Veloart – mix obrzydliwie drogiej nowoczesności z porozciąganymi koszulkami bawełnianymi
Veloart to prawdopodobnie najbardziej kontrowersyjna miejscówka na kolarskiej mapie Warszawy. Przynajmniej jeśli weźmiemy pod uwagę te, w których pije się kawę i wydaje pieniądze. Niewielu jest pewnie zaawansowanych kolarzy-amatorów w naszym kraju, którzy choć raz nie kliknęli na Facebooku w ich projekt (link do ich profilu). W Veloarcie składają się rowery – marzenia, dzieła sztuki. Nieprzyzwoicie drogie, bezkompromisowe, często lepsze niż sprzęt zawodowców… nawet ProTourowych. To miejsce, które reprezentuje znienawidzoną przez wielu politykę bycia kolarzem: zawsze czystego i zadbanego roweru, przerwy na kawkę przed treningiem, starannie zapakowanego rice cake’a w trakcie jazdy, a po zakończeniu: naturalnego torciku regeneracyjnego z ekologiczną truskawką, zerwaną przez dziewicze ręce białogłowej, stąpającej nago i z uśmiechem po polu, w poszukiwaniu tej najlepszej i najbardziej czerwonej (pisałbym dalej, ale brakuje oddechu, bo zdanie za długie i nie jestem pewien gramatyki;P). To miejsce w którym możemy spotkać też trochę kolarskich sław i wziąć udział w ciekawych eventach (eventy to takie wydarzenia, tylko bardziej pro – wiecie, amerykańskie ;) ).
Ale…
I kiedy czytając te pochwały zaczynasz odnosić wrażenie, że ktoś mi zapłacił za ten opis, albo przynajmniej dostałem gratisa, przypomina się druga, ciemniejsza strona. Strona, o której nikt głośno nie pisze, tak samo jak nie pisze się o tym, że do Lamborghini niewygodnie się wsiada. Bo nie ma też w mieście innego serwisu i sklepu, o którym mówi się równocześnie tak źle. Źle to może złe słowo, ale z lekką pogardą i uśmiechem pod wąsem. Możecie mówić, że tak nie jest, ale wystarczy trochę zagłębić się w kolarski światek i rozmowy kuluarowe, a okaże się, że jednak tak jest. Bo każdy z nas zna przynajmniej kilka osób, którym Veloart coś spartaczył. To jest całkiem normalne, każdy czasem coś spartaczy. Tylko że tam płaci się jak za usługę premium (a w zasadzie jak za kilka usług premium). Jak się za coś płaci dużo więcej niż w innych miejscach, informacje o jakimkolwiek niepowodzeniu rozchodzą się szybciej i lepiej. Z dwojga złego, lepiej zapłacić mniej. Nie znam chyba osób wśród swoich bliższych-casualowych-ambitnych-kolarzy-amatorów, którzy odwiedzaliby to miejsce regularnie. To spotkanie potwierdziło, że generalnie ich tam nie ma. Są jacyś inni ludzie, których na Gassach, Rondzie, czy wyścigach nigdy nie miałem okazji poznać.
Żenujący dowcip.
To jak w tym dowcipie:
– Cześć Rysiek. Wiesz co, nie chcę, żebyś do nas więcej przychodził.
– Jak to, co się stało?
– No nie, po prostu nie przychodź.
– Ale co się stało, do cholery?
– Jak byłeś u nas ostatnio, to zginęło nam 150 złotych.
– Chyba nie myślisz, że to ja?
…
– Nie, nie! Pieniądze się znalazły… ale niesmak pozostał!
Mi niestety równie daleko do ideologi kawy i rice cake’a, co do regularnego smarowania łańcucha, nie mówiąc już o Ceramic Speedach. Dlatego bywam tam rzadko.
Ludzie.
Ale nie o tym powinienem pisać. Ten wpis będzie o jednym z eventów. Premierze (choć może bardziej, pierwszej oficjalnej prezentacji) książki “The Cycling Jersey – Craftsmanship, Speed and Style“. Jeśli chodzi o te bardziej znane osoby, które pojawiły się na miejscu to spotkać można było: Tomasza Marczyńskiego (zawodowy kolarz z Lotto-Soudal), Dariusza Baranowskiego (3x zwycięzca TdP, 11 ukończonych Wielkich Tourów, 9x Mistrz Polski), Eligiusza Grabowskiego (najlepszy polski kolarz według PZKOL w 1957r.), Mariana Więckowskiego (3x pod rząd zwycięzca TdP w latach ~50) i Adama Probosza (komentator kolarski w Eurosport od ’99). Nie mogło tam zabraknąć i nas!
Książka.
Krótko o “The Cycling Jersey”: 1,5 kilograma ładnego papieru i porządnego druku, ponad 200 stron, ponad 400 zdjęć, akcja na Kickstarterze, a wszystko to, aby zobrazować historię kolarskich koszulek. Bez kitu, to jest książka o koszulkach. Jedna z tych, którą albo przeczytasz z zaciekawieniem, albo obejrzysz zdjęcia i odłożysz na półkę. Ale to nie szkodzi – na półce też ładnie wygląda, a 35 euro to bardzo uczciwa cena. To jedna z tych rzeczy, która idealnie nadaje się na grudniowy prezent dla kolarza. Duże, ładne, ambitne i minimalna szansa na zdublowanie z innym prezentem. Coś jak albumy z najlepszymi górami od Raphy, z tą różnicą, że te najlepsze góry widzieliśmy już wszyscy wiele razy, a tu poza wyglądem jest masa treści. Treści, której w większości nie znaliśmy. Mało tego – tematu, którego się praktycznie nie porusza.
Polecam. Maciej Hop.
Powiem wprost: “The Cycling Jersey”to prawdopodobnie najładniejsza książka kolarska jaką widziałem. Tematyka równie specyficzna, co oryginalna, za co należą się autorowi ogromne brawa. Jakość jednak przytłacza: skąd on wziął te zdjęcia z poprzedniej epoki, jak dostał się do koszulek, jak załatwił wywiady, skąd w ogóle takie dobre zdjęcia, tak dużej ilości ciuchów? Wow. Pewnie Was zmartwię jak napiszę teraz, że nakład jest ograniczony jakoś do 600 egzemplarzy (z tego co zrozumiałem).
Pokazuje ona dobrze jak przebiegała ewolucja strojów kolarskich, zarówno technologicznie jak i wyglądowo. Wzory, które kiedyś musiały wyglądać świetnie, a jeszcze niedawno budziły uśmiech na twarzy, teraz powoli znowu wracają do łask. Szachownice, odważne połączenia kolorów, duże napisy – w erze minimalizmu i schludnego designu gdzieś wewnątrz chce się powrotu tego obciachowego, vintage’owego projektu. Wertując kolejne kartki można też dostrzec jak wiele aktualnych koszulek wyścigowych nawiązuje stylistyką do swoich starszych o kilkadziesiąt lat przodków.
Dla samej możliwości nabycia tej książki wraz z podpisem, warto było iść.
Bo jeśli chodzi o samo spotkanie, wszystko przebiegało klasycznie. Godzinna pogadanka kolarzy z różnych epok prowadzona przez pana Probosza z gościnnym udziałem autora książki. Parę dowcipów, kilka ciekawostek, przebitki filmowe – nic czego człowiek nie znałby lub nie słyszał wcześniej. Bardzo ładnie łączą się antyczne już wynalazki z nowoczesnością, która wisi na ścianach: Cipollini, Pinarello itp. Wszystko okraszone klasycznym, veloartowskim klimatem, czyli marynarka, koszula i czapka z idealnie wyprasowanym daszkiem. Co ciekawe, na jakieś 50-60 osób, znajomych twarzy maksymalnie kilka. To jednak zdecydowanie nie nasze klimaty.
Raso
Przy okazji była też szansa, obejrzenia trochę ciuchów od firmy Raso. Niewiele, ale wystarczy żeby stwierdzić, że jakościowo i w kwestiach designu Raso jest obecnie w czołówce polskich producentów. Wydaje się, że spokojnie może już konkurować z najlepszymi markami z zachodu, także tymi uważanymi za premium. Jak się sprawdzają w praktyce? Jak kiedyś kupię, to Wam powiem – tego dnia budżet zjadła książka ;)
Czy było warto?
O ile sam event jakoś szczególnie nas nie zauroczył (i nie mam tu na myśli braku darmowego jedzenia, sztywnej atmosfery oraz bardzo kiepskiego nagłośnienia), to zdecydowanie warto było się pojawić, aby spotkać autora tego dzieła. Nieczęsto polecam coś na tym blogu, ale “The Cycling Jersey” to zarówno idealny prezent, jak i genialna dekoracja na półce, która pokaże gościom naszą pasję oraz po prostu piękny album z ogromem kolarskiej historii. Coś takiego zdarza się nieczęsto. KUDOS dla tego pana – szczerze mu zazdroszczę i chciałbym sam kiedyś stworzyć coś takiego.
(jak kiedyś będę miał blogowe okejki, to tutaj jedna przyznam)
Jeśli imprezę przegapiliście, to autor jedzie w dalszą trasę promocyjną po świecie i będzie go można spotkać np. 15. listopada w Rapha London albo 19. listopada w Rapha Clubhouse w Amsterdamie.
Szczegóły dotyczące książki, opis rozdziałów, zdjęcia, historia i notka od autora dostępne są na wspomnianej już wcześniej stronie do zbierania funduszy Kickstarter -> zapraszam.
Z podobnych książek udało mi się znaleźć jeszcze:
The Art of the Jersey: A celebration of the cycling racing jersey – link do Amazona
The Art of the Cycling Jersey: Iconic Cycle Wear Past and Present – link do Amazona
Hm, no prosze, a jak kupowalismy rower dla mojej lubej, to gdy sprzedawca powiedzial ‘swiezo serwisowany w veloarcie’ pomyslalem “o, prestiz, wszystko bedzie ok’. Po czym w domu dokrecalem niedokręconą kierownie. A po tygodniu nie kryłem zdziwienia, gdy zobaczyłem kasetę 10kę luźno latajacą na bodaj 9-rzedowym bębenku… O rozsypanym hamulcu dowiedziałem sie dopiero w serwisie…