Borg / McEnroe – kto ma większego tenisa?

 

Przychodzi facet do swojego kumpla, patrzy, a tam u niego na podwórku wielki kort tenisowy z trybunami na kilka tysięcy ludzi. Na korcie Björn Borg z Johnem McEnroe rozgrywają mecz. Idzie do kumpla i pyta:
– Stary, skąd ty miałeś tyle kasy żeby zafundować sobie to wszystko?
– A wiesz, bo mam złotą rybkę która spełnia każdemu życzenie.
– Pożycz mi ją! Jutro ci oddam!
– Dobra, tylko uważaj, ona jest mocno przygłucha, musisz do niej wyraźnie mówić.
Facet wziął rybkę i szczęśliwy wraca do domu. Postawił na stole i głośno, wyraźnie, powoli mówi do niej akcentując każde słowo:
– Złota rybko! Chcę mieć górę złota.
Rybka na to:
– OK. Idź spać a rano życzenie będzie spełnione.
Facet wstaje na drugi dzień, a tu jego dom przygnieciony przez górę błota. Chwycił rybkę, leci do kumpla i krzyczy:
– Coś ty mi dał! Chciałem górę złota a ona mi dała górę błota!
– Mówiłem ci przecież, że jest trochę głucha. Co ty niby myślałeś, że ja chciałem mieć wielki tenis?

 

Badam tssss. Nie wiem, czy zawodowi tenisiści też mają z tym problem, ale nie znam chyba człowieka, który stwierdzając, że lubi tenis, nie wzbudza salwy śmiechu dookoła. Dowcipy o siurkach są zawsze śmieszne: czy Twoja dziewczyna jest zadowolona z Twojego tenisa?

 

 

Tenis jak tor

Tenis i kolarstwo mają ze sobą sporo wspólnego, poza tym oczywiście, że tenisiści za swoją grę zarabiają pieniądze. Gdyby nie zarabiali, nikt by tego sportu nie oglądał. Podobieństwo dostrzeże każdy, kto postanowi obejrzeć wszystkie wielogodzinne pojedynki jednego gracza podczas wielkoszlemowego turnieju. Wygląda to podobnie do ping-ponga, tylko wszystko dzieje się wolniej i dłużej.

 

 

Fani kolarskich wyścigów torowych będą zachwyceni faktem, że ich głowa może wykonywać podobny, kołowy ruch przez całą imprezę. Wróćmy jednak do meritum. Byliśmy na premierze nowego, sportowego filmu. Przyszło trochę znanych ludzi jak pani Szewińska, panowie Fibak, Czerkawski, Strasburger, Stan Borys i inni. To miłe, gdy fotoreporterzy rzucają się na każdego wchodzącego, a gdy Ty pojawiasz się na wejściu, mają minutę na odpoczynek ;-)

 

W filmie Borg / McEnroe. Między odwagą a szaleństwem nadzieje pokładałem spore. Może dlatego, że lubię oglądać filmy sportowe w kinie, a może dlatego, że Panda mi o nim opowiadała co drugi dzień przez pół roku, jako że brała udział we wprowadzaniu go do kin. Nie mamy jakoś szczęścia do filmów z atletami – szczególnie kolarskich. Zazwyczaj są to niezbyt udane, artystyczne dokumenty lub pompatyczne historie, w których główny bohater ćwiczy od rana do nocy, torując sobie drogę z nizin społecznych na szczyt i tak dalej. Czasem trafi się jednak perełka i tego oczekiwałem.

 

Tenis – piłka jest jedna, rakiety są dwie

 

Nie jestem jakimś szczególnych fanem tenisa. Obserwowałem przez jakiś czas pojedynki Nadala i Federera, kibicując w duchu Szwajcarowi (teraz pewnie 30% wyłącza kartę w przeglądarce), a moja wiedza historyczna o tym sporcie kończy się na czasach Andre Agassiego (ten gość od reklamy Canona Eos w 1991r. oraz golenia głowy na łyso którąś maszynką ) i Steffi Graf (tej od reklamy Rexony w 1994r.). Uważam też, że podobnie jak siatkówka jest to jeden z najbardziej sprawiedliwych sportów. Punktów zdobywa się tu tak dużo, a pojedynki trwają tak długo, że nie da się w nim mówić o przypadku. Wygrywa zawsze ten, który danego dnia jest lepszy – kropka. Moja ignorancja tenisowa jest tak duża, że do momentu, w którym zobaczyłem billboard w kinie, byłem pewny, że Borg McEnroe to jest imię i nazwisko jednego człowieka.

Nie jest – to dwóch różnych gości – Szwed, który z zachowania przypomina doskonale Niki Laude oraz Amerykanin, odpowiednika Jamesa Hunta. No i tak – dobrze się domyślacie – ten film to praktycznie kopia “Wyścigu” z 2013 roku. W skrócie: jeśli pasjonujecie się tenisem, pewnie i tak go zobaczycie. Jeśli podobał Wam się “Wyścig” to “Borg / McEnroe” też Wam się spodoba. Jeśli nie wiecie, który z nich wygrał słynny pojedynek na kortach Wimbledonu w 1980r. też nie szkodzi – nawet lepiej, bo film trzyma dzięki temu w napięciu trochę bardziej. Dlatego polecam nie googlować przed obejrzeniem, a potem porównać go z rzeczywistością widoczną na youtube.

 

 

Nie znam się na recenzowaniu filmów, ale dużo chodzę do kina.  W natłoku lepszej i gorszej masowej tandety oraz kinematografii bardziej ambitnej i zupełnie dla mnie niezrozumiałej, którą atakują festiwale filmowe, “Borg/ McEnroe” wprowadza lekki powiew świeżości. Co oczywiście może być obiektywnie zupełną nieprawdą, ale tak to odbieram jako laik i reprezentant konsumenckiego mainstreamu. Może po prostu te lepsze filmy do mnie nie docierają.

Fajne jest tu nieco odmienne podejście do tematu. Zamiast schematu “od zera, przez jakieś niepowodzenie, do bohatera” oraz “trening przez 15 godzin dziennie i bieganie w dresie po schodach zrobią z Ciebie mistrza” skupia się bardziej na zmęczeniu psychicznym i presji.

 

Na północy jest zimno

 

Film jest szwedzki (częściowo) i to widać. W czasach, gdy wszystko jest kolorowe (saturation i clarity), miło popatrzeć czasem na coś lekko wyblakłego. Skandynawska kolorystyka (nie mam pojęcia, czy coś takiego istnieje, ale z jakiegoś powodu zawsze mi na filmach z północy zimno) oraz ciekawe ujęcia sprawiają wrażenie, że ogląda się coś porządnego. Nie ma tu epickich wymian na korcie, sztuczek, matrixowych zbliżeń i wszystkiego, dzięki czemu patrzysz i mówisz WOW. Tu patrzy się dobrze na całość. Niby sport nudny, bo tę piłkę przebijają z jednej na drugą, przez nieprzyzwoicie długi czas, a efekt trochę jak patrzenie w akwarium. Ciągle to samo, a jednak oglądasz, bo ładne. Niewiele jest filmów, na które mi się dobrze patrzy, bo są ładne. In Bruges takie było, Watchmen taki był, ciężko mi coś jeszcze wymyślić.

 

 

A do tego męczysz się. Ale nie tak fizycznie, jak zwykle, tylko psychicznie. Presja ciążąca na dwóch najlepszych tenisistach świata w tamtym czasie, udziela się też widzowi… i to jest dobre, bo czasem się o tym zapomina. Napięcie budowane jest stopniowo i kulminację osiąga w finałowym pojedynku, do którego jak nietrudno się domyślić – dojdzie (to nie jest spoiler, to jak stwierdzenie, że Titanic zatonie). To śmieszne: w sumie wiesz, że on się odbędzie, bo nawet plakat to pokazuje, ale to nieistotne. Taki zabieg skutecznie sprawia, że chciałoby się, aby żaden z nich nie przegrał, mimo że większość filmu przedstawia jednak Borga i to on jest tu głównym bohaterem na pierwszy rzut oka. Tak niestety w sporcie nigdy nie jest – gdzie jeden wygrany, tam wielu przegranych.

 

I po co ja to piszę? Bo miałem sen.

Sen, w którym powstaje film o kolarzach. Nie o tym, jak cierpią fizycznie, bo takie już były, bardzo dawno temu (np. Piekło Północy z 1977r.). Nie taki, który żenująco (jak dla mnie) skupiają się na bólu po wypadkach jak recenzowany niedawno Piękni Przegrani (który wygrał na Warszawskim Festiwalu Filmowym nagrodę za najlepszy dokument, a naszosie.pl wypowiada się o nim w samych superlatywach). Nie taki również, który pokaże doping i kontrowersje, czyli rzeczy, które przeciętnego Kowalskiego interesują obok nieszczęść najbardziej. Marzę o filmie, który pokaż życie kolarza zza jego pleców. To niewidoczne życie, problemy, których w relacjach z wyścigów nie widać. Coś, po czym człowiek przemyślałbym swój komentarz “Ty mendo, czemu przegrałeś?!“, który wrzuca do internetu po skończonej relacji. “Wonderful Losers” miało na to szanse i ją zmarnowało.

 

 

Wyobrażacie sobie na przykład film o Quintanie? Szybko wstęp, który pokazuje Nairo dorastającego w Kolumbii, kilka scen jak dochodzi na szczyt i potem Tour. Kibicuje mu cały kraj. Nairo daje z siebie wszystko, jedzie 17. etap, jego forma nie jest tak dobra jak Froome’a. Umiera mu na kole. Wraca do hotelu, pada na łóżko, odpala internet i czyta sto tysięcy komentarzy, że jest trzepem, bo się wiózł. Chociaż może akurat on nie jest dobrym przykładem, bo przecież nikt go nie lubi ;-) Ale wiecie, o co mi chodzi. Film trochę głębszy niż zwykle, pokazujący ciężar jaki dźwiga się w głowie, gdy patrzą na Ciebie miliony i musisz wygrać.

 

Borg / McEnroe taki jest. Może to moje sportowe zboczenie, może darmowe drinki na premierze, ale uważam, że to doskonałe dopełnienie aktualnych filmów o sporcie. Po raz kolejny na tym blogu potwierdza się teza, że ludzi nie oglądają sportu dla sportu, ale dla sportowców. Dwa wyraziste i różne charaktery to zawsze przepis na sportowy sukces. I pewnie nie jest to film roku, nie zdobędzie nagród poza środowiskiem sportowym, ale kurczaki-ziemniaki: dawno już na nic w kinie mi się tak dobrze nie patrzyło.

 

 

Po obejrzeniu filmu, polecam sprawdzić też “7 dni w piekle” (w oryginalne, niespodziewanie: 7 Days in Hell). To parodia tego samego pojedynku zrobiona przez reżysera, który stworzył chory Tour de Doping (Tour de Pharmacy) – kolarski pastisz.