Wiecie, co nie jest dziwne w niedzielny poranek?
Gdy jadąc wzdłuż Wisły w okolicach godziny 5 rano, widzisz obsługę knajp zastanawiającą się, co zrobić z ludźmi, którzy zasnęli na krzesłach, a kontakt z nimi przypomina próbę porozumiewania się z workiem ziemniaków. Gdy widzisz grupy dziewcząt, które zdecydowanie nie przypominają siebie sprzed kilku godzin, a których ostatnią nadzieją jest przyjazd Ubera, któremu w aplikacji klikną „do domu”. Gdy na zmianę mijają Cię auta jadące 100km/h, bo przecież jest pusto i takie jadące 40km/h, bo kierowca pewnie mocno zmęczony. Gdy znajdujesz się na zupełnie pustych skrzyżowaniach, oświetlonych na pomarańczowo, przez wschodzące dopiero słońce, które wyłania się z miejsca, w którym rejestracja WSI to nie słoik.
Dziwnym natomiast jest dwóch kolarzy, którzy przed 5 rano w niedzielę kierują się w lajkrze w stronę dworca ZOO. Do tego dnia nie wiedziałem nawet, że dworzec Warszawa ZOO istnieje. I o ile fakt, że ktoś wychodzi na rower przed świtem słońca może nie być zaskakujący dla każdego, to cel już chyba trochę tak. Postanowiliśmy się wybrać na:
Mistrzostwa Polski XCO/XCR
…i kurde, jestem takim trzepakiem, że do teraz nie wiem nawet czym jest XCO i XCR. Jako niedzielnemu kibicowi, nie przeszkadza mi to wcale.
Dopełniam w ten sposób swój wielki kibicowski tryptyk w tym roku, bo okazuje się, że odwiedziłem: Mistrzostwa Polski w przełajach, Szosowe Mistrzostwa Polski i Mistrzostwa Polski MTB (bo zakładam, że to właśnie jest XCO/XCR ;) ). W gratisie, byliśmy też na Mistrzostwach Świata w przełajach, aby mieć odpowiednie porównanie i móc wszystko niesprawiedliwie porównywać. Bo przecież porównywanie czegokolwiek z przełajowymi imprezami w Beneluksie, jest jak wspominanie o Niemcach, zawsze gdy dyskusja schodzi na temat średnich zarobków w naszym kraju.
Powiem Wam, bycie kibicem nie jest u nas łatwe, a wszelakie związki tego nie ułatwiają. Już sama próba znalezienia strony internetowej imprezy, jest dla mnie małym wyzwaniem. Przypominam, że jestem tym gościem, co siedzi 10 godzin dziennie przed kompem i tworzy internety… może za bardzo się staram i innym przychodzi to łatwiej. To nie jest tak, że jest uniwersalna strona Mistrzostw Polski w góralach. Regulamin może i na stronie PZKOLu jest, ale link do organizatora już nie bardzo. Co ciekawe, wszelkie prasowe zapowiedzi również nie zawierają zazwyczaj linka.
Z pomocą przyszedł fejs i jego wyszukiwarka. W tym roku adres to: mistrzostwapolskimtbxco-mlekpol.pl, w zeszłym: www.mistrzostwapolskixco.pl, 2 lata temu… nie znalazłem.
Kolejny wpis o tym samym
I ten wpis miał być o kolejnych mistrzostwach. Miał być o tym, że sport to biznes i na tym się zarabia, a jak ludzie się nie interesują, to się nie zarabia. Że nie ma dużych relacji, bo nikt by się nimi nie interesował. Że wszyscy oburzający się na zarobki piłkarzy, znowu nie stawili się by dopingować na jedną z najważniejszych imprez w kraju. O tym, że organizacji mistrzostw nikt się nie chce podjąć, bo nikomu się to nie opłaca, a zyski sponsorów są znikome. Miał być o tym i wielu podobnych i wielu negatywnych aspektach z tego wynikających. Bo przecież:
Czytanie o oburzeniu, bardzo dobrze się sprzedaje, bo każdy je udostępni z podpisem „Niech ktoś coś zrobi!” albo „Tak to wygląda w moim sporcie!” i pójdzie znowu kręcić rowerem kółka dookoła komina.
Ale to byłoby bez sensu. Tak samo bez sensu, jak pakować się w niedzielę rano do auta, jechać na Mazury, pokibicować i wracać (jak cała stolica w niedzielny wieczór) do domu. Takie rozwiązanie się nie sprawdza. To jest wpis z kategorii: „hej, gość ma chyba niezły pomysł – może spróbujemy tak samo za rok!?„. Szczególnie, że głosy w kuluarach mówią, że za rok impreza może odbyć się w tym samym miejscu, tylko z jeszcze bardziej widowiskową trasą. Przed Państwem gotowe rozwiązanie na spędzenie fajnego dnia.
Lubimy patrzeć jak innych boli
Przyznaję bez bicia, cały dzień kibicowania przekracza nieco moje szeroko pojęte zamiłowanie do patrzenia na kolarzy. Nie ma nas więc na sobotnim wyścigu Mastersów, nie ma nas na sztafetach i niestety, nie ma nas też w niedzielny poranek na młodzikach (nazywam tak każdego, kto jest młodszy niż elita, bo się nie znam). Ograniczamy się do wyścigu kobiet oraz mężczyzn – to i tak ponad 4 bite godziny stania na palącym słońcu. Kobiety zaczynają o 14, więc dobrze byłoby być chwilę wcześniej – to już wyzwanie.
Do Mrągowa jest lekko licząc ze 3 godziny autem, w drodze powrotnej pewnie bardziej 4. W sumie daje to minimum 7 weekendowych godzin straconych na walkę o życie wśród warszawskich zabójców drogowych. Takie rozwiązanie nie wchodzi w grę – decydujemy się więc na dojazd rowerem. Wizualizując sobie siebie o godzinie 4.30 w niedzielę, otwierającego oczy i widzącego przed sobą wyjazd z miasta – przez Pragę, przez Białołękę, drogami, które za kilka godzin pokonywał będzie peleton Ronda Babka, a które znam praktycznie na pamięć, ogarnia mnie niepokój i strach o powodzenie akcji. Ustawiam się z Michałem na pociąg ze stacji Warszawa ZOO, który rusza o godzinie 5:29, a godzinę później jest w Nasielsku, za którym zaczynają się tereny, które można nazwa atrakcyjnymi. Czasowo może nie oszczędzamy bardzo dużo, psychicznie tak. Pociąg jest pusty, konduktor miły, track nie chce wgrać mi się na Wahoo, wszystko idzie zgodnie z planem. W Nasielsku wychodzimy po złej stronie torów i ślad mylimy już na pierwszym metrze. Mamy ponad 7 godzin, by przejechać 200km, to aż nadto, więc rozpoczynamy turystykę.
Mazowsze jest płaskie, ale super
Nie będę opisywał trasy zakręt po zakręcie, to nie Dolomity, sensu to raczej nie ma.
Trasa jest długa, ale każdy średnio rozgarnięty kolarz powinien dać radę. Bierz początkującą dziewczę lub zaczynającego chłopca i ruszaj ku przygodzie. Ręczę za tę trasę i daję jej wirtualną HOPKEJKĘ ;-)
Dyplomatycznie powiem tak: mieszkając w Warszawie, człowiek czasami zapomina, że stolica to nie Mazowsze. Trasa wałem do Góry Kalwarii to naprawdę nie jest reprezentatywny fragment naszego województwa. Dla przypomnienia: nasze województwo jest 10 razy większe niż Majorka. Trasa, którą jedziemy, jest doskonała. Naprawdę, doskonała przez duże D. Ciężko może szukać na niej pagórków i imponujących panoram, ale jak człowiek jedzie w góry, to nie oczekuje przecież morza.
Poprawki naniósł bym dwie:
Bardzo krótki odcinek (kilkaset metrów) pomiędzy Strzegocinem i Szyszkami, który da się ominąć równoległą drogą przez Kosiorowo.
Fragmentem pomiędzy Kałęczynem a Grabowem, który może bardzo zły nie jest, ale człowiekowi przyzwyczajonemu do idealnej nawierzchni, przeszkadza wszystko. Problem taki, że nie wiem,v jak go ominąć, ale szukanie alternatywy nie jest obowiązkowe. Po prostu nie da się komfortowo jechać obok siebie i gadać, tak jak było to przez poprzednie 150km.
To jest proszę Państwa genialna trasa. Pierwsze światła drogowe mijamy w Nasielsku, potem jeszcze jedne w Szczytnie, ale tylko dlatego, że jedziemy przez centrum w poszukiwaniu sklepów. Asfalty oceniam na 5/5, ruch drogowy to zazwyczaj jedno auto na kilkanaście minut, czasem nawet mniej. Zdarzają się momenty, w których nie mija nas nic przez dobre kilkanaście kilometrów.
Autentycznie, przez większość czasu widzimy jedynie las oraz rozległe łąki z nieprzyzwoicie sporą ilością krów, od czasu do czasu bociany (również w grupach po kilkanaście) i oczywiście niewielkie miejscowości z dominującymi pośrodku kościołami. Kościoły pełne, bo niedziela, w dodatku niehandlowa – to ważna informacja w tym tekście.
Trener byłby dumny
Jeśli wstajesz jakieś 5 godzin po zjedzeniu kolacji, śniadanie to ostatnia myśl, która przychodzi po przebudzeniu. Ja zjadam jakąś resztę wczorajszego sushi, Michał zabiera dwa banany i chałwę, która później uratuje nam życie. Do tego po dwa spore bidony. Obaj należymy raczej do grupy osób, która uważa, że jak na rowerze się jedzie to się jedzie, w związku z czym olewamy poranne posiłki i przypomina nam się o nich dopiero w okolicach 90. kilometra.
Widzimy sklep, do połowy trasy brakuje nam kilku kilometrów – postanawiamy, że zatrzymamy się w kolejnym, sensownym. Michał rzuca dowcip, że to pewnie dopiero w Szczytnie, które jest na za jakieś 55km. Heheszki, heheszki, pośmialiśmy się, dobrze wiemy, że umarlibyśmy wcześniej z pragnienia. Po drodze ignorujemy jeszcze jeden sklep, bo nie przyjmuje płatności kartą i jest podejrzanie mały (nie lubię jak mi wydają resztę w monetach, bo trzeba to wozić potem). Jak nietrudno się domyślić, nastąpił potem wielokrotny proces powtarzania:
„do najbliższej miejscowości 5km, tam musi być jakikolwiek sklep – zatrzymujemy się na 100%”
Nie było. Tego dnia zamknięte było wszystko, nawet food trucki w Szczytnie. Mało tego, uświadamiamy sobie, że jedziemy drogami tak bocznymi, że nie mijamy chyba żadnej stacji benzynowej. Rozpoczynamy dzielenie tej jednej, jedynej chałwy. Jesteśmy niczym uwięzieni alpiniści. Ostatecznie trafiamy na otwarty sklep na 158km. Zjadamy tyle, żeby przeżyć do Mrągowa, bo przecież tam rozpoczniemy nasz kibicowski festiwal jedzenia. To był drugi, bardzo poważny błąd tego dnia.
Poza krowami, kościołami, pastwiskami, łąkami i lasami, trasa zapewnia jeszcze kilka atrakcji.
Krossy, Jednorożce, Śledzie
Mijamy na przykład fabrykę KROSSa w Przasnyszu. Cały Przasnysz w ogóle wygląda super – w szczególności dworzec (uczciwie dodam, że pewnie niedziałający, sądząc po torach), który zmieściłby się w klasycznym, warszawskim M3. Jestem fanem tego miasta już od pierwszych metrów.
Jedziemy drogami, które nie mają końca. Kilkukilometrowe proste sprawiają, że czujemy się jak kapitan Tsubasa, który biegnie w stronę horyzontu, a ten zakrzywia się w nieskończoność. Autentycznie, to taka mała namiastka Nevady… tylko przez las, nieco krótsza, z zupełnie innymi widokami, temperaturami i w ogóle jednak całkiem inna.
Hitem jest miejscowość Jednorożec, która w herbie ma, jak nietrudno się domyślić, jednorożca. Na głównym rondzie w mieście stoi z pozą triumfu również jednorożec. Jest też szkoła w Jednorożcu, urząd w Jednorożcu i inne miejsca, z którymi musimy sobie cyknąć fotę. Czad.
W ogóle śmiesznych miejscowości mamy w okolicy sporo, jedziemy też na przykład przez Bandysie, Zakocie, Parciaki, Śledzie, Lejkowo (gdzie wypada stanąć na siku) i kilka innych.
Trasę kończymy na Górze Czterech Wiatrów. Trochę szok, bo okazuje się ona górką, na której zlokalizowane jest 5 tras narciarskich i 3 wyciągi… na Mazurach… WTF? Prawie Dubaj. Przejeżdżamy jakąś taśmę, jedziemy na metę i momentalnie słyszymy opieprz od spikera, że co to za niepoważne jeżdżenie po trasie w czasie wyścigu. No tak, to ma sens. Odruchowo klikam stop na liczniku, usuwamy się na bok i rozpoczynamy działania organizacyjne. Stan wycieczki zatrzymuje się na 199.9km i niecałych 900 metrów w pionie.
Jeśli chodzi o powrót – możliwości będą dwie: Pociąg z Olsztyna, który oddalony jest o jakieś 65km lub znalezienie kogoś, kto po wyścigach wraca do Warszawy (bardzo proste) i ma miejsce na osoborowery (nieco trudniejsze).
Rozpoczynamy kibicowską część dnia.
Standardowo, wpis ma już z 1600 wyrazów, a o samej imprezie, ani słowa. Postaram się więc ścieśniać.
Przygotowany byłem na kameralną imprezkę, gdzieś w parku. Tak nie było. Mistrzostwa Polski w Mrągowie wyglądały z mojego, kibicowskiego punktu widzenia tak, jak powinny… prawie.
Bo niby wszystko jest super. Jest trasa, która może nie ma wybitnie technicznych fragmentów (jestem prawie pewny, że dałbym radę ją przejechać inwalidzkim tempem), jest super ułożenie terenu – z jednego miejsca widać sporą część trasy – kilka podjazdów, zjazdów, rock garden, mostek i metę. Jest cierpienie, bo podjazdy niesamowicie strome. Jest też sporo kibiców i mam nieodparte wrażenie, że nie wszyscy z nich przyjechali tym samym transportem co zawodnicy. Jest głośno, wesoło, rodzinnie, ale z mocnym dodatkiem rywalizacji. Jest spiker, nie ma ekranu z transmisją (ale rozumiem, koszty) i zdawałoby się – wszystko, czego potrzeba. Ktoś gdzieś wystawia jakieś stoiska, coś można przetestować, niedaleko jezioro, w którym można popływać, specjalnie podstawiony prom i generalnie wszystko super.
Ale! Ale! Ale! Dawaj dżemora!
Musiało być ale. Oblężenie namiotu z Majką jest jak zwykle duże (choć po zdobyciu tytułu Mistrzyni Polski siedzi tam już sama – niespotykana sytuacja, ludzie zamiast po autograf, stoją przy trasie), ale to nic w porównaniu z JEDNYM punktem żywieniowym w miasteczku zawodów. Tak, jednym. Wszyscy są głodni, obsługa ma utarg życia, kto trafi na kiełbaskę, karkówkę lub kaszankę – wygrał los na loterii. Znikają one szybciej niż się pojawiają. Jesteśmy tak głodni, że kupuję sobie na innym stoisku szejka proteinowego (z wodą, bo mleko się skończyło). Michał nie ma tyle szczęścia i dostaje pół szejka, bo woda też się skończyła. Potem zjadam jeszcze kawę z innego stoiska, by zabić głód. Zjadam, bo dodaję do niej wszystko, co jest pod ręką, przez co kawa przestaje mieć konsystencję płynu. Do miasta za daleko, aby coś sobie przynieść, Uber Eatsów tutaj nie mają. Zamówiłbym pizzę, ale boję się, że gość z jedzeniem zostałby tu zmasakrowany jak w Lidlu po rzuceniu Crocksów. Patrząc na oblężenie stacji benzynowych w drodze powrotnej, więcej osób miało ten problem.
I to była tak naprawdę jedyna niedogodność. Jeśli w przyszłości organizator zapewni nieco lepszy bukiet jedzeniowy, będzie świetnie.
Jak jest?
W dalszym ciągu nie uważam, aby oglądanie kolarstwa było jakoś specjalnie interesujące. Nie próbuję już nikogo namawiać, aby wsiadał w auto i jechał kibicować. Połączenie dobrze zorganizowanej imprezy rangi mistrzowskiej z ciekawym wypadem za miasto. Przygoda taka.
Podsiodłówka ze spodenkami, koszulką, klapersami, dwa duże bidony, telefon i cała okolica stoi przed nami otworem… jakkolwiek źle to brzmi.
Impreza byłaby świetna, gdyby tylko nie ten brak jedzenia, który ją dla mnie trochę pogrzebał (choć umówmy się, byłem bardziej głodny niż przeciętny kibic). Szkoda tylko, że tak ogromna olewka kolarskich imprez jest ze strony mediów kolarskich – tylko Maratony MTB XC PL dały radę ze swoją relacją live. Była jaka była, ale była! Pamiętajmy – nie wymagajmy zainteresowani kolarstwem od ludzi, zanim sami nie damy odpowiedniego przykładu.