godziny później wszyscy znowu siedzą razem w tym samym pubie.
Zdjęcia mogą sugerować inaczej, ale te 220 kilometrów nie było specjalnie przyjemne. Może to zmęczenie, może pogoda, a może faktycznie umiarkowane atrakcje wizualne. Szczególnie, że im bardziej na południe, w stronę stolicy, tym więcej samochodów, dróg, płaskich terenów i wszystkiego tego, czego staram się unikać.
Sobota, czyli Dydd Sadwrn
Na sobotę zapowiadana była nagła i bolesna zmiana pogoda. Nie wydarzyła się do końca, gdyż dalej było niespodziewanie ciepło jak na Walię. Pojawiły się za to na niebie czarne chmury, które wielokrotnie tego dnia orzeźwiły mnie każdym, możliwym deszczem. Od wielkiego, po niewidoczny, lecz moczący. Trasę muszę nieco modyfikować, gdyż okazuje się, że pierwotna wiedzie w dużej mierze poza granicą kraju – przegapiłem ją. Jakoś nie pomyślałem, że kraj może być tak wąski. Na przykład z mojego poprzedniego noclegu w Aberystwyth, leżącym na zachodnim wybrzeżu, do wschodniej granicy kraju jest mniej niż 60km.
Oczekiwania mam umiarkowanie duże, a i noga jakaś taka lepsza – pewnie dzięki olbrzymiej zawartości ryby i tłustych frytek w mięśniach. Zaczynam bowiem od przecięcia Brecon Beacons. Może i nie przez środek, ale przez upatrzoną wcześniej przełęcz, a nawet dwie… z której ta druga potem okazuje się najwyższą drogą Walii: Gospel Pass. Wygląda też jak lokalna mekka kolarska, może przez rozpoczęty właśnie weekend. To prawie 400 metrów podjazdu, głównie bardzo wąską drogą, na której spotkanie samochodu wymusza zatrzymanie się i przytulenie do żywopłotu. Jest za to bardzo przyjemnie, mimo stresujących mnie za plecami opadów: są pagórki porośnięte paprociami, są owieczki, jest też cisza i spokój. Nie ma za to zasięgu, więc moja prognoza pogody przestaje mnie co chwilę informować o: „za 13 minut spodziewany jest 7-minutowy deszcz, a potem za 43 minuty kolejny, nieco większy”. Bardzo to fajne, ale podczas przemieszczania się rowerem, nawet bardzo powolnego, zupełnie się nie sprawdza.

Po zjeździe czeka już na mnie tylko niekończąca się droga powrotna na północ: czasami krajówką, czasami trasą rowerową, a czasem jakimiś lokalnymi dojazdówkami – wszystkiego po trochu. Najwyższe pokonywane wzniesienia nie przekraczają 30 metrów, choć ich nachylenie niekoniecznie jest dostosowane do jazdy z bagażami.
Nie wiem czy to kwestia soboty, ale mija mnie po drodze porażająca liczba bikepackerów. Nie to, że jednak grupa. Zazwyczaj są to pojedyncze osoby, czasem dwójka lub trójka, ale w liczone w liczbach abstrakcyjnych – przynajmniej w stosunki do liczby osób bez roweru z zamontowanym bagażem. Wygląda jakby cały kraj (lub Anglicy) siadali w sobotę rano na rower i jechali trasę w stylu wybrzeże-wybrzeże z noclegiem po drodze. Sprawdzam nawet, czy nie jest to jakiś zorganizowane wydarzenie, ale wydaje się, że nie.
Jazda staje się już nieco monotonna i coraz częściej wybieram wersją „szybką” niż „widokową” lub „z potencjałem”. Zazwyczaj w takich sytuacjach ratuję się litrową Colą, która daje niespodziewane zastrzyki energii i chęci do życia. W Walii też tak jest, choć tego dnia działa jakoś gorzej niż zwykle. Wśród tysięcy bezsensownych myśli, które mam w głowie pojawia się nowa. Bo przypominam, że podczas długotrwałego wysiłku mózg działa gorzej, lub mówiąc bardziej dyplomatycznie: prościej. Dlaczego ciągle wybieram Pepsi Max i czym ona się różni od zwykłej. Znalezienie odpowiedzi zajmuje mi sporo czasu, ale za to odpowiada na pytanie, o gorsze jej działanie. Jestem z siebie dumny i nieco zadziwiony jednocześnie. To była zagadka na miarę moich możliwości.
W Newtown, czyli okolicach 170. kilometra (to przy moim tempie oraz poziomie zwiedzania jakieś 10 godzin od wyjścia z hotelu) spoglądam z niepokojem na Booking. Przyzwyczajony już jestem że noclegów jest niewiele, ale tym razem zaskakuje mnie to jeszcze bardziej. Tym razem po prostu ich nie ma. To znaczy, jest jeden, nisko oceniany, w miejscowości, w której aktualnie jestem – to jednak za wcześnie na kończenie dnia – o dobrych kilka godzin. Musiałbym siedzieć i odpoczywać – strach myśleć ile czipsów by to zajęło. Potem, nie licząc jednego za prawie 300 funtów, nie ma NIC. Przynajmniej przez najbliższe 100 kilometrów, a były to kilometry, podczas których planowałem nieco zwiedzania np. The Elan Valley – dolinę z licznymi tamami, czy jezioro Vyrnwy, a następnie znowu przyatakowanie Snowdonię.
Nie ma szans, aby ten plan się powiódł. Nie widzę ŻADNEGO noclegu, który mógłby jakkolwiek pasować. Takiego, który mógłby nie pasować też w sumie nie widzę. Modyfikuję więc trasę i jadę losowymi, małymi drogami na północ, aby wylądować w Anglii i przespać się w prawdopodobnie najbardziej przepłaconym hotelu w swoim życiu The Wynnstay Hotel & Restaurant (635zł) w Oswestry.

Widoki nieco rekompensują mi cebulacki ból – jest trochę jak w Beskidzie Wyspowym. Dodatkowa rekompensacja przychodzi z blisko położonego Lidla oraz kebabowni, w której za 10 funtów dostaję porcję, którą ciężko mi pokonać. Hotel, w którym oczywiście temperatura powietrza sprawia, że woda w bidonach mi się gotuje, położony jest bezpośrednio nad knajpą. Zasypiam więc słuchając każdej, możliwej (niemożliwej pewnie też) odmiany słowa „focking„. Inna sprawa, że żadnego innego słowa nie rozumiem, mimo że jest to chyba angielski, bo przecież jestem w Anglii.
Trochę żałuję ominiętych miejsc, ale jestem już relatywnie blisko mety i mam przed sobą cały, kolejny dzień, więc dopuszczam możliwość drobnej korekty i cofnięcia się na południe. Oba wspomniane miejsca to podobno popularne punkty turystyczne, choć patrząc po zdjęciach, nie do końca umiem to sobie uzasadnić.
Deszczowa niedziela, czyli dydd Sul glawog
W niedzielny poranek wiem już, że z planu tego nic nie wyjdzie. Po pierwsze dlatego, że leje deszcz, po drugie dlatego, że jest zimno, a po trzecie – wiatr wieje w kierunku mojej mety i nie zamierzam tego marnować. Pierwsze kilka godzin spędzam głównie siedząc na przystankach autobusowych i obserwując wodę lecącą z nieba. Widziałem już wystarczająco, w nieco ponad 3 doby przejechałem prawie 900 kilometrów i mimo że ciało jest w zaskakująco dobrym stanie, to głowa już by odpoczęła. W końcu ten stan, w którym myślę o biureczku, kawie, komputerze i excelach i powerpointach na monitorach. Taki stan w życiu trwa bardzo krótko, więc trzeba go doceniać. Mam więc jedno zadanie: dostać się do hotelu przy lotnisku w Liverpoolu i przejechać cokolwiek ładnego: pada na Horseshoe Pass, czyli drogę położoną powyżej 400 metrów, przecinającą Clwydian Range & Dee Valley National Landscape. Po drodze osiągam niemały sukces, ponieważ udaje mi się w Llangollen znaleźć sklep z pamiątkami, w której da się kupić ręcznie robioną, wełnianą owcę. Mam taki zwyczaj, że staram się przywozić na domową półkę ręcznie robione zwierzątka z różnych miejsc. Wierzcie lub nie, nie było to proste w Walii, a np. w Bułgarii w ogóle się nie udało.
Po 70 kilometrach jazdy w chłodzie i deszczach, lecz z całkiem przyjemnymi widokami, dojeżdżam do poważniejszej cywilizacji i granicy z Anglią. Na tym etapie jestem już całkowicie pewny, że nie chce mi się już jeździć i z niewiadomych przyczyn, zamiast wsiąść w pociąg, postanawiam wrócić najkrótszą drogą, przez centrum Liverpoolu do hotelu. Od tego czasu, do momentu otworzenia walizki rowerowej pod hotelem przeklinam jakieś 113 razy.
Od Liverpoolu dzieli mnie rzeka Mersey – nie ma oczywiście nad nią mostu (poza tym na wschodzie, którym zaczynałem i który oddalone jest o jakieś 40 kilometrów). Są za to dwa tunele, a jednym z nich da się nawet przejechać rowerem. Dzielą mnie od tego zaszczytu tylko dwie literki. Źle bowiem przeczytałem możliwe godziny przejazdu: otóż latem, w niedzielę, MOŻNA nim przejechać tylko między 21:00 a 8:00 rano (w tygodniu jest to 20:00-6:00).
Alternatywą jest prom. Jadę więc w deszczu na przystań promową, która wygląda jakby zamknęli ją 20 lat temu. I pewnie faktycznie tak jest, bo po dokładnym przeczesaniu terenu stwierdzam, że nic tam na pewno nie pływa. Jadę więc na inną przystań, która w linii prostej jest dość blisko, ale w linii rowerowej, szczególnie w deszczu, jest jednak daleko. Tam jest lepiej, spotykam nawet człowieka, który sprzedaje bilety. On jednak wyjaśnia mi, że to nie ma sensu, bo najbliższy prom za godzinę i szybciej będzie mi jechać pociągiem – przypominam, że mówimy o przepłynięciu rzeki. Wracam na stację kolejową i wydaję kilkanaście złotych, aby przejechać jedną stację.
W Liverpoolu miałem sobie zrobić zdjęcie z Beatlesami, ale akurat są w remoncie i nie da się do nich dostać. Aby odbębnić Beatelsów (bo wiecie: Liverpool) jadę zobaczyć dom narodzin Ringo Starra, który okazał się nie domem jego narodzin, a po prostu domem z okładki jego solowego albumu – ma za to fajny mural. Kieruję się więc na Penny Lane, gdzie też są jakieś Beatlesowe atrakcje, ale że jest weekend to są zamknięte – wiadomo. No to jadę dalej, na „Strawberry Field” – tam odkrywam, że jest to dom dziecka. Fair enough, nauczyłem się czegoś, mogę kończyć tę przygodę. Zabieram z recepcji walizkę, pakuję się przed hotelem, idę w ulewie do odległego sklepu i do końca dnia jem czipsy na łóżku. Wierzcie lub nie, cały wyjazd cieszyłem się, że hotel znajduje się zaraz obok ALDI i niedzielny wieczór będę mógł spędzić jedząc jak świnia w hotelu – tak, jak powinny wyglądać wakacje porządnego informatyka. Tylko że ALDI w niedzielę zamykają o 16:00, a ja się pod nim melduję o 15:58.
Rano oczywiście szkoda mi na taksówkę, więc pcham przez 3 kilometry walizkę po dziurawych chodnikach. Przylatuję do domu tak, że mogę zacząć minimalnie spóźniony pracę.
Bardzo to było fajne, napisałbym, że pewnie nigdy już tam nie wrócę, ale jednak wybrzeże było z perspektywy czasu całkiem przyjemne na spacerową jazdę rowerem, więc może na emeryturze, z Bromptonem…
*dla mnie