Wstęp ukazujący ignorancję autora
Ja, proszę państwa, o Bułgarii wiedziałem tyle, ile powinien wiedzieć statystyczny Polak. Że czasami gramy z nimi w piłkę nożną i zazwyczaj wygrywamy. Dzięki bogatej i jakże doskonałej, polskiej kinematografii dokumentalnej znam też schemat działania bułgarskich agentów, próbujących odzyskać ważny mikrofilm. Znam też dzięki nim podstawowe, przydatne podczas bikepackingu zwroty, takie jak:
„moje mieszkanie składa się z łazienki”
„w cukierni nie ma kieubasy”
„moj samochod poszedl do szkoly”
No i przede wszystkim, jako że chodziłem do gimnazjum, wiem od czego oraz czym różni się bułgarska prostytutka.
To z grubsza wystarczająca wiedza, aby udać się w podróż w poprzek Bułgarii: z Sofii do Burgas. Szczególnie, że bilety (wraz z rowerem) do Bułgarii da się ustrzelić za mniej niż 1000zł, podróż trwa krócej niż w poprzek Warszawy w godzinach szczytu, a same loty można złapać w pięknych godzinach – po pracy lub przed. Korzystając z majówki, ruszam więc samotnie na 5-dniowy bikepacking. Bez większego planu, choć z kilkoma wariantami tras. Z grubsza dlatego, że o jeździe rowerem po Bułgarii (poza potencjalnie nudziarskim szlakiem wzdłuż pięknego modrego Dunaju) w internecie jest zdecydowanie mniej, niż o jeździe po np. Rwandzie. A szkoda, bo jest to podobno jeden z najbardziej bioróżnorodnych (jest takie słowo?) krajów Europy.
Psikam się więc wodą kolońską Brutal, przebieram za dziecko i wyruszam w podróż. Przed podróżą oczywiście czytam kilka razy: https://www.nebule.pl/rosyjski-alfabet-genialna-metoda/, bo bez znajomości bukw ciężko będzie zjeść coś w knajpie (nie dotyczy salami sandwich). Bułgaria jest jedynym krajem w UE, który używa cyrylicy.
Moja 5-dniowa trasa wynosi ostatecznie nieco ponad 1000km, jakieś 11km w pionie i niewiele ma wspólnego z pierwotnie planowanym przejazdem Sofia->Burgas. Na zielono góry, na czerwono trasa, na pomarańczowo miejsca, w których kręciłem się nieco dłużej, czyli noclegi. Nie wiem, czy coś bym zmienił, bo nie wiem, co ominąłem.

Skrót
Bułgaria (ta, którą widziałem) wygląda jak najgorsze, śląskie osiedle przeniesione w Bieszczady, które umiejscowione zostały obok Tatr. Niby super, ale tylko przez chwilę. To kraj, z którego wraca się z uśmiechem do swojej wspaniałej ojczyzny.

Wieś.
Po pierwsze, przeciętna wieś składa się głównie z opuszczonych domów, pokrytych rozsypującą się dachówką. Jeśli dom ma wszystkie ściany i okna, uznaję go za luksusowy. Domów jest zdecydowanie więcej niż ludzi. Ludzi w wieku emerytalnym (lub nawet poemerytalnym) jest na oko 83x więcej niż tych młodszych. Z grubsza wygląda to jak scenografia do filmu o przegranej z zombie. Aby dopełnić efektu, wszystko pokryte jest nekrologami. Nie wiem, może zapomnieli się tu szczepić na COVIDa. A może po wejściu do UE, ktoś krzyknął: „Ostatni gasi światło!” i wszyscy pracują w UK.

Gdyby jednak ludzkość postanowiła wrócić, są też przyjazne dzieciom aspekty. Mniejsze miejscowości wyposażone są w niewielkie place zabaw – dla każdego coś dobrego. Zazwyczaj składają się ze zjeżdżalni, piaskownicy, bujawki i… haubicy, czołgu lub myśliwca.
Miasto.
Z miastami jest lepiej… albo gorzej. Sam nie wiem. Łączy je na pewno jeden fakt: przez ten tysiąc kilometrów nie widziałem, chyba ani jednego nowego, ładnego budynku. Ani jednego, o którym pomyślałbym „fajnie, mógłbym trochę pomieszkać”. Wygląda, jakby developerzy nie odkryli jeszcze tego miejsca.
Choć nie, jest jeszcze jedno podobieństwo. Jest niepokojąco wiele drogich samochodów, które nijak nie pasują do scenerii. Mijasz więc sypiący się blok, a pod nim jakiś matowy brabus, czy tam inna G-klasa za bańkę. Poza tym wiadomo: głównie konie i BMW.
Samo miasto składa się zazwyczaj z rzeki i bloków: jak Girona, tylko dodaj filtr „Europa Wschodnia – stereotyp”. Pierwsze 3 dni mnie to bawi i śmieszy, w kolejnych już nieco mniej. Do tego kebaby, pizza na kawałki, Lidl, Kaufland i Billa, a w nich dokładnie to samo, co u nas. Ceny? Zbliżone do naszych.

Asfalty? Raczej gorsze niż lepsze. Mało nowych, dużo starych. Ciężko ułożyć asfaltowe pętle, które w pełni omijają główne drogi, bo jest ich po prostu niewiele. Pewnie dlatego przez tydzień widzę 3 kolarzy szosowych i pewnie ze 20x tyle ludzi na MTB (choć zazwyczaj znajdujących się na bagażniku samochodowym). Kierowcy? Dla Hiszpana, czy Anglika może być to szok, dla Polaka – nieszczególnie. Jeśli jest miejsce, ominą z zapasem, jeśli nie ma miejsca – trudno. Jeśli na drodze, na której mieszczą się dwa samochody i pół kolarza, kolarz spotka akurat dwa samochody w tym samym miejscu, lecz o przeciwnym zwrocie (i będą to jedyne samochody, które spotka w przeciągu 30 minut), to i tak wyprzedzą się dokładnie na jego wysokości.
Nie miasto i nie wieś.
Zawsze myślałem, że Bułgaria to Złote Piaski, czyli miejscu wypoczynku dla osób, które już wyszły z egipskiego all inclusive, ale jeszcze nie weszły do tureckiego. Reszta miała być polami jak w Serbii, czy na Węgrzech. Tak nie jest – Bułgaria to głównie góry i to bardzo ładne. Od takich niższych, jak Bieszczady, po ośnieżone szczyty o wysokości powyżej 2km. Te wysokie są o tyle fajne, że nie umieszczono ich jak u nas w jednym długim paśmie, a porozrzucane są po różnych kierunkach horyzontu. Są więc górskie serpentyny, bardzo długie podjazdy, tereny do chodzenia, pagórki i w ogóle wszystko, co potrzeba do szczęścia. Na większości mniejszych dróg ruch jest praktycznie znikomy, a jakość asfaltu całkowicie losowa. Bo przyznaj się, myśląc o Bułgarii, nie myślisz o takiej drodze:

Riła (bułg. Рила, Рила планина) – pasmo górskie, lub (w zależności od oceny) masyw górski, w południowo-zachodniej Bułgarii. Jest najwyżej wzniesionym masywem górskim na Półwyspie Bałkańskim, najwyższy szczyt Musała ma wysokość 2925 m n.p.m. Riła stanowi również szóste co do wysokości pasmo górskie w Europie (przy założeniu, że każde z nich jest reprezentowane tylko przez najwyższy szczyt) po Kaukazie, Alpach, Sierra Nevadzie, Pirenejach i masywie Etny. Jest także najwyższym pasmem leżącym między Alpami a Kaukazem. Riła posiada 90 szczytów o wysokości powyżej 2000 m n.p.m., w tym 2 powyżej 2900 m, 1 powyżej 2800 m, 15 powyżej 2700 m, 17 powyżej 2600 m i 20 powyżej 2500 m. – Wikipedia

Tu ciekawostka, w Parku Narodowym Riły znaleźć można podjazd (do zrobienia na rowerze szosowym, przy pewnej dozie uparcia) o parametrach, uwaga…
16,3km ze średnią 11,1%
Sam mam przyjemność jechać tam drogą (w dół) 31.1 km i 5%, a na jednym z największych podjazdów Hammerhead pokazuje mi 50km i 1750m w górę.
Nie myślisz też o takich podjazdach, w miejscach całkowicie losowych i biorących Cię z pełnego zaskoczenia:

Jasne, nie są to może widoki unikatowe, ale nie było to też moje wyobrażenie Bułgarii. Niespodziewane widoki cieszą najbardziej. Szczególnie, gdy jesteś prawdopodobnie jedynym kolarzem, który pokonuje taką drogę danego dnia… a może i tygodnia.
Atrakcji temu coraz rzadziej spotykanemu uczuciu samotności dodaje świadomość, że w okolicy żyją niedźwiedzie brunatne, wilki, rysie, sępy i inne zwierzęta, które mogą być głodne.
Kwestia psia.


Cytaty z internetu:
Rasa psów Karakachan (owczarek bułgarski) pochodzi z Bułgarii (szok).
Pies był często przedstawiany jako przewodnik duszy do świata zmarłych.
(…) wykorzystywana przez pasterzy i rolników do ochrony swoich stad i domów przed drapieżnikami i złodziejami.
Jeśli osoba naruszy jego teren, może ugryźć.
Pies o dominującym charakterze, niezależny i raczej trudny w prowadzeniu.
Nie toleruje obcych i może ujawniać skłonności do agresji.
Także życzę powodzenia.
Temat psów pojawia się w każdej relacji (również hipotetycznej) z krajów jak Rumunia czy Bułgaria.
Przez cały wyjazd, mimo minięcia pewnie z tysiąca psów, sytuacji niekomfortowych miałem może ze dwie, niebezpiecznych zero. Psów typowo pasterskich spotkałem bardzo niewiele, ale to dlatego, że trzymałem się jednak asfaltów. Te mijane we wsiach głównie spały z wyrazem twarzy sugerującym niechęć do bycia Bułgarami.
Gdy widzi się biegnącego za rowerem psa, strategie są dwie. Można krzyknąć Leeeroy Jenkins! i zrobić tzw. „GAZFULLPIZDA”. Można też się zatrzymać lub nawet zejść z roweru. Ja stosuję tę drugą. Pewnie żadnego wyścigu ultra w ten sposób nie wygram (choć i tak nie to będzie pewnie powodem), ale liczę na to, że wygram w ten sposób wyścig o życie ;-) Póki co, sprawdza się.

Sofia, czwartek 2:03am
Minutę po drugiej w nocy wychodzę z rowerem przed lotnisko w Sofii. Za wyjątkiem garstki osób, która przyleciała ze mną, jest pusto. Dwie minuty później, gdy wszyscy odjeżdżają taksówkami, jest jeszcze bardziej pusto. Jestem tylko ja i taksówkarze obserwujący mnie z wyrzutem – nie się się co dziwić, przyleciałem ostatnim lotem i jeśli nie zabiorę się z którymś z nich, dzień mają skończony. Ja jednak czekam na Laszlo (prawdziwe imię nieznane redakcji). Nie ma go tu, ale wcale mnie to nie dziwi. Zgodnie z planem, mój samolot ląduje raptem 8 minut temu. Jak to się stało, że jestem tak wcześnie, skoro normalnie na sam rower czeka się z pół godziny? Miałem tę nieprzyjemność siedzieć nad drzwiami do luku bagażowego i widziałem jak walizka sprawnie opuszcza samolot. Mniej więcej tak, jak gdybym zaraz po zakończeniu kołowania otworzył drzwi awaryjne i wyskoczył na dechę. Laszlo ma przyjechać jako transport z mojego luksusowego hotelu Premier. Pytam więc paru Laszlów, którzy pojawiają się w okolicy, ale okazuje się, że są to Laszla innych ludzi. Zostaję praktycznie sam z jakimiś dwiema dziewczynami.
Zarówno ja, jak i sam Laszlo, mielibyśmy łatwiej, gdyby „parking przed wyjściem z hali lotniska”, na którym mieliśmy się spotkać, był przed jedynym wyjściem z hali. A są minimum dwa i to w różne strony. W końcu pojawia się. Sprawdzam, czy ma znamię odwróconego okręgu, aby potwierdzić tożsamość. Nie ma, wsiadam i tak, bo na busie widnieje wielki napis Premier. Bus jest z tych, w których przejeżdżając przez „leżącego policjanta” przestajesz mieć chwilowo styczność z jakąkolwiek częścią pojazdu… oprócz sufitu. Stajemy minutę później i słyszę pierwszą bułgarską kłótnię w życiu. Wnioskuję, że o kimś zapomniał, a ten ktoś zadzwonił na recepcję hotelową. Próbują gościa zapytać, czy chodzi o te dwie dziewczyny, które widziałem. Wypowiedź skracam po angielsku na tyle, na ile oceniam jego znajomość języków obcych: „Two girls?”. Laszlo oczywiście albo nie zrozumiał, ale pomyślał, że uważam te wszystkie dowcipy o bułgarskich prostytutkach za prawdę i szybko zaczynam wakacje. Anyway, w recepcji melduję się jakieś 15 minut później i potem wszystko jest już proste.

Rano zjadam śniadanie – w takiej ilości, aby starczyło na 5 dni i aby niezbyt niski koszt hotelu (ok. 400zł z transportem i śniadaniem) się zwrócił. Skręcam rower, zostawiam walizkę w przechowalni i ruszam chwilę przed 10 (czyli na nasze 9.)
Jadę swoim Factorem. Wyjątkowo na cienkich oponach: koła od Dandy + GP5000 w rozmiarze 32c. Z tyłu Tailfin, którego zabieram ze sobą na noclegi (bo nigdzie nie chcieli mnie wpuścić z rowerem do pokoju), pod ramą prawie pusta torba z batonami, które wrócą ze mną do Polski, z przodu narzędzia i w paśniku aparat FujiFilm X100V. Mam pewien problem z tym rowerem, bo mimo usilnych prób od 5 lat haratania nim w straszny sposób, nie chce się zepsuć.
Czwartek: drugi raz ten sam dzień
Dlaczego Bułgar nie zgubi się w lesie?
Bo zanim wejdzie, rozkłada parasol i otwiera budkę z jogurtem!
To pierwszy dowcip o Bułgarach, który podrzucił mi ChatGPT. Ma on jakąś niezdrową obsesję na punkcie bułgarskiego jogurtu, bo na pytanie: „Czego nie robić w Bułgarii” odpowiedział: „nie obrażać ich jogurtu”. Pomyślałbym, że głupi jakiś, gdyby nie to, że jednym z pierwszych samochodów, które widzę, że jest dostawczak obklejony w jogurty.
Z hotelu mam dwie drogi wyjazdowe: asfaltową i terenową. Wybieram oczywiście asfaltową i gdy tylko na nią wyjeżdżam, przypomina mi się opis z Bookingu „brak dojścia z lotniska”. Faktycznie, ląduję na dwupasmowej estakadzie lecącej przez kilka kilometrów ponad wszystkim, bez zjazdów oczywiście. Piękne wakacje to będą. Nadrabiam z 10km w stosunku do optymalnej trasy wyjazdowej. O ile optymalna trasa istnieje, gdy jedzie się dużą pętlę – przecież w przypadku pętli najoptymalniejszym byłoby pozostanie na starcie.
Gdzieś koło 30. kilometra wjeżdżam w tereny zielone i już do końca dnia jadę bardziej lub mniej przyjaznymi drogami przez pagórki. Od dróg całkiem małych, na których przez długi czas nie spotykam nikogo, po krajówki, choć również niezbyt zatłoczone. Największym pokonanym podjazdem jest Col de Milanovo, czyli 7km ze średnią powyżej 6% – jak się potem okaże, takich podjazdów jest w kraju z milion.
Jak się pewnie domyślacie, ciężko jest opisać 5-dniową, samotną wycieczkę, podczas której codziennie spędza się 10+ godzin pedałując, dlatego też zapraszam na slajdowisko.
Dzień kończę z wynikiem 215km i ponad 2500 metrów w pionie, czyli nieco więcej niż planowałem. Ląduję w hotelu o nazwie Podkova – kto by się spodziewał, że to hotel dla koniarzy i od rana słyszał będę końskie „pfffffff”. Przed zabunkrowaniem się w pokoju odwiedzam oczywiście jeszcze Billę, bo przypomina mi się, że przez całą trasę tylko dwa razy stanąłem w sklepie na kanapkę, z czego ten drugi raz był pół godziny wcześniej na stacji benzynowej. Aby nie było za łatwo, stacja wyglądała dokładnie tak jak nasze, z tą różnicą, że była zamknięta i obsługiwana przez gościa w okienku. Pewnie dlatego, że za godzinę miał zapaść zmrok, a typ myślał przyszłościowo. No i tą różnicą, że sklepik to tutaj MAPKET. Na szczęście na poprzedniej stacji nauczyłem się bardzo przydatnego sformułowania: „salami sandwich and Oshee” – tak, mają tu wyciąg z Igi, dokładnie taki sam jak u nas.
Gdzieś koło godziny 19 miałem jeszcze pewne wątpliwości. Byłem bowiem w mieście Botevgrad. Siedziałem na murku pod Lidlem i patrzyłem na dostępne hotele. Kolejna miejscowość, dużo mniejsza, była 20km ode mnie, ale też różniło nas 400 metrów w pionie. Klasyczny dylemat: skończyć dzień, odpocząć, może zobaczyć kawałek miasta, czy dojechać na styku jasności i przyzwoitej temperatury. Piszę do Sylwii i dostaję bardzo trudne pytanie: „mógłbyś jechać, ale po co?”. Nie umiem znaleźć odpowiedzi na to pytanie. Postanawiam więc poszukać jej w czasie jazdy, powinno być prościej. Nie było. Jaki w ogóle jest sens jeżdżenia w (parodniowe) kółko?
Wieczorem zjadam jakieś 6000 kalorii w kanapkach i czipsach, bo jak mówi stare, bułgarskie przysłowie:
Gladna mečka horo ne igrae.
czyli
„Głodny niedźwiedź nie tańczy.”
Piątek: Bardziej Bytom, czy Bieszczady?
Hotelowe śniadanie nie jest śniadaniem, którego oczekiwałby człowiek, który spędził cały poprzedni dzień pedałując. Byłem na to przygotowany, bo takim śniadaniem byłby tylko szwedzki stół, przy którym można spędzić kilka godzin (pozdrawiam siebie z ostatniego dnia).
Tego dnia czeka mnie jazda w poprzek Bułgarii, a to oznacza dzień w Parku Narodowym Bałkanów Środkowych. To takie skrzyżowanie naszych Bieszczad, gdyby było z nich widać Tatry, a zabudowania przeniesione zostałyby ze śląskiej wsi: taka Rumunia, tylko gorzej. Gorzej, bo w Rumunii wsie wyglądały jak z końca świata, ale były ciekawe. Tutaj są po prostu brzydkie, opuszczone i smutne. Plus tylko taki, że zadziwiająca czyste. Faktycznie, najczęściej spotykanymi osobami są starsze panie z miotełką w ręce. Nie dziwię się, to prawdopodobnie najlepsze zajęcie, na jakie można sobie w okolicy pozwolić.

Jestem też nieco zdziwiony, bo według mapy powinienem jechać jakąś krawędzią cywilizacji. Rano, w mojej głowie, widzę jak: łapię kapcia, nie umiem go naprawić, umieram z głodu i zjadają mnie psy. Faktycznie, podczas całego wyjazdu są momenty, w których samochody ani ludzie nie mijają mnie przez bardzo długi czas, ale gdzieś tam, bliżej lub dalej, jakieś zabudowanie zawsze jest.
Pod koniec dnia, gdy widoki stają się już całkiem doskonałe i pojawiają się z każdej strony, na horyzoncie dostrzegam górkę z budowlą. Jestem prawie pewny, że to pierwszy cel kolejnego dnia, a jednocześnie główny cel wycieczki. Ciężko mi w to jednak uwierzyć, aby prowadziła do niego sensowna droga. Wydaje się to być najwyższa górka bliskiej okolicy. Wyżej są już tylko widoczne w oddali szpiczaste i ośnieżone szczyty. Jak się potem okazuje – to oczywiście on.

To dzień, w którym jest wszystko: asfalt, brak asfaltu, coś pomiędzy asfaltem, a jego brakiem. Są góry duże, pagórki, trochę płaskiego, widoki dobre i niedobre – rozważam zmianę trasy i kierowanie się cały czas parkiem aż do Burgas, które leży na wybrzeżu i z którego da się wrócić pociągiem do Sofii. Tu warto dodać, że tak fajnie położonych torów nie widziałem od czasu wizyty w Czarnogórze. Podróż pociągiem dopisuję więc do obowiązkowych atrakcji.
Dzień kończy się po 185 kilometrach i pokonaniu 2300 metrów wzniosu. Krótki, ale kończę go u podnóża jednego z największych podjazdów wycieczki. Poza tym, zmęczyły mnie nieco szutry (lub raczej nawierzchnia kategorii „other”) oraz wyjątkowo mocno świecące słońce. Nocleg mam w miejscowości Gaborovo – wygląda ona jak odpowiednik austriackiego znajdującego się obok tras MTB. Jest ryneczek, są rowerzyści na góralach, jest piwo, jest hałas.
Szkoda tylko, że okna (z których widzę ścianę sąsiedniego budynku) mojego doskonałego noclegu: Guesthouse Koliovata Kashta znajdują się właśnie nad jedną z takich knajp. Wieczorem, w moim pustym pokoju jestem więc tylko ja i donośne głosy przynajmniej kilkunastu kolarzy rozmawiających po bułgarsku o okolicznych trasach. Nawet trochę im zazdroszczę, jak się potem okazuje – poza asfaltem może być tu nawet lepiej niż na asfalcie.

Marzę tylko o zregenerowaniu sił kiełbachą o smaku draży. Wadą nocowania przy samym rynku jest to, że nie ma w okolicy dużego sklepu. Cudem znajduję odpowiednik naszej Żabki. Nie dość, że zdobywam w nim drewniane sztućce (zawsze zapominam zabrać z domu łyżkowidelca) to jeszcze z gablotki patrzy na mnie przynajmniej 30 kanapek. Gablotka, w przeciwieństwie do naszych sklepów z kanapkami jest obsługiwana przez kasjerkę, jednak znajduje się ona przynajmniej 6 kroków w bok. Mówię więc miłej pani, że chcę kanapki i pokazuję palcem gablotkę. Ona pyta jakie, ja idę pokazać z bliska. Ona nie podchodzi, bo musi najpierw nabić, a dopiero potem podać. Jest impas, kolejka za mną rośnie. Znowu pyta jakie, a ja próbując poskładać bukwy w całość mógłbym tylko odpowiedzieć „srakie”, gdybym wiedział jak to jest po bułgarsku. Mój mózg się poddaje i mówię „po prawej na dole” i liczę na łut szczęścia. Pani pyta czy „salami”? Czuję się jak achilles trafiony w piętę, bo przecież „salami” to jedyne co tu potrafię gastronomicznie powiedzieć, więc jem je cały czas. Na hotelu wracam więc z 6 kanapkami z salami.
Rower zostawiam jak zwykle poza pokojem. Gospodarz znajduje mi miejsce przy swoim warsztacie w bramie. Przypominam go więc swoją linką do nogi stołu obok którego leżą piły, brzeszczoty, nożyce i siekiera.
Sobota: Trasa Zdravko Zdrajcewa
Dzień sinusoida. Zaczyna się bowiem wysokim na tysiąc metrów podjazdem, stanowiącym clue całej wycieczki. Bo jeśli jakieś miejsce w Bułgarii, poza Słonecznym Brzegiem jest znane, to jest to brutalistyczny pomnik Komunistycznej Partii Bułgarii: Buzludzha Monument. To jedyne miejsce, które miałem zagwiadkowane na mapach google’a, zanim jeszcze pomyślałem o odwiedzeniu kiedykolwiek tego kraju. Moje wyobrażenie o popularności tego miejsca i wątpliwości związane z pokonywaniem podjazdu główną drogą nieco rozminęły się z rzeczywistością. Na szczycie spotykam bowiem tak ze 3 turystów i jednego człowieka rozstawiającego samochodowe stoisko z magnesami i kubkami.

Na zdjęciach tego nie widać, ale budowla znajduje się w miejscu, z którego widok jest imponujący w każdym kierunku i w głębi duszy żałuję, że nie mogę swoim MTB pojechać w teren. Gdzieś w środku, w Maćku, rozumiem idę budowania wielkich i dziwnych budowli na najwyższej górce okolicy. Odnalazłbym się w takiej zabawie. Ruszam w dół, czeka mnie minimum jeszcze 150 kilometrów płaskości zanim znajdę się w większym mieście, w którym widziałbym swój nocleg.
Na końcu zjazdu znajduje się ciekawy rozjazd. Mam 180 kilometrów na wschód do Burgas nad Morzem Czarnym i 180km na zachód, do stolicy. Nie zamierzam się oczywiście trzymać krajówki przecinającej kraj w poprzek, ale to moment, w którym powinienem podjąć decyzję jak poprowadzić trasę. Decyzję zrzucam na wiatr i postanawiam w ciągu 2,5 dnia wrócić do stolicy, odwiedzając po drodze jeszcze minimum jedno pasmo górskie – Park Riły. Z decyzjami problem jest zawsze taki, że nie wiadomo, czy były dobre, bo nie wiadomo, czego się nie zobaczyło. Jedno jest pewne, ja szybko żałuję.
Nie wiem jak działa wiatr w Bułgarii, ale jakoś inaczej niż nasz, bowiem od tego momentu (a dokładnie od około 20 minut później, abym nie zmienił już decyzji) wiatr wieje mi już do końca wyjazdu prosto w ryj. Nawet jeśli skręcam o 90 stopni, dalej wieje w twarz.
Dalsze kilometry są dramatyczne, bo jest dramatycznie nudno i dramatycznie ciepło, a do tego boczne drogi okazują się częściowo nieprzejezdne (np przez urwany most) więc trzymam się nieco główniejszych. Dzielą się one na takie, na których ruch jest wielki i niekoniecznie przyjemny i na takie, na których asfalt (lub jego pozostałości) są niezbyt przyjemne. W dolinie moja skóra zaczyna niepokojąco szybko zmieniać kolor na miks brązowego i czerwonego. Jest dokładnie tak, jak wyobrażałem sobie Bułgarię – miks Węgier i Serbii. Pola, kiepskie drogi, czasem jakaś cygańska wioska.
Do miasta z potencjalnym noclegiem, o pięknej nazwie Pazardżik docieram po 210 kilometrach. Zamiast się zatrzymać i poszukać hotelu bezsensownie kręcę dalej, ze świadomością, że potem o przystanek może być już ciężko. Przede mną rozpoczyna się bowiem podjazd długi na ponad 50 kilometrów i wysoki na ponad 1800 metrów. Ciężko mi w to uwierzyć, ale faktycznie – ja jestem nisko, a w Parku Riły droga idzie w okolicach 2000m n.p.m. Nie wiem co dzieje się w tej głowie, ale postanawiam podjechać do kolejnego miasta, jest to oddalony o 50km (i leżący 500 metrów wyżej) Welingrad. Jak się później okazuje, nazwany „Spa Capital of the Balkans” i faktycznie, wygląda jak poważny resort wypoczynkowy. Mało tego, prowadzi do niego naprawdę imponująca droga wiodąca kanionem rzeki. Very Najs. Bookuję więc dobrze oceniany hotel „Olympic Guest House„. Olympic to brzmi jak ja! Na zdjęciach ma wanny z masażami, siłownię, SPA i inne luksusy. Cały podjazd, pokonywany już późnym wieczorem wyobrażam sobie siebie, siedzącego w takiej wannie z paczką Pringlesów w ręku. Widzę nawet scenę, w której obsługa hotelowa znajduje mnie rano utopionego w tej wannie, lecz dalej ściskającego czipsy i z uśmiechem na twarzy. Przypominam, że mając 250 kilometrów w nogach i 2,5km w pionie człowiek nie myśli do końca sensownie. Mało tego, hotel znajduje się obok czynnej do 23:00 Billi, więc nie będę się musiał nawet spieszyć.
I wszystko idzie pięknie, wjeżdżam do miasta mijając drogie hotele, uśmiechniętych ludzi, knajpki, mijam nawet Billę, aby sprawdzić, czy faktycznie jest tak blisko, jak mi się wydawała. Docieram pod wskazany na Bookingu adres i wszystko jest super, ale brakuje hotelu. Wpisuję w Google Maps: „Olympic guest”, wyskakują mi odpowiednio wyniki w: Nigeria, Azerbejdżan, Niemcy, Kenia. Im bardziej go szukam, tym bardziej go nie ma. Dzwonię pod numer z rezerwacji, gość mówi, że owszem i żebym sobie w Google wpisał „Demeko” i naprzeciwko będzie parking hotelowy. Oczywiście przez telefon nie rozumie tego słowa, więc nic mi to nie daje, ale przynajmniej wiem, że obiekt istnieje. Pokazuję zdjęcia taksówkarzowi, a on mi mówi, że „4 kilometry w tamtą stronę”. To z grubsza oznacza: „oddalaj się od Billi przez 4 kilometry”.
Ale to nie szkodzi, po drodze mijam hotele z dopiskami „rich SPA”, „SPA infinity”, „Royal” itd. Wyobrażam sobie siebie w tym luksusie. Czar pryska, gdy dojeżdżam na parkingu. Faktycznie, Google mi go nie pokazały, bo oznaczony w nich jest jako „zamknięty na stałe” i wcale się temu nie dziwię. Na drzwiach wisi strzałeczka, że recepcja w piwnicy. Piwnica to dużo powiedziane. Wchodzę bowiem do kanciapy, w której gruby gość w gaciach robi sobie właśnie kanapkę. Jesteśmy dokładnie tak samo zdziwieni swoim widokiem. Na tyle, że każe mi pokazać na telefonie rezerwację.
Aby po 12 godzinach pedałowania i blisko jednej krzątania się po miejscowości, przygodę dopełnia fakt, że gość umiejscawia mnie na czwarty, ostatnim piętrze bez windy. Mało tego rower każe mi zostawić na dole w siło… pokoju, który kiedyś był siłownią. Nie przyjmuje do wiadomości, że mogę się sam zakwaterować. Dreptamy więc na czwarte piętro, aby zobaczyć mieszkanie, potem dreptam z nim na dół do roweru, aby wnieść na górę bagaże, potem na dół, aby pojechać nim do Billi, a potem na górę, z rowerem i zakupami.
Jestem na tyle zmęczony, że moje wyobrażenie o utopieniu się jest bliskie prawdy. Biorę bowiem kąpiel, udaję z kanapkami i czipsami do łóżka i idę spać. Pół godziny później zaczynam się jednak zastanawiać, co tak szumi i dlaczego mi to przeszkadza. Sytuację ratuje mój mały pęcherz. Podczas wycieczki do łazienki okazuje się, że nie zakręciłem wody w wannie – jak to możliwe, nie wiem.
Przed snem rysuję sobie jeszcze nową trasę. Do Sofii mam według 120km, a przecież jeszcze dwa dni. Zamiast wjazdu na szczytową drogę w Parku Riła, postanawiam objechać go dookoła i wrócić wzdłuż wschodniej granicy.
Niedziela: хочалпенстрассе
Wychodzę niepostrzeżenie – nie chcę ryzykować wizyty w „hotelowej” kanciapce o 8 rano w niedzielę. Dzień zaczyna się, jakże by inaczej, pod górkę. Tę samą, którą zacząłem poprzedniego wieczora. Mam już więc trochę nadrobione, ale nie powinno to mieć przecież znaczenia, bo moja „planowanie z łóżka” znacznie skróciło podjazd. Problem jest generalnie taki, że jest niedziela, a na poniedziałek nie wziąłem urlopu. Powinienem kierować się na Sofię i spędzić 2 dnia w hotelu pracując. Żaden z moich oficjalnych planów tego nie zakłada, ale mam taki track wgrany, więc kto wie.
Rano, po 10 kilometrach podjazdu okazuje się, że nogi są zadziwiająco świeże (przypomnienie: kanapki z czipsami – trener byłby dumny), a teren jest wyjątkowo ładny. Gdy docieram więc do miejscowości, w której albo pozostanie mi jeszcze 600 metrów w pionie tego wczorajszego podjazdu, albo rozpoczę objazd parku narodowego… wybieram wspinanie się dalej, ku własnemu zaskoczeniu. Szczególnie, że droga nie wygląda, jakby była tego warta. A była, oj była.

Jest to droga, dla której według mnie, warto tu przyjechać. Masywne góry w oddali wyglądają bowiem jak nasze Tatry z Łapszanki, tylko jest jakoś bardziej. To znaczy mniej – nie ma praktycznie niczego, tylko ja, dobry asfalt, krowy, owce, wielkie łąki i góry dookoła.
Nie wypada oczywiście napisać, że jednym z dodatkowych powodów jest fakt, gdzieś tam w oddali czeka na mnie miejscowość Dupnica. Pomyślałem, że fajnie byłoby napisać maila do pracy:
Hej, nie będzie mnie jutro, bo jestem w Dupnicy
Na pewno byłoby to śmieszniejsze, gdyby mój szef nie był Anglikiem.
Potem jest jeszcze jakaś tama rodem z Goldeneye (i w ogóle cały klimat oraz okolica również) i zjazd, który się nie kończy. Zjazd, który dzieli się w losowych momentach na asfalt maksymalnie fatalny (lub coś, co nim było) oraz na bardzo dobry. Przez moment mam nawet wątpliwości, czy powinienem pchać się dalej. Nie pomaga mi w decyzji nadchodząca za mną ulewa oraz śnieg zalegający we wszystkich, bocznych drogach.
Generalnie w całej tej Bułgarii jest tak, jakby jakiś Laszlo próbował mnie zabić. Nawet jeśli asfalt jest idealny, to nie znaczy, że na zakręcie nie pojawi się piachu po kostki lub kratek nie pochłonie mojego przedniego koła. Anyway, sam zjazd trwa ponad 30 kilometrów, a potem dzieją się rzeczy dramatyczne. Robi się jakoś duszno, ciepło, ruch na zmianę rośnie i maleje, a asfalt momentami jest tak zły, że gdybym miał szersze koła, jechałbym chyba polem. Po drodze mijam kurorty narciarskie, więc jakieś życie turystyczne musi tam być.

Do samej Dupnicy wiodą dwie długie na kilkanaście kilometrów proste, na których mam ochotę wymęczony wiatrem zapłakać w rowie. Wieje bowiem cały czas prosto w ryj tak, że pedałować trzeba nawet z górki, a na horyzoncie czekają czarne chmury. Robię sobie zdjęcie ze znakiem, co wymaga przeskoczenia rowu melioracyjnego i podświadomie już wiem, że złapałem kapcia. Nie wiem skąd, ale wiem.
I faktycznie, 40 kilometrów później, 2 kilometry przed noclegiem w miejscowości Kiustendił czuję, że mam za miękko – kapeć. 2 kilometry to za daleko, żeby butować, a za blisko, żeby zmieniać dętkę, szczególnie gdy człowiek umiera po dość ciężkich 200km. Nie umiem powiedzieć dlaczego nie dopompowałem koła i nie dotoczyłem się do miasta. Po raz pierwszy od 5 lat zmieniłem w tym rowerze dętkę – wielki sukces (wcześniej zawsze jeździłem na tubelessie).
Hotel bardzo fajny i blisko Kauflandu: Family Hotel Lazur. Jest też dużej i dobrze ocenianej restauracji z logo serialu „Friends” i jest to pewnie jedyne, co tę knajpę z serialem łączyło.
Nic to, że byłem pewnie jedynym gościem hotelowym tego dnia – miła recepcjonistka oczywiście nie pozwoliła mi go wnieść do pokoju. Zostawiam więc rower na środku nieczynnej, hotelowej restauracji, ustalam z panią, że ją zamknie i tyle ją widzę: zniknęła. Nie miał więc kto tego roweru zamknąć, a proces wejścia do restauracji z zewnątrz i wyniesienia go zająłby pewnie 7 sekund. Z drugiej strony, gdy ukradkiem przeniosę go do pokoju, na bank pojawi się w środku nocy z informacją, że ktoś go zawinął. Ryzyk-fizyk, zostawiam.
Poniedziałek: Dzień niepotrzebny
Szok i niedowierzanie. Rower może i w dalszym ciągu stoi w restauracji, ale powietrze z tylnego koła już wyjechało w trasę. Jak prawdziwy profesjonalista, pompuję je więc ponownie i jadę. W zasadzie, jako człowiek z kilkunastoletnim doświadczeniem w IT powinienem najpierw spuścić do końca resztkę starego powietrza, a dopiero potem napompować nowe. Dlaczego, mimo idealnych warunków serwisowych nie wymieniłem dętki, skoro to ostatni dzień, a mam jeszcze przynajmniej dwie zapasowe? Będę miał jeszcze kilka godzin do przemyślenia tego tematu. Szczególnie, że na dworze jest zadziwiająco mokro, a w oddali widzę czarne chmury. Postanawiam pojechać do stolicy najkrótszą, sensowną drogą, która i tak wyniesie ze 150 kilometrów. Resztę dnia planuję spędzić zwiedzając piękne miasto Sofia (tak przynajmniej twierdzi internet – ten sam, który mówi, że klimat się nie zmienia, szczepionki zabijają, a samoloty rozpylają).
Jakieś 2 godziny i 8 dopompowań później postanawiam poszukać odpowiedniego miejsca na zmianę dętki.
Jest to jeden z tych dni, które byłyby przyjemne, gdyby rozpoczynały wycieczkę. Piątego dnia jazdy niczym mnie już nie zaskakuje. Dalej czuję się jakbym grał w Walking Dead. Brakuje tylko zombie – one pewnie też wyjechały na zmywak do UK.
Po około 6 godzinach jazdy docieram do Sofii.
Sofia jest super. Na tyle super, że robię kółko po centrum w poszukiwaniu sensownego kebaba zwycięstwa (nie został znaleziony) i uciekam do swojego hotelu zahaczając o Billę po kanapki i czipsy. Zabieram walizkę, pakuję na parkingu rower i idę w sen przerywany jedzeniem. Jestem zadziwiająco świeży jak na 50 godzin pedałowania w ciągu 5 dni. Tak mi się przynajmniej wydaje, bo rozmowa w recepcji nie idzie mi najlepiej.
Wtorek jest tym najlepszym dniem każdego bikepackingu.
Siedzę na hotelowym śniadaniu i patrzę pustym wzrokiem w ścianę z wewnętrznym poczuciem zajebistości (moim, nie ściany). Jestem prawie pewny, że na tych 370zł, które zapłaciłem za nocleg ze śniadaniem, hotel jest stratny. Do popołudnia pracuję z hotelowego lobby, a potem Laszlo odwozi mnie na samolot. Nauczony doświadczeniami z przeszłości, w pracy staram się nie robić nic ważnego, bo nie ufam swojemu mózgowi. Jestem prawie pewny, że ciało ma ważniejsze rzeczy do robienia niż zużywanie kalorii na myślenie. Jeśli coś z Wami ustaliłem 6. maja 2025 roku, zignorujcie to proszę.
Dla tych, co przewinęli do końca i nie czytali.
Tekst jest delikatnie nacechowany negatywnie, ale Bułgarię absolutnie polecam. Bo:
- Lotów jest masa i są tanie. Na miejscu też jest przyzwoicie
- Człowiek wraca do domu i przypomina sobie, że żyje we wspaniałym kraju i że Europa Wschodnia jest jednak bardziej na wschodzie niż Europa Centralna.
- Brutalizm i ogólne poczucie wizyty w jest całkiem fajne, przynajmniej przez chwilę.
- Tereny są NAPRAWDĘ ładne.
No i przede wszystkim, jestem w stanie ze swoją formą jechać przez 5 dni od świtu (lub raczej od śniadania) do zmierzchu po górach. To znaczy, że mam formę dokładnie taką, jaką chcę mieć. Ani więcej, ani mniej. Brawo ja, jestem z siebie dumny.