Mam takiego kolegę, nazywa się przemekzawada.com i czasami traktuję go jako lepszą wersję internetu. Taką, która nie zawsze odpowiada “to zależy”, nawet jeśli to zależy. Do dzisiaj pamiętam, jak tłumaczył mi jak to jest jechać przez las podczas rajdu. Brzmiało to jakoś tak, tu z góry przepraszam za cytat: “Maciek, tego nie da się wyobrazić. Jedziesz i wszystko w Ciebie napierdala”. Od tego czasu, zauważyłem w życiu wiele sytuacji z takim właśnie odczucie. Na przykład, gdy próbowałem sobie wmówić, że gravel na singlach może zastąpić MTB. Dokładnie takie samo uczucie mam, gdy po miesiącach nieobecności w Warszawie wjeżdżam do miasta od strony Blue City. Liczba bodźców na sekundę odpowiada mniej-więcej trzem miesiącom w Męcikale. Choć może nie jest to trudne, biorąc pod uwagę, że mieszkając na wsi, człowiek wpisuje sobie na liście ważnych wydarzeń codwutygodniowe odwiedziny śmieciareczki. Mówimy oczywiście o tej zmieszanej, bo papierowa śmieciareczka przyjeżdża raz na kwartał. Podobno, bo jeszcze nigdy jej nie wiedziałem.

Kto śledzi bloga, ten wie, że od dwóch, czy trzech lat nie musi tego robić zbyt skrupulatnie. Powiedziałbym, że częstotliwość papierowej śmieciareczki jest wystarczająca. Latem emigrujemy na wieś i perspektywa postrzegania świata się zmienia. Zakupy generalnie tracą wtedy sens, bo niczego nie potrzeba, a ubrań zmieniać nie trzeba (chyba że przyjeżdża śmieciarka lub kurier). Działającego sprzętu ulepszać nie trzeba, bo skoro działa to działa. A jak nie działa to zawsze jest silvertejp i potem “jeszcze tydzień wytrzyma”. Niesamowite jak wiele wody w Brdzie upływa od czasu, gdy podeszwa w bucie zaczyna się odklejać, do dnia, w którym odpada. W zasadzie nie wiem ile. Ćwiczyć za bardzo nie ma po co, bo i tak jest się jednym z “naj” w okolicy. Czy to kwestia średniej wieku przekraczającej 65 lat? Może. Nie bardzo jest po co pisać bloga… albo o czym, sam nie wiem.

Tu muszę się zatrzymać, bo mimo usilnych prób, nie mogę też znaleźć tematu dla tego wpisu. W zeszłym roku próbowałem podsumować kilkumiesięczny pobyt pisząc o Zaborskim Parku Narodowym – nawet nazwałem to “odcinek I” i żaden więcej się nie ukazał. W tym nie podejmę się już wytyczania “najlepszej pętli rowerowej w okolicy”. Cóż, w przypadku 3 miesięcy spędzonych w Kotlinie Kłodzkiej było to zdecydowanie prostsze. Do dzisiaj nie wiem co mam powiedzieć znajomym przyjeżdżającym do Męcikała. Nie ma tu rzeczy wartych zobaczenia. To znaczy inaczej – są, ale nie umiem wskazać konkretnych lub jasno odpowiedzieć po co się tu przyjeżdża. W Kotlinie są schroniska, góry, jeziora, drogi z widokami, Czechy, tutaj jest głównie las, brak lasu i jeziora. Najczęściej udzielaną odpowiedzią poradniczą jest więc ostatnio “nie wiem, weź se pojedź w tamtym kierunku”.

Z czasem odkryliśmy takie niespodzianki jak: chodzona piłka nożna, turniej w bule, rekonstrukcje walk i oblężeń, operetki, turnieje strażackie, dożynki, międzynarodowy zlot Kaszub itd. Okazuje się, że gdy wydarzeń masz nieskończenie razy mniej niż w Warszawie, stają się one zdecydowanie ciekawsze.

Oto przed Wami więc wpis bez treści, ale za to ze zdjęciami.

Punkt pierwszy. Życie na wsi jest fajne. Ostatnio nawet postawili nam kilka latarni. Nie zmienia to faktu, że jeśli pracujesz 9-17 to chodzisz wszędzie po ciemku. To jest prawie prawda – zauważyliśmy pewną powinność: większość sklepów/jadłodajni w okolicy (w sensie okolicy 20km) czynna jest z grubsza 9-15/16, co oznacza, że jeśli praca jest wymagająca, to do sklepu pójdziesz w weekend. Chyba że do sieciówek, to normalnie. W miejskiem wizji mieszkania na wsi zapomina się, że przez połowę roku jest ciemno.

Choć oczywiście wielkie ciemności mają pewne zalety. Na przykład takie, że na niebie pojawiają się rzeczy:

Jeśli zakupisz odpowiednio długi obiektyw, takie rzeczy stają się nawet ciekawe. Moim 600mm zakupionym specjalnie na wizyty w lesie mogę wypatrzeć z Męcikału, kto siada na moim miejscu w warszawskim biurze. Widzę też całkiem nieźle księżyc. Księżyc niestety ciekawy jest pierwsze 2 dni, potem różni się już tylko wielkością i kolorem, ale to można sobie poprawić w Lightroomie. Dzięki temu nie muszę wychodzić w pidżamie na ogródek, ryzykując zdeptanie żaby.

Szybko odkryłem, że aby popatrzeć na niebo w ogóle nie trzeba wstawać, wystarczy się pochylić na kibelku.

Jeśli chodzi o mój niewyobrażalnie długi obiektyw, miałem co do niego piękne plany. Wyobrażałem sobie jak wstaję rano i idę na poszukiwania dzikich zwierząt. Szybko jednak się okazało, że latem wschód słońca jest zbyt wcześnie, aby wstać, a jesienią jest zbyt zimno, aby wyjść z łóżka. Postanowiłem ograniczyć się do ptaków, ale tu również się okazało, że wszystkie ciekawe ptaki czekają na moment, gdy wyjdę z domu bez tego konkretnego aparatu. No chyba że za ciekawe ptaki uważamy kormorany, które przez miesiąc były wszędzie, czaple, które wyglądają jak mało kolorowe bociany, dzięcioły (bo najpierw je słyszę, potem widzę) i oczywiście jaskółki, które mieszkają nam cały czas pod dachem – dosłownie. Wydaje mi się, że potrafię już podać jaki mamy miesiąc, patrząc jedynie na rozmiar białej piramidy, która rośnie nam na chodniczku pod gniazdem.

Jeśli chodzi o ptaszki (he he he), mamy też na koncie pewne sukcesy. Po wielu namysłach zainwestowaliśmy w dmuchany kajak z Decathlonu: Itiwit X100+. Czy miało to sens – nie wiem do dzisiaj. Lekko licząc, aby zwrócił nam się koszt wypożyczania musielibyśmy wypływać pewnie ze 100 godzin. Póki co mamy kilkanaście. Plus jest taki, że składa się do plecaka – gdyby doliczyć czas pierwszego złożenia, można byłoby stwierdzić, że używaliśmy go już godzin kilkadziesiąt. Pływa to minimalnie wolniej niż plastikowy, przeszkody pokonuje się nieco ciężej i stres jest trochę większy, ale można dopłynąć i wrócić stopem, czego oczywiście nigdy nie zrobiliśmy. Choć udało nam się zrobić pętlę, dzięki możliwości przeniesienia go kawałek po asfalcie: tu dowód na Stravie. Wracając jednak do ptaszków (he he he) – uratowaliśmy jednego, który się topił. Czy bylibyśmy w tym miejscu, w tym czasie, gdybyśmy nie mieli kajaka? Pewnie nie, więc z punktu widzenia tego ptaszka, nasz zakup miał sens.

Tu również uwaga do kajaka – pod prąd pływa się ciężko, a forma rowerowa niekoniecznie przekłada się na wiosłowanie. Może się okazać, że złe zaplanowanie wycieczki ma poważniejsze konsekwencje niż złe zaplanowanie przejażdżki… choć dzięki temu odblokowaliśmy nowy acziwment – pływanie po zmroku. Wrażenia niezapomniane.

Wracając jednak do zwierzątek. Może i duże pojawiały się tylko, gdy nie miałem pod ręką aparatu (co nie jest trudne, gdy aparat jest jak cegła), ale szybko odkryłem, że obiektyw doskonale sprawdza się też do małych zwierzątek. Tylko jak długo można robić zdjęcia w ogródku? I w sumie po co wrzucać do internetu kolejne zdjęcie żuczka. Świadomość, że na każde wrzucane do mnie zdjęcie przypada ze 100 000 lepszych zdjęć obrazujących to samo jakoś mi się nie zgrywa.

Wśród zdjęć ukryło się też jedno zwierzęcia nieco większego. Jeśli istnieje na świecie wsia stolica kotów, jest to właśnie Męcikał. Czy to wina sąsiada, który ma ich 17, a do tego karmi je w lesie, przez co przychodzą też wszystkie okoliczne? Pewnie tak. Świecące oczy odprowadzające Cię w całkowitej ciemności wieczorami robią wrażenie. Mam nadzieję, że nauczę się je odróżniać od oczu zwierząt polujących na mnie po zmroku zanim będzie za późno. Jak sąsiada, co poszedł z psem w las, a wrócił bez, bo spotkali wilki… podobno. Zgodnie z książką “Gawędy o wilkach i innych zwierzętach” jest to raczej mało możliwe. Swoją drogą, książkę niesamowicie mocno polecam. Szczególnie tym, którzy chcieliby jeść mniej mięsa, a nie potrafią się do tego przekonać.

Jeśli chodzi o zwierzątka większe, to Racuch mimo usilnych prób nauczenia go, w dalszym ciągu nie wchodzi do wody dalej niż “podwozie”. Nawet gdy zatrudniamy okoliczne psy do nauczenia go tego. Posiadanie psa na wsi ma zasadniczo taką zaletę, że poznaje się nieskończenie razy więcej osób. To znaczy skończenie o tyle, że populacja Męcikała nie jest szczególnie duża. Mam nieodparte wrażenie, że Racuch powrót do miasta może opisywać dokładnie tak samo, jak przemekzawada.com swoje rajdy.

Na pierwszym zdjęciu dość dobrze też widać, że strategia “nie kosimy” nie była strategią optymalną. W zeszłym roku to była łąka kwietna, w tym roku miał to być trawnik. Swoją drogą, jeśli ktoś wie co to za roślina to wysokie i czy mam ją usuwać, bardzo proszę o info ;-)

O piesku nie mam nic do powiedzenia. Jego jedynym sukcesem na ten sezon miało być zamoczenie się powyżej pęka w jeziorze lub rzecze. Może w przyszłym roku…

O rowerze też w tym wpisie za wiele nie będzie. Zrzucam to nieco na traumę po zimowej wizycie. Tej na której obiecałem sobie, że to ostatni sezon, w którym “już się nie opłaca kupować zimowych butów, kupię na przyszły sezon. Idzie listopad, butów dalej nie mam, jakoś jeszcze tę jedną przeżyję…

Z rowerem jest tu taki problem, że jedzie się głównie przez las, pomiędzy jeziorami i czasem wpadnie się w piach albo na tarkę. No chyba, że wjedziesz w teren słynnej nawałnicy, wtedy nie. Jest lepiej niż było kilka lat temu, ale dalej wygląda to jak sceneria z polskiego Mad Maxa lub Fallouta.

To, co za to w tym roku odkryłem, to że pociąg jeździ nie tylko do Tczewa, a wiatr nie zawsze wieje na wschód. Pozwoliło mi to poznać nieco lepiej Wielkopolskę, która okazała się leżeć ze dwie godziny od Męcikała. Czy warto? Nie odpowiem na to pytanie, ale zastanów się, ile osób w życiu Ci powiedziało: “Wielkopolska? Super, wpadaj tu rowerem”. Z tego kręgu wyłącz rdzennych mieszkańców Wielkopolski, aby zbiór zmniejszyć o 97%. Taką Piłę czy Krzyż znam już całkiem nieźle.

Co innego za to z bieganiem. Bieganie tu to nowy, lepszy świat. Przy całkowitym braku zewnętrznych bodźców i okolicy, która pozwala się zgubić po 15 minutach (bo brak jest jakichkolwiek punktów odniesienia) nauczyłem się korzystać z audiobooków. Najlepsza książka do słuchania po Borach Tucholskich? Oczywiście Gawędy o wilkach i innych zwierzętach – jeśli nie jesteście wegetarianami, a bardzo byście chcieli, to jest dobra pozycja. Było to też coś o Netflixie, coś o Bezosie i innych znanych i bogatych, ale głównie po to, aby przypomnieć mi, że oni nie mieli czasu sadzić roślinek w ogródku. Coś za coś.

To by było na tyle. Zasadniczym sukcesem jest, iż w tym roku ktoś nas odwiedził. Jeśli myślicie, że to działa tak jak w wyobraźni: “o, mam domek – fajnie znajomi będą przyjeżdżać” lub “o, domek na wsi, fajnie – odpocznę sobie, takie życie spokojne, bez zmartwień”, mam dla Was złe wiadomości.

Wieś jest fajna, ale trzeba ją sobie dawkować. Człowiek z miasta, przyzwyczajony do Żabki pod nosem, latarni w nocy, paczkomatu osiągalnego z buta i tych wszystkich denerwujących na każdym rogu ludzi, zaczyna za tym niespodziewanie tęsknić. Zielona trawa sąsiada działa zawsze i wszędzie (choć tu nawet dosłownie).

Z rzeczy, które człowiek na wsi odkrywa to przede wszystkim fakt, że naprawdę nie trzeba kupować wielu rzeczy. Gdy generalnie nie spotykasz znajomych, okazują się one niepotrzebne. Mało tego, zatraca się sens ulepszania większości sprzętu, bo skoro działa, to po co. Moje rozklejające się buty na ten przykład, które miały się rozlecieć ze 2 lata temu, dalej rozlatują się dokładnie tak samo. No i jakoś się człowiek odcina też od wszystkiego, co dzieje się na świecie, a przede wszystkim social media stają się jakoś mnie atrakcyjne. Wspaniała sprawa, wyjaśniająca dlaczego nic nie pojawia się na blogu. Kiedyś zrobię o tym coachingowy wpis… pewnie gdy założę profil “Trener Maciej” i będę organizował obozy “Odnajdź siebie w Męcikale”.

Aha, chodzenie z pieskiem po zupełnie przypadkowych miejscach ma pewne zalety. Nawet jeśli to las i niczego się w nim nie spodziewasz:

No i na koniec ważna wiadomość, którą obiecałem Racuchowi tutaj umieścić: