– Proszę mi powiedzieć, jaki był dla Pana sezon treningowy 2024 i czego pan sobie życzy w 2025?
– Wspaniały to był sezon, nie zapomnę go nigdy. A czego sobie życzę w sezonie 2025? Tego samego co w 2024.
– Trochę konkretniej.
– Dużo spałem, dużo grałem w Candy Crush Saga, bo bardzo to lubię, dużo siedziałem na kanapie i martwy w środku patrzyłem w ścianę po pracy.
Ten dialog, który nigdy się nie wydarzył (choć mógłby), ładnie prezentuje moją aktualną dyspozycję fizyczną. Nie wiem, czy wiecie, ale dużą część rozmów przedstartowych – niezależnie, czy są to wyścigi, długie przejażdżki, wspólne treningi, czy nawet brevery, jak w tym przypadku – poprzedzają rozmowy o braku formy i nieprzygotowaniu. To tradycja, którą wynosimy jeszcze ze szkoły:
Zbieramy się w mniejsze grupy i każdy kolejno mówi, jak bardzo się nie uczył i jak bardzo obleje najbliższy egzamin. Taka rozmowa się kończy, wchodzicie wszyscy na salę, chwytasz długopis i próbujesz coś napisać, ale nie da się, bo nie rozumiesz nawet pytań. Rozglądasz się pustym wzrokiem dookoła, a wszyscy dookoła, jak w transie, piszą jakby byli protokolantami w sądzie. Wiesz wtedy, w jakim miejscu ciała znajdujesz się i jakiego koloru owa część ciała jest (zapraszam do wpisu o Ugandzie).
W amatorskim kolarskie jest podobnie. Nikt nie ma formy, a jednak każdy stoi na starcie długiego na 211km brevetu po górach. Brevet to taki wyścig, tylko bez ścigania – tłumaczę, ponieważ w życiu w czymś takim nie brałem udziału. Tym razem również nie planowałem. I jak to śpiewał pan Zenek: „Jak do tego doszło – nie wiem”. Gdybym jednak miał wskazać powody: w tytule była Kotlina Kłodzka, a RideWithGPS pokazał mi dane w stopach i milach, więc je zignorowałem. A o Kotlinie napisałem już wszystko, co się dało: raz porządnie i kompleksowo, raz po łepkach, żeby blog żył. No i był jeszcze jeden powód: uznałem, że jeśli jestem w stanie okrążyć rowerem Kotlinę, to niczego więcej od swojej formy nie oczekuję. A dodam tu tylko, że na rowerze z Barankiem byłem od powrotu z Lesotho (4 miesiące temu) 2 razy i nie oddaliłem się podczas tych jazd znacznie od Warszawy. Mało tego, nie jeździłem w górach na typowo szosowych oponach od… 6lat! Tutaj kończę temat „jak bardzo jestem nieprzygotowany”, choć mógłbym go ciągnąć długo. Obowiązkowy punkt odhaczony. Poza tym, organizatorem jest pan Piko, z którym łączy mnie specjalna więź, o której nawet on nie wie. Zadziwiająco często bowiem znajdujemy się w miejscach, po których dosłownie chwilę wcześniej Paweł się ścigał… i to zupełnie przypadkiem. Tak było w przypadku Maroka, Rwandy, parkouru w Rumunii i pewnie innych miejscach, o których zapomniałem.

Plan mam prosty. Trzymać się Wojtka, który przebieg ma podobny do mnie, a do tego jest chory na Ebolę (prawdopodobnie pisarska hiperbola). To nawet symboliczna przygoda, bo mija właśnie dokładnie 9 lat od kiedy przejechaliśmy razem potworną trasę Mediolan-San Remo. Tak, 9 lat temu robiłem takie same wpisy na bloga i jeździliśmy szosą dłużej, szybciej i lepiej niż teraz. Potem jechaliśmy chyba jeszcze jeden raz po Wzgórzach Strzelińskich w środku pandemii.
Gdy spotykamy się więc po 5 latach, w sobotę, o 7:30, przed pokonaniem 211km i 3200m w pionie, w Ośrodku Sportu i Rekreacji Polanica-Zdrój, mamy do obgadania bardzo wiele tematów. Pierwszym z nich jest: dlaczego w sraczach na Orlenie nie ma wieszaka na kask. Dopiero potem przechodzimy do „jak bardzo nie mam formy”.

Sama jazda nie stresuje mnie zbytnio. Mamy zamiar ukończyć, przeżyć, zachować godność i dobrze się bawić – dokładnie w tej kolejności. Opanowaliśmy już do perfekcji jazdę z głowy i doświadczenia. Młodzi padawani w dalszym ciągu używają węgli oraz mięśni – w naszym przypadku to jednak nie jest skuteczna strategia. Trochę jak mówienie do głupka: „użyj mózgu”. Jak śpiewał kiedyś pewien raper:
Siłę mózgu przeciwstawiam sile muskuł
Szczególnie, że mój carboloading odbył się już w piątkowy wieczór, gdy tylko wysiadłem z auta w Polanicy i dokonałem głębokiego wdechu, więc temat zaliczony. Cała moja uwaga sprowadza się do wyboru spodni: krótkie i nogawki, czy długie. To chyba technika wyniesiona od komandosów (a dokładnie, gdy byliśmy nimi w przedszkolu) – przekierowania. Zamiast skupiać się na trudnościach pokonania trasy, skupiam się na dolnym odzieniu. Tak jak z bolącą głową – wystarczy uderzyć się młotkiem w palec i boląca głowa przestaje być problemem (chyba, jak sprawdzicie – dajcie znać). Jazda w długich spodniach to niestety dla mnie inny sport niż w krótkich – waty gdzieś znikają. Dokonuję jednak wielogodzinnej, dokładnej analizy i biorę spodnie długie. Kluczowym argumentem jest to, że nie trzeba będzie się zastanawiać kiedy założyć, a kiedy ściągnąć nagawki. Albo leniwstwo, że w ogóle trzeba będzie coś robić. Wiem, bo miałem ze sobą 3 pary rękawiczek, na każdą pogodę i wiem ile razy je zmieniłem. W ogóle cały wyjazd należał umysłowo do energooszczędnych. Napisałem tylko do Ani, że jadę, zapytałem gdzie i o której mam być autem, a cała reszta potoczyła się sama. Chodziłem po prostu za ludźmi i robiłem co oni.
Aby lepiej zobrazować problem ubioru wczesną, polską wiosną – przygotowałem specjalną, profesjonalną grafikę:

Jadę tym samym rowerem co zawsze, wszędzie, przez ostatnie 5 lat. Cholerny Factor nie chce się rozpaść cokolwiek bym z nim nie robił: marokańskie taksówki, ugandyjskie busy, etiopskie autobusy i dziesiątki rzutów kartonem pozostawiają na nim co najwyżej delikatne skazy. Od kiedy dostał nowe koła z Dandy Horse z 32mm GP5000 stał się jeszcze bardziej niezastąpiony. Jestem poważnie zawiedziony branżą rowerową. Oto on, w wersji, w której go nie widać, ale widać za to recepcję naszego OSIRu, który równie dobrze mógłby być scenografią w Przystanku Alaska.

Nie mam pojęcia, co mogę napisać o samej trasie. O kotlinie napisałem już chyba wszystko, co się dało, a potem jeszcze trochę. Tym razem, zgodnie z tematem przewodnim, pojawia się jednak motyw zeszłorocznej powodzi, która zasiała w okolicy spustoszenie. Faktycznie, serduszko się łamie mijając Radochów, Stronie, czy Lądek, mimo iż teren został już z grubsza uprzątnięty.

Na starcie spotykam sto milionów znajomych twarzy, których nie widziałem na żywo około dwustu milionów lat. Bardzo podoba mi się idea jazdy, w której nie ma żadnej klasyfikacji. Wymaga ona niezwykłej dokładności i odnalezienia złotego środka. Tam, gdzie nie kończy się jeszcze godność, ale też tam, gdzie nie zaczyna się jeszcze żałość. Nasza grupa z każdym kilometrem staje się coraz mniejsza – czasem nieco rośnie, ale przez większość czasu, od okolic podjazdu za Złotym Stokiem, jedziemy z Wojtkiem sami. Te 12 wspólnych godzin (z czego 2 w bezruchu) pozwalają nam przeanalizować raptem dwie kolarskie przygody, które w życiu wspólnie przeżyliśmy. Z każdym kolejnym podjazdem zaczynam też coraz bardziej wierzyć, że faktycznie w jego płucach towarzyszy nam ebola, a nie katar.
Śniadanie jemy oczywiście jak prawdziwi profesjonaliści. Siedzę wśród ultrasów – oni wiedzą jak ważne jest odpowiednie jedzenie. Według najnowszych badań parówki to podstawa. Przypominam przy okazji, że nie biorę odpowiedzialności za żadne spisane przeze mnie zdanie.

Wiecie dlaczego na pierwszych kilkunastu, a może i kilkudziesięciu kilometrach trasy nie pojawiła się w ostatnich latach ani jedna nowa dziura w asfalcie? Bo nie znalazła dla siebie miejsca. Potem jest już komfortowo, zadziwiająco komfortowo nawet. Może za wyjątkiem drobnych przerw w asfalcie, od czasu do czasu. Obecnie asfalt ten jest pewnie w okolicach Szczecina. Cóż, gdybym chciał jeździć idealnymi asfaltami, pojechałbym do Afryki.
Mam przygotowanych kilka dowcipów, a najbezpieczniejszy z nich brzmi, iż Kłodzko po powodzi nie różni się zbytnio od Kłodzka przed powodzią. Wydaje mi się jednak, że nie wypada ich napisać. Faktem jest jednak, że poza pojedynczymi witrynami sklepów, nie zarejestrowałem widocznych dzisiaj skutków. Wiecie też jednak, że stan budynków w kotlinie traktuję jako jej plus, a nie minus – oczywiście z punktu widzenia turysty. Gdybym tam mieszkał, pisałbym inaczej.

Jednym z zadań na karcie brevetu jest zrobienie zakupów w sklepie pomiędzy 80, a 95 kilometrem, czyli w obszarze najmocniej dotkniętym powodzią – w ramach lokalnego mikrowsparcia. Znajdujemy ten jeden, najbardziej niepozorny z niepozornych sklepów. Wchodzimy do środka i już wiemy. To jest dokładnie to samo uczucie, co gdy w środku Etiopii wchodzisz do jedynego sklepu w wsi, wszystkie oczy skierowane zostają na Ciebie, a Ty absolutnie nie wiesz, co kupić. Kątem oka udaje nam się znaleźć zgrzewkę izotoników. Upewniamy się, czy da się kupić po jednym, ale dalej jakoś tak głupio. Wojtek dobiera Sezamki, które dokończy kilka godzin później, ja biorę kurz z wodą i cukrem, czyli chałwę. Mimo że nie przepadam za nią. Nie mogę jednak znieść rosnącej z każdą sekundą presji, gdy stoję przed ladą i latam oczami po asortymencie. Przez chwilę nawet, telekinetycznie dogadujemy się z Wojtkiem, czy nie wziąć sobie po gazetce, „Kobiecie” na przykład – może ostatnia akurat. Potem jeszcze się okazuje, że nie da się kartą, więc puszczamy pani Blika. Gdyby każdy klient spędzał tam tyle czasu, co my i kupował tyle, co my – pani musiałaby poważnie dokładać do interesu. Ale za to dostajemy od niej pieczątkę do książeczki. Tak, sklep miał swoją pieczątkę. Jestem prawie pewny, że jesteśmy jedynymi uczestnikami, którzy nawet w spożywczaku zdobyli pieczątkę do kart brevetu. Suckers!

Mam jakiś moralny problem z robienie zdjęć po klęskach żywiołowych. Podobnie jak z robieniem zdjęć ludziom w afrykańskich lepiankach… i mam nadzieję, że nikogo nie obraziłem w tym momencie. Wydaje mi się, że granica pomiędzy bieda-turystyką lub pokazywaniem nieszczęść, a dokumentowaniem rzeczywistości jest bardzo cienka. Może zależy od kontekstu.
W tym przypadku jej celem jest pokazanie zniszczeń, a jednocześnie gorące zachęcenie do odwiedzenia rejonu poprzez uświadomienie, że z punktu widzenia turysty, nie ma tu już problemów i warto. Bo warto, kotlinę zawsze warto. Szczególnie, że mimo ogromu zniszczeń, nie jest tak źle, jak sobie to wyobrażałem.


Potem jedziemy jeszcze bardzo długo i nic się nie dzieje. Czasem w górę, czasem w dół. Na Czarnej Górze jeżdżą jeszcze narciarze. Podjazd pod Jodłów jak zwykle jest ciężki. Mamy dużo czasu do kontemplacji tego podjazdu. Dobrze wiemy, że Piko dołożył go tylko po to, aby zabić Wojtka. Ten podjazd w środku lasu, prowadzący do startu bardzo fajnych singli, nie ma żadnego innego uzasadnienia. Z drugiej strony, ciężko byłoby mówić o okrążeniu kotliny, gdyby nie on. Ciężko pewnie byłoby nam odwiedzić ratującą życie Żabkę w Międzylesiu, w której można kupić hotdoga w kolorze spalenizny (taki ficzer, nie bug).
Jak tu przerwać korowód
Biegnij
Jak ledwo staje, to biorą mnie znowu łotry
Jakby mieli, jaki cel istotny
A ja przerwy pragnę, tlenu, błagam o dopływ
Ot zagadka, weź kombinuj
Jak zrobić break na pięć minut
Wożę psich synów, naarce po klubachkole po górkach
Bez żadnej siesty na szluga? No gdzież
Utwór: Andrzej Konieczny, Kacper Krupa i Łona ‧ 2023
Potem kilka zakrętów na podjeździe i o zachodzie słońca meldujemy się w Dolinie Dzikiej Orlicy – wspaniałym miejscu, choć niekoniecznie tego dnia i o tej porze. Temperatura bowiem spada o jakieś 10 stopni i nie zamierza przestać spadać dalej. Do podjazdu na Jagodną/Spaloną mamy około 15 kilometrów. Jadę w bluzie i kamizelce, a w swoim piterku na kierownicy mam ocieplaną trzepotkę. Jestem zbyt leniwy, żeby się przebrać, a jednocześnie zbyt mądry, aby ubierać się przed podjazdem – jadę więc i powolnie zamarzam. Cóż, te 15 kilometrów trwa zdecydowanie dłużej niż się spodziewałem. Wytłumaczenie tego jest bardzo proste i pisał o tym już Einstein w swojej teorii względności. Nie dość, że temperatura wpływa na upływ czasu to prędkość również – szczególnie nasza. Wiadomo że im szybciej, tym wolniej. Dlatego też, jedna nasza minuta jazdy na mrozie to dwie minuty dla obserwatorów znajdujących się poza układem.

Na przykład tych siedzących w drewnianych balach wypełnionych ciepłą wodą i spoglądających na nas wzrokiem, którego określić nie umiem. W takich sytuacjach muszę w głowie zakrzywić nieco postrzeganie świata, aby pozbyć się chęci „w ryj dać, mogę dać”. Wyobrażam sobie więc, że to Czesi mieszkający po drugiej stronie Orlicy (bo tam już są Czechy) robią sobie tutaj bulion z Polaka i powolnie podgrzewają tę wodę. Przy jednej z balii, z głośnika leci jakieś mocne disco-uderzenie. Zastanawiamy się co kieruje człowiekiem, który wybiera nocleg w Dolinie Dzikiej Orlicy, aby moczyć się w wodzie z widokiem na góry, z wtórującą mu głośną rąbanką. Nie znajdujemy odpowiedzi. Ale to nie szkodzi, bo nie znajdujemy też odpowiedzi, na pytanie, które towarzyszy nam chwilę później. Co dwóch typów, którzy prawie nie jeżdżą rowerem, robią na przełęczy Spalona, w środku nocy, z 200 kilometrami w nogach i dlaczego cieszą ryje. Generalnie podczas takich jazd pojawia się wiele pytań i niewiele odpowiedzi. Pierwsze pojawiło się już koło 6:00, gdy powieki poszły do góry i oczom ukazał się las… rowerów. Brzmiało: dlaczego nie idziemy jak ludzie na spacer w góry?
Dodatkowo, widok ludzi mijających nas na rowerze w krótkich spodenkach nie pomaga, szczególnie, gdy termometr pokazuje 3 stopnie, a na poboczu leży śnieg. Przebieram się kilometr przed rozpoczęciem podjazdu, bo już nie daję rady – jak ostatni głupek. Zmieniam też czapkę na zimową, bo owszem, mam ze sobą dwie!

Wobec Schroniska Jagodna żywiliśmy wielkie oczekiwania – w szczególności kulinarne. Dodam tylko, że Jagodna ma szczególne miejsce w moim serduszku, bo to tam nasz pies Racuch dostał swoje imię. Na cześć słynnych racuchów oczywiście.
Nie możemy jednak porzucić naszego flow. Jest duża szansa, że gdybyśmy wtedy siedli w cieple, na ławeczce, z talerzem pełnym racuchów, mielibyśmy zbyt wiele czasu, aby obiektywnie przeanalizować nasze położenie i zakwestionować sens wszystkiego. Wchodzimy, bierzemy pieczątkę i rozpoczynamy 10 kilometrów zjazdu, podczas których cele są dwa: nie zamarznąć i nie zabić się na zakręcie. To drugie byłoby pewnie nieco łatwiejsze, gdybym wziął normalną lampkę, a nie pozycyjną. Do mety pozostaje nam nieco ponad 20 kilometrów. Czuję się nadzwyczaj dobrze. Przynajmniej w tych miejscach, w których się czuję. Jest niepokojąco wiele miejsc, w których się jednak nie czuję nijak. Strategicznie nawet, od czasu do czasu, sikamy przy drodze, aby się upewnić, że wszystko OK. Poniżej zdjęcie Wojtka, pozdrawiającego samego siebie z przeszłości. Chyba z gratulacjami dobrych i rozsądnych decyzji w życiu.

Z punktu „A” do punktu „B” po ciemku, bo zniknął na krótko księżyc
Jedziesz
Grunt, żeby nie utknąć gdzieś pomiędzy
Bo jest ten punkt, co jak przejeżdżasz
To wszystko gaśnie, żadnych kursów, żadnych wezwań
Gdzie cię to trafi, nie wiesz nigdy prawie
Czy w drodze naJasień, czy róg Dąbrowskiego i ŻurawiejSpaloną, Puchaczówkę, Jaworową
Pustka, flauta, niby chwila
A sam zostajesz z pytaniami o bilans
I o ten strach co rośnie w ciszy, strach co by cię chętnie wziął na stronę
No gdyby nie to, że znów za moment
Jedziesz, jedziesz, jedziesz, jedziesz, jedziesz, jedziesz, jedziesz, jedziesz
Utwór: Andrzej Konieczny, Kacper Krupa i Łona ‧ 2023
Na wjeździe do Polanicy stajemy w Delikatesach Centrum, aby odebrać nasz odpowiednik pucharu za bycie dzielnymi kolarzami. W przypadku Wojtka są to papieroski, których nie pali od 2 lat. Wtedy jeszcze nie wie, że tych też nie zapali, a przynajmniej nie z zaciąganiem się, bo wielogodzinna hiperwentylacja na to nie pozwoli. Mój puchar jest kawałek dalej i nazywa się Kebab Maharadża. Kompan straszy mnie jednak proktologiem i odpuszczam odbiór nagrody, czego żałuję do dzisiaj. Ciekawe, że daję się zastraszyć proktologiem człowiekowi, który właśnie kupił papieroski.
Postanawiam odbić to sobie odwiedzając kolejnego dnia, w Warszawie, pod domem, pana Yosufa i jego kebab. Zbroiłem się na ten moment od wielu miesięcy, gdy tylko powstał. Okazało się jednak, że nie zdążyłem. Ślad po nim przepadł.
Kolejnego dnia idę do biura, bo mamy darmowe jedzenia z okazji początku wiosny. Od samego rana, aż do godziny 13:00 akcje firmy spadają – czy mój głód ma z tym coś wspólnego? Na pewno nie. Wszyscy za to przeżywamy poprzygodowy szok. Jeśli istnieje przeciwieństwo przemieszczania się rowerem w nocy przez dolnośląskie przełęcze, jest to przemieszczanie się w godzinach szczytu tramwajem po Warszawie. Jak to mówił przemekzawada.com opisując rajdy samochodowe: „Wszystko w Ciebie napierdala”.
Zdjęcia
Poniżej trochę zdjęć z trasy, aby zachęcić do odwiedzenia regionu:
Artystyczny epilog.
Kolega Wojtek robi zdjęcia. Często odpowiada mi na głupie pytania. Zazwyczaj pytam go „jaki sens ma ten aparat <<tu wstaw jakąś nowość>>”, on mi wtedy tłumaczy dlaczego Fuji jest najlepszy. Bardzo mi się to podoba, bo sam mam Fuji, mimo że jeszcze 5 lat temu, tam w środku, w Maćku, się z niego śmiałem, że jeździ na rowerze ze stałym obiektywem, zamiast mieć coś małego z zoomem. Wojtek się na tym zna bo zdjęcia robi dłużej niż ja jeżdżę na rowerze. Dlatego bardzo doceniam kunszt jedynego zdjęcia, które wykonał na tym wyjeździe. Być może na pierwszy rzut oka łamie ono wszelkie zasady, ale zdecydowałem się uświadomić Wam, jak bardzo nie dostrzegacie w nim drugiego dna. Tak, jak u malarzy, którzy rzucają pędzlem w ścianę, czy artystów przyklejających banana do ściany. Dlatego przywdziejcie drogi szlafrok, chwyćcie kieliszek Château de Chasselas i zapraszam Was do rozkoszowania się prawdziwą sztuką:
To zdjęcie, choć na pierwszy rzut oka może wydawać się zwyczajne, kryje w sobie głębię znaczeń i symbolikę, które czynią je ponadczasowym dziełem. Jednakże, gdy spojrzymy głębiej, odkrywamy wielowarstwową narrację, która przemawia do nas z ponadczasową siłą. To nie tylko obraz, ale alegoria ludzkiej podróży przez życie, zakorzeniona w dialogu między naturą, duchowością i ruchem.
Zdjęcie przedstawia człowieka w ruchu – rowerzystę – w kontekście otaczającej go natury i symboliki duchowej (kapliczka). To zestawienie odzwierciedla egzystencjalne napięcie między przemijalnością ludzkiego życia a trwałością natury i sacrum. Rowerzysta symbolizuje aktywność, wolność wyboru i nieustanną podróż, podczas gdy kapliczka i drzewo stanowią symbole stałości oraz zakorzenienia w przestrzeni duchowej.
Fenomenologiczne podejście pozwala skupić się na doświadczeniu chwili. Zdjęcie zachęca widza do zanurzenia się w szczegółach: fakturze drzewa, grze światła na białych ścianach kapliczki czy delikatnym krajobrazie w tle. To zaproszenie do kontemplacji codzienności jako czegoś głęboko znaczącego.
Centralnym punktem dzieła jest monumentalne drzewo – symbol trwałości i zakorzenienia. Jego szeroka, potężna sylweta zdaje się być strażnikiem czasu, świadkiem niezliczonych przemian krajobrazu i ludzkich losów. Drzewo jest pomostem między przeszłością a teraźniejszością – jego korzenie tkwią głęboko w ziemi, podczas gdy gałęzie rozpościerają się ku niebu, w wiecznym dążeniu do transcendencji. Kapliczka po lewej stronie obrazu jest niemal ascetyczna w swojej prostocie. Jej biała fasada kontrastuje z ciemnym wejściem – metaforą przejścia między światłem a ciemnością, sacrum a profanum. Jej obecność przywołuje ideę duchowego azylu w świecie pełnym chaosu. W zestawieniu z drzewem tworzy dychotomię natury i kultury – dwóch filarów ludzkiej egzystencji.
Postać na rowerze – częściowo uchwycona w ruchu – staje się symbolem nieustannego dążenia człowieka ku nowym horyzontom. Rower jako narzędzie podróży jest jednocześnie wyrazem harmonii z otoczeniem; jego mechaniczna prostota współgra z organiczną formą drzewa i surowością krajobrazu. Ubranie cyklisty – pomarańczowa kamizelka kontrastująca z szarością rękawów – przyciąga wzrok i nadaje obrazowi dynamiki. Pomarańczowy kolor może być interpretowany jako energia i pasja życia, podczas gdy szarość symbolizuje spokój i refleksję.
Tło kompozycji przedstawia rozległe pola i lasy pod błękitnym niebem. Jest to przestrzeń otwarta, niemal idylliczna, lecz pozbawiona idealizacji – widzimy tu ślady zimy w postaci resztek śniegu oraz surowość ziemi. Krajobraz ten zdaje się być niemym świadkiem ludzkich wysiłków i marzeń, przypominając o cykliczności natury oraz kruchości życia.
Światło na zdjęciu jest miękkie i naturalne, co nadaje całości subtelnej intymności. Cień rzucany przez rowerzystę oraz drzewo sugeruje późne popołudnie – czas refleksji nad minionym dniem.
Zdjęcie wpisuje się w romantyczną tradycję uwielbienia dla natury. Monumentalne drzewo jest centralnym punktem kompozycji, emanującym siłą i trwałością. Kapliczka – skromna i prosta – podkreśla związek człowieka z duchowością i naturą. Otwarte przestrzenie w tle przywołują poczucie nieskończoności oraz tęsknoty za czymś większym.
Kompozycja zdjęcia jest oszczędna, ale niezwykle wymowna. Każdy element – drzewo, kapliczka, rowerzysta – ma swoje miejsce i znaczenie. Brak zbędnych detali pozwala skupić się na istocie przedstawionej sceny: relacji człowieka z otoczeniem.
Zdjęcie operuje kontrastami: ruch (rowerzysta) kontra statyczność (kapliczka), natura (drzewo) kontra kultura (budowla), jednostka kontra wspólnota (symbol szlaku). Te przeciwieństwa tworzą napięcie, ale jednocześnie harmonijną całość.
Postać na rowerze jest alegorią nieustannego ruchu ku przyszłości, ku nowym horyzontom. Rowerzysta wpisuje się w myśl transcendentalistyczną Henry’ego Davida Thoreau, który twierdził: „Dzikość jest zbawieniem świata”. Ruch rowerzysty symbolizuje ludzkie dążenie do odkrywania nowych przestrzeni zarówno fizycznych, jak i duchowych. Pomarańczowa kamizelka cyklisty kontrastuje z szarością krajobrazu, co można odczytać jako metaforę energii życia w obliczu surowości natury.
To zdjęcie jest wizualnym poematem o życiu, duchowości i więzi człowieka z naturą. Jego prostota kryje głębokie przesłanie o przemijaniu oraz poszukiwaniu sensu w codziennych doświadczeniach. Fotografia ta jest czymś więcej niż tylko dokumentacją chwili – to wizualna poezja opowiadająca o ludzkim losie. W swojej prostocie kryje głębię znaczeń: od metafory podróży przez życie po dialog między człowiekiem a naturą. Dzięki uniwersalnym tematom i harmonijnej kompozycji staje się ono ponadczasowym dziełem sztuki wizualnej.
I w tym miejscu pozostawię Was z Waszymi przemyśleniami. Bardzo spodobała mi się formuła brevetu. Bardzo też od lat podoba mi się Kotlina. Czasami najtrudniej wspaniałe rzeczy dostrzec, gdy są pod nosem – wystarczy nieco głębiej spojrzeć.
PS Wydruk zdjęcia jest oczywiście na sprzedaż, a pełen dochód zasili konto stowarzyszenia „Shiby w Potrzebie” (odsyłam do wpisu o naszym przypadku). Oferty na priv. W przypadku wyjątkowo wysokiej oferty możemy zrobić bikepacking do Oławy po podpis autora.