Dolomity to jedno z tych miejsc, w których mogłeś nigdy nie być, a i tak je znasz. Są jak Stelvio, jak Gassy, jak Ściana Bukowina, jak Calpe. Widziałeś już sto milionów zdjęć*, dwieście tysięcy filmów i czytałeś 17 relacji na różnych blogach. Wszystkie opisywały jak jest wspaniale, jaki to raj i jak bardzo trzeba tam przyjechać. Po tym tekście na Facebooku wyskoczy Ci 16 sponsorowanych wpisów, o zorganizowanym wyjeździe kolarskim. Korzystając z faktu, że większość ciekawych kierunków jest aktualnie nieczynna, postanowiliśmy się tam na jakiś czas wybrać. Może na tydzień, może na dwa… może nie-wiadomo. Gdy ostatnio pojechaliśmy tak do Kotliny Kłodzkiej, zostaliśmy tam 3 miesiące.
*jak na Instagramie śledzisz @makitka, to trzysta.
Dolomity są bardzo daleko.
Dolomity są daleko. Ostatni raz na stacjonarne wakacje samochodem pojechaliśmy jakieś lata temu. Google mówią, że z Warszawy to niecałe 14 godzin, ale dobrze wiemy, że na S8 będzie dzwon, pod Monachium będzie korek, a na przełęczy Brenner albo spadnie śnieg, albo będzie kolejka do bramek. Tak czy siak, z Narodowego w Warszawie do Dolomitów podróż trwa mniej-więcej tyle, co podróż z Narodowego do Los Angeles. Nie planuję tego autem powtarzać, bo mi jednak szkoda 30 godzin życia.
Dolomity #cebulowe
- Jeśli jedziesz przez Niemcy, przespać warto się w Czechach, do których odbija się w okolicach połowy trasy mniej niż 20km. Noclegi są tak z 50% tańsze.
___ - Jeśli kupujesz sobie cywilizowany nocleg gdzieś w Trydencie (Trentino), powinieneś dostać kod do aplikacji na telefon, która upoważnia Cię do darmowego podróżowania po całym regionie i zapewnia też jakieś zniżki (ważne). Jak Ci się nudzi, możesz jeździć autobusem i pociągiem nad Gardę i z powrotem.
___ - Z internetem jest ciężko, więc jeśli chcesz sobie popracować to albo musisz polegać na swoim telefonie (zazwyczaj LTE, szczególnie w górskich schroniskach) albo znaleźć sobie informację turystyczną i przy niej rozbić bazę. Lista hotspotów tutaj: https://www.trentinowifi.it/ choć miejsca zaznaczone są “po włosku” (czyli: gdzieś tam w okolicy).
___ - Włosi mają sto milionów typów gniazdek z prądem i większość z nich nie obsłuży Twojej okrągłej wtyczki od komputerowego zasilacza – trzeba mieć prostokątną. Da się ją wcisnąć na siłę, jeśli jesteś pogodzony z uszkodzeniem albo gniazdka albo wtyczki. Prawilne gniazdka znajdują się zazwyczaj w okolicy: pralki i mikrofalówki.
___ - Parkingi na większości przełęczy są płatne (w okolicach 1-2eur za godzinę), ale kawałeczek dalej zawsze da się znaleźć szuter przy drodze, na którym da się stanąć.
___ - W sklepach (Coopy i Despary) jest na tyle drogo, że opłaca się dymać godzinę autem do Lidla (Bolzano na przykład). Wtedy jest tanio jak u nas, a produkty jakieś takie lepsze.
___ - Wyciągi, krzesełka i gondolki są raczej drogie, wszystko liczone w kilkanaście euro, więc sumuje się to do poważnych kwot. Pod wyciągiem prawie zawsze idzie droga, którą można iść na biedaka. Czasami (np. w przypadku Marmolady) będzie to trwało 2 dni i wymagało czekana, ale da się.
___ - W Dolomitach wszędzie jest blisko, ale wszędzie jedzie się długo. Nie nastawiałbym się na przemieszczanie się samochodem z średnią powyżej 40km/h. Nawet jeśli tak jak połowa turystów masz Ferrari, Lamborghini, Lotusa, Porsche, czy Mercedesa SRL. Przyjeżdżając Skodą w nie-metaliku, czujemy się jak awangarda. Jak Steve Jobs w golfie otoczony ludźmi w garniturach.
___ - Asfalty są raczej dobre, ale nie tak dobre jak mówią w internecie. Często zdarzają się pęknięcia, szczeliny i fałdy, na których łatwo stracić ząbki… a tego nie chcemy.
___ - Noclegi są relatywnie tanie. Śpimy w Residence Villa Flora, gdzie płacimy niecałe 300zł za dobę, ale da się dużo taniej. Potrzebowaliśmy po prostu całego apartamentu z kuchnią, miejscem do pracy itp. Jest podobno jakieś “SPA” i inne bajery, ale na co to komu? Z rowerami problemu nie ma nigdzie, bo przecież gdzieś w zimie narty i buty trzeba trzymać.
___ - Z pogodą jest tak, że jak zapowiadają lampę to będzie lampa, a jak zapowiadają deszcz to może padać, a może nie padać, a może też padać tylko po jednej stronie górki. Z chmurami Dolomity są ładniejsze, takie mniej oczywiste. Choć też bez przesady:
…oczywiście my tak nie robimy, od kolegi słyszałem. My nie jesteśmy cebulakami.
Dolomity są łatwe do bólu.
Jeśli już tam byłeś, docenisz ten dowcip słowny.
Rzadko trafia się miejsce, w którym nogi bolą tak bardzo. Klasyczne pętle szosowe mają średnio około 3000 metrów wzniosu na 100km i to się czuje.
Z drugiej strony, rzadko też trafia się miejsce, w którym wszystko jest tak proste. Wszędzie darmowe autobusy, wszędzie wyciągi, wszędzie noclegi. Nawet jak planujesz się zgubić w górach, przy dobrej widoczności prawie zawsze widać jakieś schronisko… albo trzy. Nawet wyznaczanie tras szosowych jest prymitywne, bo gdzie nie pojedziesz, tam będą znane i epickie przełęcze. Jak jesteś całkowicie upośledzonym turystą to i tak w pierwszym lepszym budynku, dostaniesz mapkę, która cały pobyt zaplanuje za Ciebie.
Z takiego Canazei, w którym mieszkamy, bez problemu da się zaliczyć takie przełęcze jak: Pordoi, Sella, Fedaia, Gardena, Campolongo, Giau, Falzarego, Valparola, Tre Croci i tak dalej… Aby to lepiej zobrazować, taka Fedaia, przy której mieszkamy, ma od prawilnej strony jakieś 13km ze średnią pod 8%. Takie Passo Sella (jechane od końca świata) ma 34km ze średnią powyżej 5%. Wszystko to w przepięknych widokach i doskonałych serpentynach, marzenie prawda?
Szczegółowe dane dotyczące podjazdów w Dolomitach i ich rankingu znajdziecie na Altimetrze.
No niby idealnie. Dolomity raj kolarza.
Pierwszego dnia robimy kawałek Sella Rondy – prawdopodobnie najbardziej kultowej rundy w okolicy. Kawałek, bo pogoda taka niezbyt. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że nie da się umrzeć z powodu burzy, bo przecież wszędzie są wyciągi, autobusy i turyści, którzy mogą nas podrzucić. Runda składa się z 4 przełęczy i ma jakieś 1700 metrów na 50km. Robimy tylko podjazd z Canazei na szczyt Selli a potem Gardeny (która jest blisko, jak już jesteś na Selli). Wychodzi nam 48km i 1500 w pionie. Jest BARDZO MOCNA WIDOKOWO. Naprawdę, jesteśmy w szoku pionowych ścian, które spadają prosto na drogę i w ogóle wszystkiego w okolicy. Tego dnia stwierdzam, że Dolomity są super na szoskę. Potem jest już tylko gorzej, ale o tym za chwilę.
Co w Dolomitach jest takiego wyjątkowego, czego nie ma w innych górach? Pozwólcie, że posłużę się kilkoma zdjęciami wykonanymi pierwszego dnia. Przypominam, że wjechaliśmy wtedy tylko na górkę pod domem (no może dwie) i wróciliśmy tą samą drogą:
Wyjaśniam niebezpieczną tezę
Wydaje mi się, że kolarstwo szosowe jest najgorszym sportem, jaki można uprawiać w Dolomitach… a na pewno najmniej przyjemnym
ja, Maciek
Jeżdżenie szutrami musi być super. Do szutrów pewnie można użyć grawela, ale prawdę mówiąc, MTB będzie pewnie lepsze, biorąc pod uwagę ilość wytyczonych tutaj tras. Nie znam się, więc w MTB wliczam też duże amortyzatory. Jedno jest pewne: albo używa się wyciągów, albo warto mieć rower z silniczkiem, bo inaczej sobie tego nie wyobrażam. Bo szutry i szutrówki wyglądają tak:
A potem jest jeszcze kilka innych sportów: narty zjazdowe, skitoury, chodzenie, via ferraty… choć pewnie też i gorszych, jak kulanie się w orszaku 7 Ferrari na niemieckich blachach za Włochem w Octavii, który przed każdą serpentyną hamuje do zera.
Jeśli chodzi o takie chodzenie, jest to raj dla początkujących i raj dla wspinaczy. Na dzień dobry dostajesz mapki, z których wynika, że możesz pokonywać całodniowe trasy zarówno wydeptanymi szutrami, chodząc w pionie po skałach albo po prostu pokonując 86% trasy wożąc się wagonikami i wysiadać tylko na zdjęcia (tu króluje region Val di Fassa, właśnie z Canazei).
Pozwólcie, że przedstawię dzień, w którym zrozumiałem, że kolarstwo szosowe jest jakieś upośledzone w Dolomitach. Robisz najpiękniejszą pętlę świata – Sella Rondę. Składa się z 4 podjazdów i zera płaskiego.
Jest to Passo Sella, o którym wspomniałem powyżej, ale zdjęcie wrzucę i tak jeszcze raz, bo PASSO SELLA NAJPIĘKNIEJSZYM PASSO W OKOLICY JEST. Kropka.
Potem jest Passo Gardena (zakładając, że startujesz z okolic Canazei i jedziesz zgodnie ze wskazówkami zegara, a tak według mnie najlepiej). Najładniejszy jej fragment to właśnie droga z Selli, potem w dół, w stronę Corvary, nie jest specjalnie super… chyba że jesteś psychofanem serpentyn, ale wtedy cały ten wpis nie ma znaczenia, bo wszędzie w Dolomitach będziesz zachwycony.
Passo Campolongo: krótkie, najniższe, przyjemne, dość puste.
A potem to już tylko pordoj.
Kulasz się godzinkę po takie Passo Pordoi. Większość kolarzy słysząc tę nazwę (lub wielu innych miejsc w promieniu 50km) dostaje gęsiej skórki. Jedziesz po tych serpentynach, z widokami całkiem niezłymi, wyprzedzają Cię na zmianę drogie auta, wolne auta, autobusy i tramwaje, delikatny zapach sprzęgła wymieszany z mieszanką opony, drażni lekko w nos. Niestety, bardzo drogie auta mają dla mojego nosa spaliny tak samo przyjemne jak zwykłe auta.
Dojeżdżasz na szczyt jak zwycięzca. No i super, brawo Ty. Naklejka na tabliczkę z nazwą przełęczy, jak tylko odstoisz swoje w kolejce do tej tabliczki.
Przez większość czasu jedziesz z ruchem samochodowym w zasięgu wzroku, co chwile mijasz wioskę, kawiarnię, kolarzy, stoki, wyciągi, komunikację (pod)miejską. Z jednej strony super, z drugiej jakoś tak nie bardzo, przynajmniej dla mnie. Czujesz się jak 110% mainstreamu i dokładnie tak samo jak wszyscy goście na zdjęciach, których tu widziałeś. Wjechałeś ze wszystkimi, zaliczyłeś, będzie co opowiadać.
Stoisz tak sobie na szczycie szczytów, patrzysz w dal i widzisz między chmurami domek. Uświadamiasz sobie, że stoisz na parkingu samochodowym, z którego wszyscy bez roweru rozpoczynają swoją przygodę (chyba, że są hardkorami i mają duża czasu, wtedy po prostu przystają tu na zatankowanie w kawiarnii). Budzi on w Tobie pewne zainteresowanie. A co gdyby… gdyby zrobić rzecz niedozwoloną i wjechać tak jak wszyscy na parki i pójść tam z buta albo kolejką…
No to wjeżdżasz, bo lubisz wydawać dziesiątki euro. Patrzysz w dół, a tam ten sam Pordoi, który przed chwilą był parkingiem, ale teraz wygląda jakoś tak inaczej, lepiej. Jakoś tak wow. Myślisz o tych wszystkich, którzy wjechali na ten parking rowerem i zaraz potem zjechali. Pewnie mają inne priorytety albo po prostu nikt im nie powiedział. A co jeśli w tych wszystkich miejscach, które przejechaliśmy rowerem przez ostatnie 100 000km też tak było? Życie otworzyło się od nowa.
Ale to nie koniec, bo przecież do schroniska nie wjeżdża się po to, aby zrobić fotkę i zjechać.
Kawałek dalej, prostym spacerkiem, znajduje się inne schronisko (z polecaną polentą z gulaszem – można, ale nie trzeba i Apfelstrudelem – taki sobie w porównaniu do innych). Od tego schroniska idzie droga w dół, na tamten parking. Można to było wejść. Drogi nie polecam osobom, które nie lubią kamieni. W ogóle całych Dolomitów nie polecam takim osobom. Jest niezła i pokręcona jak moje jelita po 7. izotoniku.
A gdybyś tak ją ominął i zostawił na później, a zamiast tego udał się dalej szlakiem? Okazuje się, że wszedłbyś na jeden z najłatwiejszych trzytysięczników w szeroko rozumianej okolicy – Piz Boè (3,152 m). Kilka drabinek, parę linek, ale nic, co mogłoby powodować duży dyskomfort u osoby z lękiem wysokości. Widoki? Trochę jak z filmów o obcych planetach, w których ktoś postanowiłby w tle dokleić góry.
No i fajno, pozostaje tylko pytanie, co gdyby zejść tamtym zejściem na parking i dalej szlakami. Ignorując oczywiście istnienie darmowego autobusu, który z parkingu dowiezie Cię prawie pod dom i sieci wyciągów, która zrobi to samo, ale dużo drożej.
Tam czekają na Ciebie dwie rzeczy, w zależności od pogody. Pokaz chmur lub widoki na sąsiedni lodowiec – Marmoladę. Wrócimy jeszcze do niego.
Okazuję się, że można tak dalej i dalej. Tak, jak ze szczytowego schroniska dało się zejść na wszystkie przełęcze Sella Rondy, tak idąc naszym śladem da się zejść na przełęcz Passo Fedaia. Widok jeziora nieco nas zaskakuje, a jeszcze bardziej zaskakuje nas fakt, że na końcu szlaku (tzn naszym końcu, bo szlak pewnie nie kończy się nigdy), czeka na nas wielki autobus, który dowiezie nas pod dom. Jesteśmy w nim jedyni.
Tu opowieść można byłoby zakończyć, ale nie ma tak łatwo. Skoro już jesteśmy nad jeziorem Fedaia, wspomnieć należy, że rusza stąd sieć 3 wyciągów, które wjeżdżają na Marmoladę – 3.265 m. Nie możemy oprzeć się potrzebie wydania kolejnych kilkudziesięcu euro, aby wjechać na szczyt. Tam co prawda o sensowny spacer bez czekana trudno, ale warto i tak. Widoki są tak mocne, że brakuje tylko jeleni z rykowiska. Nie umiem sobie poradzić ze zdjęciami – co bym z kolorami nie robił, wyglądają nierealnie.
i tak się to życie toczy, rower w okolicy nie będzie już nigdy taki sam.
One more chance.
To oczywiście nie jest tak, że przejechaliśmy jedną pętlę, daliśmy okolicy nieco więcej szans. Celowo nie podaje gotowych tras, bo nie ma to znaczenia – rysuje się po prostu pętle po asfalcie. Podjechaliśmy na przykład Passo Giau, gdzieś z okolic Caprille, bo jakże by inaczej. Od południa podjazd przez większość czasu jest nieco nudnawy, dopiero pod koniec się rozkręca, inaczej sprawa ma się od północy, więc gdybym miał jechać to jeszcze raz (a nie wiem, czy bym chciał) to ruszałbym od Cortiny.
Chcieliśmy zaliczyć potem słynny podjazd pod Tre Cime, w ten sposób zaliczylibyśmy pewnie najbardziej znane miejsce w Dolomitach. Jako że nasza wycieczka i tak miała już 3000m na 100km, nie widziałem możliwości, abyśmy przeżyli dodatkowe kilkaset metrów bardzo ciężkiego podjazdu. Wróciliśmy więc jakimiś szutrami, a potem przez Passo Falzarego. Od Cortiny, podjazd ma 16km i jedziemy go 7 dni i 7 nocy.
Ominięcie podjazdu pod Tre Cime było najlepszym ominięciem życia
Pod słynne Trzy Szczyty oczywiście wróciliśmy. To takie lokalne Trzy Korony – jesteś w okolicy, musisz zobaczyć. Wróciliśmy tam autem (wjazd płatny 20eur, rowerem za darmo). To jedno z tych miejsc, w których wiesz, że będzie miliard włochów, będzie tłok na szlaku, parking zawalony i w ogóle źle, ale jedziesz i tak, bo wypada. Jedno z tych miejsc, które zawsze zawodzi, bo Instagram jednak nie przypomina prawdziwego życia. I faktycznie, już nad jeziorem chwilę wcześniej atakuje tłum samochodów i ludzi (jest też Spar z tanim, ciepłym jedzeniem). Ale to wszystko nie ma w sumie znaczenia, po kilkunastu minutach na szlaku tłum się gdzieś rozmywa i zupełnie nie przeszkadza, a wiadomo – im dalej, tym lepiej.
Gdybym pod Tre Cime wjechał rowerem, strzelił fotkę (kawałek dalej, trzeba pojechać po szutrze za parkingiem, aby je zobaczyć) i wrócił, byłoby źle. Jakoś zupełnie spontanicznie obeszliśmy górki robiąc 15km bez wcześniejszej analizy. Bo tak, może i podjazd jest super ciężki i całkiem widokowy:
Ale to co dzieje się dalej, to jest jednak inna liga. Strach pomyśleć, ile takich szlaków rozchodzi się gdzieś dalej.
W kolejnym dniu próbujemy jeszcze pojeździć rowerem, ale nie sprawia to już żadnej przyjemności. Trochę jakbyś dojeżdżał do miejsca, w którym robi się ładnie i zawracał. Postanawiamy więc sprawdzić losową, inna trasę, z losowej innej przełęczy. Najbliżej mamy na Sellę, więc podjeżdżamy tam autem, wsiadamy do najśmieszniejszej budki telefonicznej kolejki w okolicy i ruszamy w górę. Forcella del Sassolungo, oto jej imię. Wsiada się z rozpędu do pędzącej budki i tak samo się wysiada. W środku mieszczą się dwie osoby i niewiele więcej. Drzwiczki oczywiście zamyka obsługa i ona je też otwiera – od wewnątrz klamki nie ma. Jeśli jesteś fanem dziwnych rzeczy – trzeba.
Jak zwykle okazuje się potem, że lepiej przecież kolejką zjeżdżać niż podjeżdżać, więc rozpoczynamy poszukiwania czegoś, co da się podejść. Idziemy więc ze schroniska Langkofelhütte do Plattkofelhütte (polecam Apfelstrudla z sosem waniliowym!) i atakujemy jakiś szczyt, do którego prowadzą nas znaki, bez większego zastanowienia co to. A był to Plattkofel o wysokości 2,969 metrów. Szczególnie łatwo nie jest, bo kamienie, wysoko i takie trochę wytyczanie po nich trasy na #yolo, no ale:
No i tak, mogę to powiedzieć. Nie podobało mi się w Dolomitach na rowerze (szosowym). Może to kwestia tego, że od bardzo dawna już nie mieliśmy stacjonarnych wakacji z klepaniem pętli szosowych. Może to bikepacking wyzwala w człowieku jakieś pragnienie przygody. A może po prostu obecnie ważniejsze jest dla nas patrzenie na ładne widoki i spokojne maszerowanie zamiast naginania się wśród samochodów i motocykli na drogach. Może to ten cały rok 2020, który męczy jak żaden inny…
Jedno jest pewne: Dolomity widokowo są wspaniałe, a organizacyjnie jest to raj. Myśl o tym, że gdy następnym razem będę się tam wybierał, to nie muszę pakować roweru i 15kg różnych szpejów jara mnie bardzo. A jeszcze bardziej fakt, że kiedyś będzie można znowu podlecić tam taniem samolotem i podjechać wynajętym autem, zamiast siedzieć w swoim przez 30 godzin.