Do pomysłu obrania Majorki, jako celu wiosennego wyjazdu kolarskiego, podchodziłem sceptycznie. Nie to żeby wylot na ciepłą, śródziemnomorską wyspę w dniu, w którym samoloty z Modlina są opóźnione, przez zamrożone skrzydła mógł być zły – po prostu uważałem, że wiele innych celów byłoby lepsze. No bo Majorka? Majorka jest jak Calpe. Majorka jest Gassami kolarskich zgrupowań. To miejsce niesamowicie oklepane i tak oczywiste, że mówiąc komuś o planowanym tam wyjeździe, pierwszą odpowiedzią jest: „Ty też?!”. W głębi duszy chciałbym być kolarskim nonkonformistą. Kilkanaście lat korporacyjnej pracy sprawia, że przynajmniej jeśli chodzi o hobby, wolałbym robić coś, choćby minimalnie oryginalnego. Ale przecież w każdym miejscu da się znaleźć coś „alternatywnego”, prawda? Jak bardzo się myliłem, zrozumiałem już pierwszego dnia.

 

Majorka nie jest mała – to największa wyspa Hiszpanii. Jej powierzchnia jest większa niż Teneryfy i Gran Canarii łącznie.

 

 

Czy Majorka jest droga? Cóż, jeden rabin powie, że tak – inny, że nie. To oczywiście zależy czego oczekujemy. Za bilety płacimy około 450zł w dwie strony za osobę, sekcja Krakowska płaci stówkę mniej. Do tego oczywiście rower Ryanairem, czyli plus 120 euro. Nie cierpię, gdy mój sprzęt podróżuje drożej niż ja. Alternatywą jest wynajęcie roweru na miejscu. Ceny, w zależności od pory roku i miejsca wahają się pomiędzy 90 a 160 euro tygodniowo za karbon na Ultegrze. Nietrudno się domyślić, że w terminie, który wybierzesz, będzie obowiązywała raczej ta druga cena. Jeśli chodzi o wypożyczalnie, jest ich mniej więcej tyle, co kebabowni w Warszawie. Problem w tym, że przypominają one raczej kebabownie w piątkowy wieczór niż środowe przedpołudnie. Stoją w każdej miejscowości, z garażami liczącymi często kilkadziesiąt sztuk… które w dużej mierze są zarezerwowane. Zaklepanie sobie wcześniej sprzętu to rozsądny pomysł.

 

 

 

 

 

Do tego dochodzi koszt transportu. Towarowa taksówka wioząca nas (6 osób, 5 rowerów w walizkach) około 40km z lotniska to prawie 100 euro. Jeśli chodzi o wypożyczenie samochodu, dominuje firma Goldcar, o której powiedzieć można jedno – jest najtańsza. 80% klientów jest zadowolona, bo zapłaciła bardzo mało, reszta spotyka się z różnego rodzaju problemami, wynikającymi głównie z niejasnej współpracy Goldcaru z pośrednikami. Mamy zarezerwowane Doblo (bo wchodzą do niego minimum 3 walizki i 3 osoby) za 181 euro. Nie udaje nam się go zabrać, kończymy z Fordem Fiestą za 300 euro. HINT DNIA: Do Forda Fiesty mieszczą się dwie osoby i dwie, średniej wielkości walizki. Przy odrobinie nielegalu, mieszczą się też 3 osoby i dwie torby Thule RoundTrip Traveler. Ceny sporo wyższe niż na Kanarach, ale jak przystało na Hiszpanów i ich kręte drogi, pełne turystów – bez pełnego ubezpieczenia nie podchodź. Po naszej wizycie, auto wymagało będzie wizyty u blacharza.

 

Selva – miejscowość, w której mieszkamy

Domowy taras śniadaniowy

 

Bilety 350zł, rower 500zł, całkiem niezłe noclegi 700zł (za osobe), do tego jedzenie z Aldika (minimalnie drożej niż u nas) i auto na 2 dni za 50zł (za os.). To sensowne minimum cenowe 10-dniowego pobytu.

 

Za domek na 10 dni płacimy około 4200zł (plus 200 w podatkach i ogrzewaniu, bo jest zimno). 5 pokoi dwuosobowych, dwie łazienki, dobrze wyposażona kuchnia, niezbyt bezpieczny domek na rowery, basen, spore patio i zwierzątka, które drą japę od 4 rano. Z okien widok na zabytkowy kościółek na rynku, oddalony o rzut kamieniem…. no, może oszczepem.
Jest jak zwykle jedno „ale”. Mieszkamy na całkowitym zatyłczu. Jeden, niewielki sklep, jedna, sensowna knajpa, wieczorami można co najwyżej iść popatrzeć na kury, albo zrobić tą samą, 500 metrową pętlę po pustej starówce. Ale to nie przypadek. Miejsce, w którym mieszkamy może być wyśmiewane przez lokalsów oraz kawiarnianych kolarzy, ale to najlepsza miejscówka, jaką udało mi się znaleźć. Z perspektywy czasu uważam, że tylko leżąca ~5km na południe Inca byłaby lepsza.

 

 

Zwiedzenie całej wyspy, obierając za punkt startowy miejscowość Inca, jest możliwe. Wyceniam to na 2 tygodnie intensywnej jazdy. Nie zjedziemy w ten sposób wszystkich dróg, ale odwiedzimy większość sensownych terenów. Rzadko trafiają się miejsca tak bogate w dostępne drogi.

 

Nasza baza leży u podnóża gór, a od wschodniego (Palmy) i zachodniego (Alcudii) wybrzeża dzieli nas około 40km. Jeśli w Was też mieszka mały eksplorator, a nie człowiek deptakowo-knajpiany, mogę z czystym sumieniem polecić taki wybór. Ale co ja będę tłumaczył, spójrzcie jak wyglądała nasza heatmapa (przejechane trasy) po 9 dniach pobytu (jedna z nich powtórzona jest dwukrotnie, to również nie przypadek) – znajdziecie ją na końcu wpisu.

Jeśli śledzicie Team Sky – wiecie, że oni właśnie Alcudię i wschodnie wybrzeże wybierają jako trasy treningowe na grudniowych zgrupowaniach. Jeśli chcecie być jak oni, tutaj macie kilka przykładów jak poprowadzić tracka, prosto od Cycling Friendly: LINK.

Kawa w kawiarni to zazwyczaj 1-2 euro. Doskonała bagietka z szynką od 2 do 8 euro w zależności od miejsca i popularności. Paella w restauracji od 15 do 20 euro za osobę. W oszczędzaniu bardzo pomaga nam siesta, która rozpoczyna się jakoś koło 13, podczas której kupienie czegokolwiek, graniczy z cudem. A akurat wtedy głodni jesteśmy najbardziej. O bagietkę z jamonem poprosić można jednak zawsze. Małe sklepiki ceny mają zaporowe jeśli planujemy robić w nich zakupy obiadowe, ale Lidle i Aldiki ratują sytuację. Jest też oczywiście Decathlon ;-)

 

 

 

Gdyby Gassy były wyspą. Tego, co widzieliśmy na miejscu, nie da się opisać. Żadne z odwiedzonych przeze mnie dotychczas miejsc na świecie nie było tak tłoczne kolarsko i prawdopodobnie nigdy nie będzie. Droga na Górę Kalwarię w pierwszy, słoneczny weekend po srogiej zimie, to kilka kategorii niżej. Grupy liczące od kilku do kilkudziesięciu kolarzy mijają nas co chwilę.

 

Majorkę w zależności od źródła, które czytamy, odwiedza rocznie od 35 000 do 300 000 kolarzy. Nie wiem jaka liczba jest prawdziwa, ale zaokrąglić możemy ją do BARDZO DUŻO.

 

Niezależnie od tego, gdzie jesteśmy. Czy to płaskie, czy góry, czy droga, na której nie spodziewaliśmy się być – nie ma to znaczenia. Każda knajpa ma stojak na rowery (taki porządny, na którym rower wiesza się za siodło), każda kawiarnia oblegana jest przez ludzi na coffee brake’u. Co chwilę mijamy flagę oznaczającą przystanek na kolarskiej trasie lub punkt, który robi za miejsce postojowe dla zorganizowanych grup rowerowych. Tłok jest tu tak duży, że wygląda to wręcz karykaturalnie.
Klasyczne obłożenie stacji

Szczyt sezonu kolarskiego przypada na Majorce pomiędzy lutym, a majem oraz pomiędzy wrześniem i październikiem. Trafiamy tam w kolarskim szczycie-szczytów.

 

Aby temu niesamowitemu zjawisku dodać kolorytu, większość grup jest dość… specyficzna. Nigdy, nigdzie nie widziałem na raz tak wiele ciuchów Raphy i Assosa. Są tu wszyscy, od trenującej młodzieży, przez emerytowanych Niemców, po grupki z nastawieniem wyraźnie turystycznym, również tym wspomaganym elektrycznie. Nigdy nie widziałem też tak dużego nagromadzenia dziewczyn na rowerach szosowych. Myślę, że były dni, w których stanowiły około 30% mijanych osób. To również nie jest przypadek. Jestem w szoku.

 

 

Wiosną Majorka sprawia wrażenie jakby utrzymywała się z kolarzy. Mieszkańcy są tego świadomi i doskonale z tym pogodzeni. Nie licząc jednostkowych przypadków szalonych turystów, ruch samochodowy jest tu prawie jak w Norwegii. Auta zostawiają taki zapas miejsca, że zmieściłby się między nami traktor. Ma to w sumie niewielkie znaczenie, bo w głębi wyspy, poza najbardziej znanymi i polecanymi w poradnikach drogami, ruch jest bardzo znikomy. To jak poruszanie się pomiędzy sadami w okolicach Tarczyna. Na drogach znanych z ulotek bywa z tym gorzej. Jeśli ktoś nie zwiedza wyspy rowerem, robi to autem, a drogi są tutaj główną atrakcją. Momentami bywa to uciążliwe, ale w głowie pozostaje miła myśl, że to jednak kolarz jest tutaj najważniejszym uczestnikiem ruchu.

 

 

Wiele z lokalnych dróg jest tu bardzo wąskich, dwa samochody mają problemy z wyminięciem się. Szczególnie, jeśli przemieszczają się nimi osoby, jadące tam po raz pierwszy. Parokrotnie obserwujemy niebezpieczne sytuacje, w których okazuje się, że rozpędzony kolarz, napotykający stojące za wąskim zakrętem auto, który właśnie przepuszcza kogoś z naprzeciwka, zmienia kolor spodenek na brązowy.

 

Już po drugim dniu porzucam myśl o znalezieniu górki albo miradorka, na którym nie spotkam kolarzy. Są wszędzie, nie tylko w tych najbardziej znanych miejscach.

Jakość dróg oraz ich siatka są równie karykaturalne, co liczba kolarzy. Wielokrotnie odnoszę wrażenie, że zostały one zbudowane tylko po to, aby przyciągnąć żądnych nabijania kolejnych kilometrów kolarzy. Jak inaczej wytłumaczyć idealnie równe serpentyny, wijące się przez wiele kilometrów tylko po to, aby dojechać do niewielkiego kościółka? Wszystko to składa się na myśl, która rodzi się w każdej z naszych głów niezależnie: Majorka to:

 

 

 

 

Lista podjazdów z linkami do Stravy:
Puig Major – 14,2km, 6%
Sa Colobra – 9,5km, 7%
Coll de Soller – 9,8km, 5%
Coll de Femenia – 8,6km, 6%
Coll de sa Batalla – 7.8km, 5%
Coll d’Honor – 6,2km, 6%
Talaia d’Albercutx – 5,5km, 6%
San Salvador – 5,1km, 7%
Puig de Randa – 8,6km, 4%
Port de Valldemossa – 4,9km, 8%
Es Grau – 4km, 6%
Coll de Sa Gramola – 5,3km, 5%
Ermita de Betlem – 5,1km, 5%
Coll d’Orient – 5km, 5%
Galilea – 4,6km, 6%

 

 

 

Większość z nich da się podjechać również alternatywnymi drogami (lub wjechać na górę od drugiej strony) – na liście starałem się ująć najciekawszy, według mnie, wariant. Włączenie trybu kolarskiego eksploratora pozwoli znaleźć lub zbudować dziesiątki innych podobnych wzniesień.

 

Puig Major wznosi się na 1445 m n.p.m. Gdyby tylko kolarska droga nie kończyła się na 834 m n.p.m… albo gdybym był spacerowiczem górskim…

 

Nieco brakuje nam tutaj typowego, kolarskiego sztosu. Czegoś, co się zdobywa, zalicza, odhacza. Czegoś, co można sobie potem wydrukować na koszulce, jak: „zdobyłem Stelvio”. No właśnie, bo Bormio ma swoje Stelvio, Gran Canaria ma swoje Pico de las Nieves, Teneryfa Teide, Norwegia Drogę Trolli, Hawaje wulkan Mauna Kea (kiedyś mam nadzieję podlinkować). Tutaj jest tylko Sa Calobra, którą ciężko uznać jako zdobycz oraz Puig Major (14.2km ze średnim nachyleniem 6%), o którym powiedzieć można tylko tyle, że jest dość długi, bo nawet widoki nie wynagradzają podjazdu. To jednak niekoniecznie wada, szczególnie w połączeniu z punktem o drogach.

 

Zaczynasz przygodę z kolarstwem szosowym? Jedź na Majorkę.

 

Nie ma chyba lepszego miejsca na spędzenie swoich pierwszych, nieco egzotycznych wakacji z szosą niż Majorka. Nie ma też chyba lepszego miejsca, na zabranie swojej drugiej połowy, aby swobodnie rozpoczęła swoją przygodę z rowerem. Nie ma tu ścianek, nie ma sekcji trudnych technicznie, a większość podjazdów to kilka kilometrów ze średnim nachyleniem od 3% do 7%. Trudno będzie tu kogoś permanentnie zniechęcić do jazdy, bo nawet jeśli gór ma się dość, tereny płaskie, lub raczej „płaskie” (ten tysiąc przewyższenia na 100km prawie zawsze się zbiera), występują w takich ilościach, że można jeździć po nich bez końca. Co więcej, po raz pierwszy w swojej historii stwierdziłem, że na płaskim jest tu ładniej niż w górach. Nie wyobrażałem sobie wcześniej takiej sytuacji. To taka mała Toskania: pola, miasteczka, pagórki, sady. Tylko w wietrze nadzieja – potrafi solidnie zmęczyć, jeśli trafimy na jego pechowy kierunek (a raczej zwrot) na podjeździe.

 

 

To miejsce jest wspaniałe i mówię to z niemałym bólem. Ciężko mi przyznać, że coś tak mainstreamowego i popularnego jest tak fajne – obiektywnie. Jeśli tak jak ja reprezentujecie grupę osób, która jest zawiedziona, gdy po wakacjach kolana nie telepią się na boki, a ortopeda widząc je i słuchając, co robiliśmy, nie popełnia seppuku – możecie czuć niedosyt, ale jeśli należycie raczej to tej grupy „normalnych” – będzie to dla Was wybór, którego na 100% nie pożałujecie. Majorka to miejsce idealne dla kolarza Mazowieckiego, pragnącego wprowadzić się w tajniki zgrupowań kolarskich, dla osób początkujących, dla tych z rozpisanymi treningami i turystów, którzy chcą zrelaksować się na elektryku. Szkoda, że nie czuję się członkiem żadnej z nich. Po ponad 1200km na wyspie, moje nogi są zmęczone, ale nie czuję żadnego bólu. Na Kanarach było inaczej – tam szukaliśmy sobie po tygodniu nowych stawów na Allegro.

 

 

 

Majorka – gdzie bywać, co podjeżdżać?

Przed Wami subiektywna lista miejsc, których podczas pobytu nie powinniście ominąć. Lista miejsc, po odwiedzeniu, których powiecie: „nienawidzę tego gościa, co mi to wszystko kazał podjeżdżać… ale nie żałuję”.

 

 

Gran Canaria jest ładniejsza, ale swoją przygodę z kolarstwem wolałabym rozpocząć na Majorce.

Panda

 

 

Sa Calobra. Mówisz Majorka – myślisz Sa Colobra. Wpisz w Googlach cokolwiek o Majorce, Sa Calobra wyskoczy pewnie jako pierwsza. Mało tego, szukasz listy najciekawszych dróg świata. Sa Calobra pewnie na niej będzie. Żaden tekst o wyspie nie będzie bez tego podjazdu kompletny, więc miejmy to za sobą. Niestety, im dłużej o niej myślę, tym bardziej nie wiem, co napisać. Jest z nią trochę jak z Drogą Atlantycką, o której pisałem przy okazji tekstu o Norwegii. Nazywa się to chyba Syndrom Paryski. Moje oczekiwania przerastają rzeczywistość.

 

 

 

Rzeczywistość, której oczywiście zarzucić nic nie można, bo sama droga jest rewelacyjna: tak wielu zakrętów, ułożonych w różnych kierunkach i rozłożonych z pozoru tak losowa, nie widuje się często. Nietypowość pokazuje już sam szczyt, na którym znajduje się zakręt o 270 stopni – tak, wykonujemy 3/4 pełnego obrotu. Technicznie, jest to droga donikąd. Na dole znajduje się kilka kawiarni, w których ceny osiągają zabójczy poziom (bagietka z szynką 7,70eur), nawet w tych z pozoru kolarskich. Jest też niewielki, pieszy tunel prowadzący do plaży oraz niezły widok na klify. Całą drogę powrotną (bo wrócić trzeba tak samo) towarzyszy nam myśl: po co ktoś to zbudował. Czemu więc pojawiają mi się w głowie mieszane uczucia? Cóż, główną atrakcją jest tu jednak asfalt oraz widok na wijącą się w dole drogę. Jak przystało również na jedną z głównych atrakcji turystycznych wyspy, nie brakuje tu samochodów oraz autobusów. Jeśli planujecie pokonać Sa Calobrę, celujcie poza godzinami szczytu.

 

90% dochodu wyspy pochodzi z turystyki..

 

Dla nas zjazd to trochę udręka – rower jest jednak zdecydowanie szybszy niż samochód. Szczególnie taki kierowany przez turystę, który co chwilę zwalnia, aby obejrzeć widoki, a w najgorszym przypadku, zatrzymuje się na fotkę. Rozpisywanie się o drodze do Sa Calobra nie ma sensu. Tak czy siak ją przejedziesz podczas pobytu na wyspie, a moje sceptyczne nastawienie do niej nie pasuje tutaj. To tak jakbym pisał, że Stelvio jest nieco przereklamowane, a natłok motocyklistów odbiera sporą część frajdy. Ktoś wjedzie o nieco bardziej „szczęśliwej” porze dnia i stwierdzi, że jestem jakiś głupi… chociaż oczywiście wszyscy wiemy, że południowa cześć Gavii zjada Stelvio na śniadanie.

 

 

Formentor. Proszę Państwa, mamy to. Oto sztos sztosów. Jedyne miejsce, które odwiedziliśmy dwukrotnie. Cały dzień spędziliśmy, aby powtórzyć wizytę w tym samym miejscu. Było kurde warto. Gdybym miał na wyspie spędzić z rowerem tylko jeden dzień, pojechałbym właśnie tam. Półwysep Formentor składa się tak naprawdę z 3 głównych elementów i w zasadzie tylko na pierwszym z nich udziela się nieco kolarski i samochodowy tłok.

 

 

Etap pierwszy: pojazd z Port de Pollenca
Tu tutaj ciągnie się sznurek kolarzy, przeplatanych nieco zirytowanymi, ale pogodzonymi z tym smutnym faktem turystami samochodowymi. Jadą niczym po Puławskiej od strony Mordoru o 17.30 we wtorek. Niby szczęśliwi, że kierują się do pięknego miejsca jakim jest dom, ale jednak frustracja i porzucone nadzieje na jakiekolwiek przyspieszenie sprawiają, że droga jest ciężka.

 

 

Na końcu czeka na nich spacer po kamiennym deptaku, który prowadzi na cypel, z którego rozpościera się panorama klifów wpadających wprost do Morza Śródziemnego… jeśli oczywiście uda im się zaparkować na niewielkim parkingu przejętnym przez kolarzy, czekających na swoich wolniejszych znajomych. Widok jest wspaniały i gdzieś z tyłu głowy pojawiają się smutne myśli, że to dopiero początek, a najlepsze już widzieliśmy. No bo co może być lepszego? Otóż może (morze). Formentor zaprojektowany został przez mistrza budowania napięcia. Widoki, jak na stosunkowo niewielką wysokość zaczynają się od mocnego 7/10, a potem są już tylko lepsze.

 

 

Etap drugi: bunkry są i wiadomo jak jest

Dostrzegamy bowiem, w niewielkiej odległości, zabudowanie na czubku pobliskiego szczytu – idzie do niego asfaltowa droga, jakości różnej, ale nie ma to znaczenia. Przegapiłem ją podczas rysowania trasy na Stravie. Tak samo jak pewnie 86% kolarzy będących na szczycie, który odwiedzaliśmy przed chwilę. Nie wjeżdżają tu samochody, a mijane rowery policzyć można na palcach jednej ręki. Na szczycie (tym razem faktycznym szczycie) znajdują się opustoszałe zabudowania, przypominające nieco hotel z Azorów (LINK), choć oczywiście w 50 razy biedniejszej skali. Jest jednak kamienny chodniczek prowadzący na wieżyczkę, na którą to prowadzi coś na kształt drabiny. Zrzucamy więc buty z nóg i boso (…a takie miałem ładne skarpetki) rozpoczynamy wspinaczkę. Myślę, że kilka centymetrów więcej w barach i operacja mogłaby się nie udać.

 

Kurde blaszka, ale jest ładnie…

 

 

 

Nieco szalenie dostajemy się na górę ku uciesze okolicznych osób. Nie wiem, czemu ich to śmieszny – to my wchodzimy w kaskach, nie oni. To, co ujawnia się na górze, jest dokładnie tym, co chciałem zobaczyć podczas jednej z pieszych wycieczek. Wycieczek, które zaplanowałem, bo Majorka jest wyspą, na której turystyka „górska” sprawia pewnie taką samą radość jak kolarska, ale które nigdy nie doszły do skutku. Bo gdy do wyboru jest rower i spacer, wybieram póki co rower (czego często potem żałuję).

 

 

Chodzi tu o panoramę, z której widok w każdym z kierunków nie przesłonięty jest niczym. Widzimy szczyty, morze, zatoki, wysepki, drogi – wszystko to, co chciałbym zobaczyć wdrapując się butami na 1400 metrów, ale niestety troszkę gorsze. Taki substytut w zupełności mi jednak wystarcza. Spędzamy tam trochę czasu. Nie wiem jak dużo, ale pokonanie 100km zajmuje nam wtedy prawie cały dzień. Non, Je ne regrette rien!

 

 

Etap trzeci: koniec
Rozpoczynamy zjazd w kierunku północno-wschodniego skraju wyspy. Wicher podczas obydwu przejazdów wieje tak, że cześć kolarzy zjeżdża z jedną nogą wypiętą. Mijamy panią, którą dość nieszczęśliwie wiatr wpycha do rowu, ale wychodzi z niego z uśmiechem. To jeden z tych zjazdów, na których czujesz, że idealny asfalt wpadnie za chwilę wprost do morza.

 

 

Myślę, że spokojnie możemy tu mówić o czołówce światowych dróg.

 

 

Mija się zatoki, tunel, serpentyny, las, plaże, formacje skalne, i ścieżki ze schodami dla samobójców, na których centymetry dzielą Cię od niczym niezabezpieczonego, swobodnego lotu w dół przez kilkadziesiąt metrów. Jest pięknie, a znajdująca się na końcu latarnia morska, poprzedzona paroma asfaltowymi „patelniami”, tylko dopełnia wrażeń. Jest trochę jak na słynnym, nieprzejezdnym już GC-200 na Gran Canarii i podobnie jak na nim, na końcu trzeba zawrócić, ale to nawet lepiej – jest super. Polecam. Gdyby tylko nie ten wiatr, który na podjazdach zawraca, a na zjazdach próbuje zabić…

 

 

 

Randa. Południe wyspy jest względnie płaskie. Jakieś metry w pionie lecą, pojawiają się niewielkie pagórki, ale określiłbym to ukształtowaniem jak okolice Łodzi. Tak jest na większości południa, z kilkoma, dla mnie niewytłumaczalnymi wyjątkami. Otóż, przez większość czasu spędzanego na pokonywaniu płaskich, lecz bardzo urokliwych dróg, gdzieś w oddali widać dwa lub trzy pagórki. Takie zupełnie bez sensu jak Kopiec Kościuszki w Krakowie, tylko zdecydowanie większe. Pierwszym z nich jest Randa. Gdzieś, pośrodku niczego, po zjechaniu z głównej drogi znajduje się restauracja, a w niej dziesiątki kolarzy. Oznacz to tylko jedno – jesteśmy przy kolejnym punkcie obowiązkowym. Kilka serpentyn dalej, przejechanych w sznureczku kolarzy, znajdujemy się na 545m.n.p.m. Na szczycie znowu kolarze, tym razem wszyscy ustawiają się w rządku i strzelają fotki obok hotelu o pięknej nazwie: Santuari de Cura. Jest ku temu powód – gładkie tereny dookoła kopczyka są doskonale widoczne. Zaczynamy się jednak zastanawiać, czy jest sens kierować się na drugi z kopców, który przecież będzie taki sami. Nie jest, a ominięcie go, byłoby wielki błędem.

 

 

San Salvador. Należy prawdopodobnie do TOP3 podjechanych przez nas miejsc. Góra jest jeszcze większa, zakrętów jest dużo więcej, a podgląd trasy na mapie WAHOO, równie dobrze mógłby być podglądem legendarnego, alpejskiego pojazdu. Osobie, która wymyśliła, że na ten szczyt, na którym znajduje się w sumie tylko krzyż, duży Dżizus i jakiś budynek, należy jakimś cudem upchnąć asfalt, należą się wielkie brawa. Widok jest tu jeszcze lepsze niż z Randy, a ilość zakrętów na metr przekracza granice przyzwoitości.

 

Nie sposób przegapić tego podjazdu – nawet z daleka

 

 

 

 

Jak to się stało, że w kolarskich poradnikach nie mówi się o tym miejscu – nie wiem, ale według mnie, jest to obowiązek. Szkoda tylko, że był to jedyny dzień, w którym zapomniałem ze sobą aparatu. To znaczy technicznie nie zapomniałem, ale wożenie aparatu bez baterii, mija się nieco z celem. Gdybym miał powtórzyć jeszcze raz którąś z tras, byłby to właśnie Salvador, ale tym razem z odpowiednim sprzętem na plecach. Zabawny jest też zjazd, który sprawia wrażenie, jakby długą i prostą końcówką, chciał sprawić, że ilość zmian kierunku jazdy w przeliczeniu na minutę zaczyna wyglądać rozsądnie. Przypomina ona Dług Prostą Popradzka (czyli moje autorskie określenie na zjazd ze Smokovca do Popradu na Słowacji) – 70km/h wpada tutaj lekko, a doświadczony kolarz osiągnąłby je z zamkniętymi oczami (i przeżył, ale nie próbujcie).

 

 

 

Stolicy Majorki nie mogło zabraknąć w zestawieniu. Nam wystarcza około 3 godzin spaceru, aby potwierdzić fakt, że zwiedzanie miast to atrakcja nie dla nas. Pisałem o tym całkiem niedawno, przy okazji wizyty w Barcelonie (link). Palma jest ładnym miastem, ma port, wąskie uliczki, plaże, dużo drogich sklepów i trochę tańszych, masę wypożyczalni rowerów, knajp… i ludzi.

 

 

Jak nietrudno się domyślić, turystów tutaj bez liku. Chciałbym o mieście napisać coś więcej, ale jako upośledzonych turystów pokolenia X (chyba), najbardziej cieszy nas sklep ze śmiesznymi koszulkami oraz weekendowy targ, na którym kupujemy sobie „świeże czipsy” oraz pizzę z pieca – 3 euro za każde z nich. Chętni znajdą tam też stoiska nieskończonej długości, na których przebierać można na przykład pomiędzy dziesiątkami rodzajów oliwek.

 

Prawie połowa ludności Majorki mieszka w Palmie.

W Palmie wypatruję dwie górki, z których potencjalny widok na miasto może być niezły. Pierwszy to „zameczek” Castell de Bellver, do którego przyjeżdżają autobusy z niemieckimi emerytami, drugim jest Mirador de Na Burguesa, który dostrzegam cudem i dostaję się na niego jadąc „na azymut”. To prawdopodobnie jeden z cięższych podjazdów, gdyż nawierzchnia pozostawia wiele do życzenia, a nachylenie sprawia, że chyba pierwszy raz podczas pobytu na wyspie doceniam swoje 36/28. Widok z góry oraz świadomość, że nie ma w okolicy żadnego kolarza rekompensuje nieco te chwile zmęczenia.

 

 

 

W Palmie rozpoczyna się również ścieżka rowerowa wzdłuż wybrzeża i plaż, która ciągnie się kilometrami. Przypomina momentami klasyczne, kontynentalne promenady, o których pisałem przy okazji wizyty w Cambrills (link). Manewrowanie po nich rowerem szosowym, wymaga oczywiście nieco szaleństwa oraz umiejętności technicznych, ale uważam, że jeśli nie planujemy pokonać jej z buta, warto zwiedzić przynajmniej kilka kilometrów jadąc między piachem, a sklepami oraz hotelami.

 

 

Jeśli chodzi o samo miasto, jest OK, ale zdecydowanie lepiej odwiedzić praktycznie dowolne z innych miasteczek. Mogę chyba powiedzieć, że nigdy, nigdzie nie widziałem takiego nagromadzenia ładnych zabudowań, jak na Majorce. Wiele miasteczek wygląda tutaj w ciągu dnia jak wymarłe, z kilkoma knajpkami przejętymi przez kolarzy lub starszych panów grających w karty. Każde z nich ma swój kościółek, główny placyk i bardzo wąskie dróżki, po których jednak nikt się nie przemieszcza.

 

 

Od czasu, do czasu trafi się perełka na przykład w postaci nieczynnej już areny do Corridy lub placu przeszkód, na którym kilkulatkowie ćwiczą szorowanie kolanem o asfalt na motocyklach. Chciałbym wymienić tu trochę przykładów takich miejscowości, ale nie ma to sensu. Na każdej przejażdżce traficie przynajmniej na kilka z nich. Prawie każde podoba mi się bardziej niż Palma… ale ja jestem dziwny. Nie sugerujcie się tym – jeśli turyści Wam nie przeszkadzają, stolica wyspy też jest super, a jeśli szukacie czegoś pomiędzy, odwiedzić można na przykład miejscowość Pollenca i wdrapać się po tamtejszych, całkiem pokaźnych schodach.

 

Będąc w Palmie, szanujący się kolarz powinien odwiedzić jeszcze dwa inne miejsca (poza oczywiście Decathlonem ;) )

 

 

Raphę jako fenomen i pewnego rodzaju wyznacznika designerskiego staram się odwiedzić zawsze. To takie miejsce, w którym jest skromnie i ładnie. Niewiele wcześniej odwiedziliśmy ją w Berlinie (link), a zimą w San Francisco (link). Sensownych promocji nie ma, więc jako ludzie-cebule wychodzimy jedynie z czapeczką z napisem Mallorca. Sam lokal jest całkiem spory, a na środku znajduje się przeszklony stół, zamykający trójwymiarową mapę topograficzną północy wyspy
(czyli tej części z górami).

 

 

Dla samotnych, organizowane są również z tego miejsca zorganizowane przejażdżki szosowe, jeśli więc jesteś w mieście sam, to dobry punkt zaczepienie.

 

 

Prowadzona i założona ze 3 miesiące wcześniej przez Polaka kawiarnia, serwis oraz wypożyczalnia rowerów szosowych (Treki SL6). Jeśli pamięć mnie nie myli, przeczytać mogliście o niej niedawno w magazynie SZOSA. Kawiarnia jak kawiarnia – ładna, nieco minimalistyczna, troszkę z boku – kolejny dobry punkt zaczepienia dla znalezienia bratnich, kolarskich dusz.

 

To, co wyróżnia ją spośród wielu innych, fajnych, kolarskich miejscówek to imponujący zbór rowerowych plakatów. Jak dla mnie, spokojnie mogłyby wisieć na zamkniętej wystawie kosztującej 3,50eur (chwilę myślałem nad ceną). Świetny kawałek historii i pokaz polskiej szkoły plakatu. To lepsze niż mobilna wystawa Tour de Pologne za milion, za skrytykowanie której, spotkało mnie trochę nieprzyjemności ze strony organizatora (link). Zdecydowanie warto zobaczyć – gdybym miał którykolwiek z nich, wisiałbym w głównym miejscu mieszkania, oprawiony w ramkę. Jest tam oczywiście również odbicie na mirador, knajpka i skałka na którą można wejść i podziwiać widok.

 

 

Mniejszy brat przylądka Formentor. Przyznaję się: nie udało mi się na niego wjechać przez brak czasu oraz błędy logistyczne (dokładniej mówiąc: związane z pozimową formą oraz zapasem siły w nogach, ale „logistyczne” brzmi lepiej). Udała się na niego reprezentacja w postaci Pandy i potwierdza – warto. Nawet pomimo faktu, ze końcowe dwa kilometry są zajęte przez wojsko, przez co niedostępne dla zwykłego zjadacza chleba. Jeśli lubicie drogi przy morzu, punkt obowiązkowy… podobno.

 

 

 

Podjazd do Arta od wschodniej strony (droga Ma-12) przypomina nieco podjazd od Harrachova na Polanę Jakuszycką – długi, szeroki i nigdy się nie kończy. Wybierzcie sobie inny. Tego dnia wieje nam w twarz, boję się, że zostaniemy na nim już na zawsze. Z Arty rozpoczyna się trasa, którą znaleźliśmy nieco przypadkiem. Podjazd pod Ermita de Betlem, który rozpoczyna się za świetnie wyglądającą, lokalną knajpą, pełną bogatych Niemców. To nieco dziwne, bo ceny są rozsądne, a talerze pełne jedzenia, za które tego dnia mógłbym zabić. Miejsce szybko jednak opuszczamy, gdy po 10 minutach w dalszym ciągu nie zjawia się kelner – może to przez naszą niezbyt pasującą stylówę.

 

 

Chciałbym tam jednak wrócić… Szczególnie, że dalej znajduje się miejsce, którego istnienia znowu nie da się sensownie wytłumaczyć. Kręty i niezbyt stromy podjazd, pełen kóz samobójczyń, za którym zaczyna się, zdecydowanie bardzo kręty zjazd. Zjazd świetny o tyle, że sporą jego część widać z góry, co nie zdarza się tutaj często – drzewa robią swoje. To miejsce pomijane przez kolarzy, na kilku kilometrach spotykamy maksymalnie kilkunastu ;-) Droga urywa się i trzeba wrócić tą samą, ale zdecydowanie warto. Żeby było ciekawiej, zjazd kończy się 100 metrową prostą, która wpada wprost w otwarte drzwi kościoła, a dalej w… szopkę z Jezuskiem. Jeśli Wasze hamulce nie dadzą rady, duża szansa, że zaparkujecie właśnie w niej. Zjazd, mimo że krótki, trafia chyba w TOP5 wyspy.

 

 

Soller to portowa miejscowość na północy wyspy. Nieco odcięta od świata przez otaczające ją góry – aby ją zdobyć, pokonać należy minimum kilkaset metrów podjazdów, w tym szczególnie ciekawy, drogą MA-11A, która jak wiele dróg tutaj, ma nieprzyzwoitą ilość nawrotek. Samo miasto dzieli się na część portową – przypominającą trochę Monako lub Genuę oraz część główną, czyli klasyczne majorkańskie miasteczko.

 

 

To, co najbardziej niezwykłe, to że obie części skomunikowane są kilkukilometrowym odcinkiem połączonym… tramwajem. Przeciskający się ciasnymi, pagórkowatymi uliczkami, przypomina trochę San Francisco (albo Lizbonę).

 

 

Puig Major. W Soller również zaczyna się największy podjazd wyspy – Puig Major. Podjazd, który oczywiście wart jest przejechania, ale głównie dlatego, że jest największy. Droga jest długa i szeroka, z widokami ładnymi, ale niewyróżniającymi się w skali wyspy.

 

 

A dokładniej zachodnia część gór Serra de Tramuntana. Dróg nad Palmą jest sporo, a jak przystało na północ – wszystkie górzyste. Górskie drogi są niezłe, ale w obrębie wyspy nie różnią się specjalnie pomiędzy sobą. Kolarzy jest sporo, asfalty dobre, widoki zacne. Idealne na szybki wyskok treningowy z miasta. Dwie z nich zasługują jednak na specjalne wspomnienie – szczególnie, że da się je ogarnąć jedną pętlą z miasta. To północna droga wzdłuż wybrzeża oraz podjazd pod Es Grau. Podjazd ten nazwałbym sztosem, ale w tekście padło już tak wiele przykładów dróg szalenie pokręconych, że staje się to nudne. To kolejny z nich, na którym ilość nawrotek napawa o ból głowy, a pokonując je, człowiek odnosi wrażenie, że wpadł w niekończącą się pętlę podjeżdżania lub zjeżdżania.

 

 

Druga z nich to ciągnąca się wzdłuż północnego wybrzeża MA-10, ale w tym przypadku chodzi konkretnie o fragment pomiędzy Estellencs a Banyalbufar. Położona na wysokości około 300 metrów nad poziomem morza i wijąca się po zboczach gór, zapewnia niezapomniane wrażenie. Wybrzeże przypomina nieco skrzyżowanie tego na Azorach z Kanaryjskim. Jest imponująco, a pojawiające się od czasu do czasu dodatki, jak wieżyczka widokowa, tunel, czy serpentyna sprawiają, że dobre, staje się jeszcze lepsze. Problemem są tu tylko samochody, którymi turyści przemieszczają się zgodnie z zaleceniami swoich przewodników. W dalszym ciągu ruch uważałbym za śmiesznie mały, ale w kontekście tej wyspy, nawet mały ruch jest ruchem sporym. Człowiek szybko przyzwyczaja się do dobrego.

 

Szukałem ciekawostki, którą podczas pobytu w tych górach zaskoczysz kumpli, znalazłem: jeśli szukasz żaby Alytes muletensis to jest to jedyne miejsce na świecie, w którym możesz ją znaleźć.

 

Przy odrobinie szczęścia, po zapuszczeniu się wgłąb miasteczek, napotkać możemy prawdziwe perełki. Tak jak w miejscowości Galileo, gdy po odbiciu z głównej drogi trafiamy na ścianki dochodzące nachyleniami do 20%. To chyba jedyny moment, w którym na wyspie musiałem się poddać i zejść z roweru. Śliska nawierzchnia w wilgotny poranek okazała się niezdobywalna przy mojej przyczepności.

 

Odrobina szczęścia potrzebna jest to znalezienia miejsc wyjątkowych niekoniecznie kolarsko, a po prostu takich, na których przyjemnie stanąć na batona. Prawdopodobnie żadne z nich nie będzie puste, ale np. na latarni morskiej przy osiedlu George Sand w okolicach Son Ferrandell spotykam tylko dwie osoby, spożywające aktualnie kanapkę i delektujące się na oko 200-stopniową, odsłoniętą panoramą morza. Postanawiam im nie przeszkadzać – znalezienie miejsca, w którym można przez chwilę posiedzieć samotnie graniczy tutaj z cudem… szczególnie z tak doskonałym widokiem. Może gdybym był górskim spacerowiczem, sprawa wyglądałaby inaczej. Patrząc po ilości dostępnych tutaj szlaków i tego jak wyglądają zdjęcia sferyczne na Google Street View, czasem rozważam nawet zostawienie roweru w domu. Myśl szybko na szczęście mija.

 

 

Absolutną przeciwnością tych tras są drogi południa wyspy. Niekończące się drogi, puste i widoczne po horyzont, przypominają trochę te z Nevady (link). Esencją tego jest Ma-6014, która przeplatana od czasu do czasu zjazdami do nadmorskich miasteczek, sprawia wrażenie, jakbyśmy przenieśli się na zupełnie inny kontynent. Kolarzy jest zauważalnie mniej, cywilizacji również, a rozciąganie się wszystkiego na sporych odcinkach, potęguje jeszcze to doznanie. To miła odmiana – krótka wizyta pozwala poczuć się jak w zupełnie nowym miejscu.

 

 

Czy Majorka jest OK?

 

 

Majorka to przeciwieństwo Azorów, o których pisaliśmy w zeszłym roku. To było miejsce, z którego 10% kolarzy wróciłoby z poczuciem, że zobaczyli jedno z najlepszych miejsc świata, 90% narzekałoby na to, że było zupełnie nierowerowe. Tutaj jest odwrotnie – Majorka to wyspa prawie dla każdego. Do kolarskiego wyboru jest wszystko: płasko, pagórki, spore podjazdy. Do tego perfekcyjna infrastruktura drogowa, której próżno szukać gdziekolwiek indziej i poczucie, że wszystko tu stworzone jest dla kolarzy. To z jednej strony bardzo miłe i pozwala bezstresowo odpocząć, z drugiej jednak – trochę jak wakacje all-inclusive zamiast własnoręcznie zaprojektowanych. Jeśli pragniesz zdobywać nowe miejsca, jeździć tam, gdzie nie ma innych kolarzy, odnaleźć ciszę i poszukać swojego wewnętrznego „ja” – to nie jest to miejsce. Jeśli jednak chcesz pojechać na wakacje, dobrze się bawić, trafiłeś idealnie. Zarówno dla prosa wykonującego treningi, jak i dla amatora zaczynającego przygodę z szosą Majorka jest odpowiednim wyborem. Odważę się na stwierdzenie, że 96% z Was nie pożałuje tej decyzji.

Ja jestem zawiedzony. Liczyłem na to, że tak mainstreamowe i oczywiste miejsce będzie przereklamowane i zupełnie mi się nie spodoba. Tak nie jest. Może i widokowo podobało mi się mniej niż na Teneryfie lub Gran Canaria, ale gdzie indziej można klepać setki, a może nawet tysiące kilometrów bez zbędnego powtarzania tych samych fragmentów?

Wątpię, abym kiedykolwiek tam wrócił, ale pozostało mi to miłe uczucie, że mimo jeżdżenia całkiem sporo, wiele miejsc przegapiłem. Z bólem serca przyznaję Majorce dużą okejkę. Robię to wbrew sobie i swoim przekonaniom. Jest na niej po prostu fajnie… Dobrze, że chociaż wiatr wieje i jest dzięki temu na co narzekać. No i ten cień szansy, na nieco gorszą pogodę, bo koniec-końców, nie są to jednak Kanary…

 

Tak wygląda moje 9 dni jeżdżenia i 1200km